UWAGA NA KULTURĘ!:
TrzeciEUcho

Ewa Szczecińska

W każdym zakątku nieczynnej od prawie dwudziestu lat elektrownii, za sprawą dźwięków, muzyków i fantastycznie zaangażowanej publiczności – na nowo odżyła energia płynącego tam niegdyś prądu

Jeszcze 2 minuty czytania

Miejscem muzycznego szaleństwa, które zgromadziło tysiące młodych ludzi w nocy z 1 na 2 lipca, była Elektrociepłownia Powiśle. W tej zapomnianej przez świat i – nomen omen – przygotowywanej do komercyjnej rewitalizacji przestrzeni, przewinęło się tej nocy około 6 tysięcy osób.

 

Inauguracja: TrzeciE Ucho. Centrum Nauki Kopernik, EC Powiśle, kurator: Michał Borkiewicz, 1 lipca 2011 (w ramach Krajowego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011 – Uwaga na Kulturę!).

Generatory prądu i turbiny, opuszczone dziś i niszczejące pomieszczenia, które napędzała niegdyś moc elektrycznego prądu, same w sobie działały na wyobraźnię. Grający w tej przestrzeni muzycy ożywili w niej dawne duchy, przywracając je współczesności instrumentalnym, wokalnym i obowiązkowo wzmocnionym prądem uderzeniem. Holenderski kolektyw The Ex z saksofonistą Kenem Vandermarkiem, sopocka grupa Ścianka, afrykańscy bardowie z Etiopii (Ilita Band), a także DJ/rupture z Nowego Yorku, Mouse on Mars, Paris Tetris, czy goszczący po raz pierwszy w Polsce Hendrik Weber, lepiej znany jako Pantha du Prince; czarodzieje pulsu i rytmu wbijających się w ciała słuchaczy potężną mocą fizycznych drgań – wszyscy występujący artyści znakomicie odnaleźli się w tej dziwnej, tajemniczej przestrzenii. Ale bez publiczności, tłumów przeciskających się we wszystkich kierunkach, krążących z piwem w ręku, zastygających w zasłuchaniu, bądź pulsujących tanecznie z rytmem muzyki – nic by z tego nie było. Energia tych koncertów w znacznej części zbudowana została z energii publiczności. Tak to działało.

Paris Tetris / fot. Miłosz PolochW szczególny sposób magia miejsca uruchomiła się jednak w tak zwanej starej nastawni: archaiczne maszyny, generatory i turbiny ożywił Robert Piotrowicz – noisowe, świdrujące dźwięki obezwładniały, były jak horror, który oczyszcza; Piotrowicz zgromadził zarówno poszukiwaczy silnych wrażeń, jak i ciekawskich, którzy z podnieceniem obserwowali reakcję własnego ciała na dźwięki. Wszędzie, w każdym zakątku nieczynnej od prawie dwudziestu lat elektrownii, za sprawą krążenia energii dźwięków, muzyków i fantastycznie zaangażowanej publiczności – na nowo odżyła energia płynącego tam niegdyś prądu.

Ciekawe było zderzenie tej przestrzeni ze sterylną salą audytoryjną w Centrum Nauki Kopernik. Tam też szumiało, tyle że był to szum klimatyzatorów – i nie wchodził on tak naturalnie w interakcję z muzyką i publicznością. Tam miała miejsce inauguracja – gitarzysta i improwizator, Fred Frith, grał najpierw solo z użyciem amplifikowanych bądź surowych dźwięków, wydawanych z rozmaitych, niemuzycznych przedmiotów.

Fred Firth / fot. Michał LapeckiGitara i proste przedmioty w jego rękach zmieniały się w orkiestrę – nie dlatego, że robiło się głośno, tylko dlatego, że wykorzystywane przez Fritha instrumenty niespodziewanie uaktywniły w sobie nieskończoną różnorodność barw, form i muzycznych kształtów.

Przykład? Gitara jako rezonator dla metalowego pudełka, które podskakując na korpusie instrumentu gra. Albo: struny jako przedłużenie dla... sznurka, który wprawiany w draganie przez skrzypcowy smyczek również gra (niczym prastary arabski instrument). Fred Frith nie potrzebuje wiele: gitarę i kilka przedmiotów przekształca we wszystkie możliwe instrumenty świata – strunowe, smyczkowe, perkusyjne, a chwilami nawet klawiszowe, przy czym nigdy w jego grze-spektaklu nie chodzi o ilość.

Fred Frith jest inteligentny i kreatywny, obdarzony naturalną ruchową sprawnością, która pozwala mu osiągać precyzję mini-gestów, a tym samym precyzję mini-fraz. Gdy dodamy do tego wrażliwość i wyczucie zarówno pojedynczej frazy, jak i formy – wygrywa z niejedną gwiazdą używającą tradycyjnych instrumentów i koncertującą w Berlińskiej Filharmonii czy Carnegie Hall.

Punk i jazz, elektronika i hip-hop, sztuki performatywne i film – etykietki i szufladki nie są ważne, wszystko to w końcu tradycja, dawna lub bardzo młoda, ale jednak przeszłość. Tymczasem wszystko można spotkać ze wszystkim, wymieszać, zmiksować lub zderzyć. Liczy się doświadczanie i kreatywność; chwila.

fot. Miłosz Poloch

Mimo dostępności nagrań, do których wracać można w każdej chwili – paradoksalnie – dawno już słuchanie jako chłonięcie muzyki i doświadczanie niepowtarzalnej chwili nie było tak bardzo w cenie jak dziś. Wiekowy dziś amerykański eksperymentator, Alvin Lucier (ur. 1931) zauważył to jako pierwszy, twierdząc, że „uważne słuchanie jest ważniejsze niż wydawanie dźwięków”. Zdanie to zawiera sugestię zbliżenia muzyka do słuchacza, artysty do odbiorcyprzecież kreatywność i doświadczanie chwili liczą się w obydwu przypadkach jednakowo.

Znakiem nowych czasów jest egalitaryzm – zwłaszcza muzyki eksperymentalnej nowego wieku. Prekursorami współczesnego egalitaryzmu byli ci, którzy uczyli słuchania codzienności hałasu ulicy, szumu domowych sprzętów, ale także pomruku wulkanów i gejzerów, badź... tak ogranego szumu morskich fal. Włoscy futuryści, Edgar Varese, potem Pauline Oliveros czy właśnie Alvin Lucier.

W tym nurcie wychował się też wielki muzyk sceny imrowizowanej, Fred Frith, który grając na rozmaitych przedmiotach, odnosząc je do arcy-przedmiotu – gitary – sprawia, że wszystkie one w jego rękach czarują chwilę, dają uczestnikom poczucie wspólnoty. Archaizm tego gestu jest dla mnie oczywisty. To jego koncert, koncert muzyka grającego bez użycia prądu o wielkiej mocy, w nieco sztywnej i komercyjnie wymuskanej sali audytoryjnej CNK, w akustyce – powiedzmy to sobie szczerze – beznadziejnej, był największym wydarzeniem „Trzeciego ucha”.