Kompozytor,
czyli nauczyciel muzyki

Rozmowa z Szabolcsem Esztenyim

Nauczanie muzyki to chyba najpiękniejsza sprawa. Jako pianista od czasu do czasu występuję. Czasami komponuję. Wolę być bardziej użyteczny tam, gdzie mnie naprawdę potrzebują

Jeszcze 4 minuty czytania

EWA SZCZECIŃSKA: Zacznijmy od początku, od 1939 roku. Dla większości z nas to historia tak odległa, że znamy ją wyłącznie z książek.
SZABOLCS ESZTÉNYI: Właśnie wtedy się urodziłem, w grudniu, siedemdziesiąt lat temu.

Szabolcs Esztényi, fot. Małgorzata Kosińska,
Polskie Centrum Informacji Muzycznej/Związek
Kompozytorów Polskich
Jakieś wspomnienie z pierwszych lat życia?
Miałem chyba dwa czy trzy lata, strasznie płakałem. Byłem chory i usłyszałem z drugiego pokoju przepiękną muzykę – rodzice słuchali radia. Ogarnął mnie taki błogostan, że natychmiast spokojnie zasnąłem. To jedno z pierwszych wspomnień, które tak wyraźnie pamiętam. Ta cudowna muzyka… Kilka lat później usłyszałem ją w radiu: to było „Eine kleine Nachtmusik” Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Trwała wojna, a Pan z tego czasu pamięta muzykę Mozarta?
Nie tylko. Do końca życia pozostanie w mojej pamięci także inne zdarzenie. Miałem wówczas 6 lat, był 1945 rok, rosyjscy żołnierze po tak zwanym „wyzwoleniu” Węgier weszli do naszej piwnicy. Wszystko rozwalili, wypili wodę kolońską mamy, jeden zalany w trupa przyszedł do naszego mieszkania z siekierą i zaczął rąbać fortepian. Byłem przerażony, zacząłem płakać. W końcu jakiś drugi żołnierz odciągnął go – to była ostatnia chwila, by fortepian uratować.

Rodzice byli muzykami?
Nie, ojciec był architektem, amatorsko grał na skrzypcach. Matka miała piękny głos i śpiewała głównie węgierskie pieśni ludowe, także amatorsko. Bardzo kochałem te wagabundzkie pieśni, smutne, płaczliwe melodie o Wiośnie Ludów, o ludziach uciekających przed represjami. Siostra akompaniowała mamie na fortepianie, mama śpiewała, ojciec grał na skrzypcach. Ja słuchałem.

Pierwsze wspomnienia związane są głównie z muzyką klasyczną i ludową. A co sprawiło, że zajął się Pan jednak muzyką współczesną, improwizacją, kompozycją, a nie wykonywaniem ukochanego Mozarta?
Od najwcześniejszych lat ciągnęło mnie do eksperymentu. Już jako sześciolatek, słuchając gry siostry na pianinie, skakałem, tańczyłem. Dźwięki działały na mnie bardzo zmysłowo, reagowałem na nie bardzo energetycznie. Moje późniejsze zainteresowanie muzyką współczesną i szerszym horyzontem niż tylko wykonawstwem muzyki historycznej, na pewno było związane z tymi moimi dziecięcymi reakcjami.

Potem eksperymentowałem jeszcze bardziej: grałem na pudle tekturowym, na garnkach, szklankach, ku rozpaczy całej rodziny – robiłem taki hałas! W szkole przylepiono mi nazwę „boogie-woogisty”, ponieważ naśladowałem nadawany jeszcze w węgierskim radiu amerykański jazz. Od 1949 roku, czyli od wprowadzenia systemu komunistycznego, jazz i wszelka „amerykańska zdegenerowana muzyka” – jak wówczas mówiono – został zakazany. Ale ja już złapałem bakcyla.

Oczywiście, odebrałem także klasyczną muzyczną edukację, grałem na fortepianie, jako chłopak zdobywałem nagrody na konkursach. Obok jazzu fascynowała mnie też muzyka współczesna: Bártok, Kodály, Kabalewski, Prokofiew, Szostakowicz. Na Węgrzech system edukacyjny był wówczas bardzo sprawny, dawał szerokie możliwości wychodzenia poza wąsko ukierunkowaną muzykę historyczną. Zawdzięczamy to przede wszystkim Zoltánowi Kodály’owi.

Szabolcs Esztényi

Kompozytor, pianista, improwizator i pedagog pochodzenia węgierskiego. Urodził się w 1939 roku w Budapeszcie, od 1969 roku mieszka w Polsce. Jako kompozytor i solista występował na najważniejszych festiwalach muzycznych. Współpracował z wybitnymi artystami (m.in. Jerzym Artyszem, Andrzejem Hiolskim, Heinzem Holligerem, Olgą Pasiecznik), dokonał wielu prawykonań dzieł polskich kompozytorów. Od 1972 roku pracuje jako pedagog improwizacji fortepianowej w Szkole Muzycznej II stopnia im. Fryderyka Chopina w Warszawie oraz w Akademiach Muzycznych w Warszawie i Łodzi. Regularnie jest zapraszany przez krajowe ośrodki akademickie, a także instytucje węgierskie na wykłady o pedagogice kreatywnej i nauczaniu improwizacji.

Na czym polegał system edukacyjny Kodálya?
Kodály był człowiekiem wybitnym, wizjonerem, i zarazem bardzo mądrym politykiem. Dzięki karkołomnym kompromisom, które musiał zawierać z komunistyczną władzą, potrafił zadbać o to, by węgierskie społeczeństwo – nie tylko artyści-wirtuozi – miało dostęp do edukacji muzycznej na bardzo wysokim poziomie również w szkołach powszechnych. Dla nas, Węgrów, było zupełnie normalne, że w szkołach ogólnokształcących dwa razy w tygodniu mieliśmy po dwie godziny chóru; muzykowanie w ogóle było oczywistością. Dlatego pewnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Węgry słynęły z utalentowanych artystów – muzyków, kompozytorów. Sporo z nich oczywiście po 1956 roku wyemigrowało. W każdym razie Kodalyowi udało się w najgorszych latach pięćdziesiątych i aż do śmierci w 1967 roku zapanować nad wykształceniem muzycznym węgierskiego społeczeństwa. Ten system to nie tylko wychowywanie profesjonalnych muzyków, ale powszechna kultura muzyczna. I to do dzisiejszego dnia daje jeszcze świetne efekty.

Zatrzymajmy się przy edukacji muzycznej i kulturze muzycznej. Jak ta sytuacja obecnie wygląda na Węgrzech, a jak w Polsce?
Droga pani, sytuacja Polski i Węgier jest nieporównywalna. W Europie nie ma chyba drugiego narodu, społeczeństwa, które cierpiałoby z powodu zniewoleń tyle co Polacy. Trwało to przecież permanentnie od czasów Katarzyny Wielkiej, i Polacy nauczyli się przekazywać tajemną wiedzę dotyczącą umiejętności przetrwania od pradziadków do prawnuków – to tworzy pewną tradycję. Mnie ta siła Polaków fascynuje, nie ma sytuacji beznadziejnej, z której Polak nie znalazłby wyjścia, nie spadł na cztery łapy i nie zaczął pozytywnie działać. To jest zadziwiająca i bardzo piękna umiejętność, ale na inne sprawy nie było już miejsca.

Kiedy w 1962 roku znalazłem się w Polsce na pierwszym roku studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, od razu zauważyłem ogromną różnicę muzycznego kształcenia. W Polsce edukacja rozwinięta była wąsko, zakresowo, perfekcjonistycznie, na bardzo wysokim poziomie – przy jednoczesnym braku korelacji między przedmiotami. Dlatego po studiach w zakresie fortepianu i kompozycji coraz bardziej zaczęło mnie interesować szkolnictwo muzyczne, nie tylko akademickie, ale to niższe, od którego trzeba zacząć – pierwszego i drugiego stopnia. I tu dopiero zobaczyłem bardzo poważne braki.

Sądzę, że powody tego wszystkiego można znaleźć w braku stabilizacji mieszczaństwa w Polsce. Od kilkuset lat nie było szansy, żeby taka warstwa mieszczańska, która daje kolejne dynastie stabilnie pracujących pedagogów i nauczycieli, mogła zaistnieć. I to pokutuje do dziś – nauczyciele traktowani są z pogardą, z uśmieszkiem, impertynencko, jak jakaś warstwa belfrów. W Polsce liczy się tylko ten, kto wybije się spośród szarego tłumu i błyszczy na estradzie swoimi artystycznymi akrobacjami.

Jakaś recepta na zmianę? Niedawno słyszałam bardzo ciekawą propozycję wypowiedzianą przez młodego człowieka, żeby część pieniędzy, które będą przeznaczone na akademie i uroczystości w Roku Chopinowskim, przeznaczyć na reformę edukacji muzycznej. Wiele osób widzi różnice między kształceniem muzycznym w Polsce i w innych krajach. Reforma czeka nas na pewno, ale od czego zacząć?
Nie ma żadnej prostej recepty. Wiem tylko, że dużo zależy od polityków. To oni powinni wreszcie usiąść i zająć się na poważnie kulturą i edukacją, bo to jest dziedzina, która może przynieść wspaniałe owoce w przyszłości. Kultura w debacie publicznej była do tej pory schowana pod dywan i traktowana niepoważnie. Dla wielu polityków, podobnie jak dla zwykłych obywateli, kultura to znaczy PR, medialny blichtr i skrajna komercja, która przynosi grube pieniądze, i tylko tyle. I dlatego muszą być artyści-akrobaci.

To nie jest autentyczna kultura, to jest namiastka kultury. Tak nie można. Oddolne prośby, próby i pomysły, jak widać, mogą dać rezultaty pozytywne tylko na małą skalę. W Polsce potrzebna jest reforma strukturalna, systemowa, skierowana w przyszłość. Tej świadomości u polityków nie ma. Niestety.

Pana zaangażowanie w polskie sprawy jest duże. A jak często zdarza się Panu mówić, czytać i myśleć po węgiersku?
Mówię do siebie po węgiersku wówczas, kiedy liczę (śmiech).

Cały czas?
Tak, do dziś. Bardzo rzadko liczę po polsku. To są takie atawistyczne mechanizmy, których zlikwidować się nie da. Podobnie jak mój akcent – zdaję sobie z sprawę, że mówię po polsku miękko i z reguły naciskam na pierwszą sylabę. Aczkolwiek nie ma już tekstu w języku polskim, nawet staropolskiego, którego sensu bym nie pojął. Dużo czytam po polsku, głównie teksty popularnonaukowe, ale publicystykę najrozmaitszych gatunków czytam najczęściej po węgiersku. Węgrzy mają przepiękną narrację poetycką nawet w tekstach prasowych i w codziennych gazetach.

A propos słowa pisanego. Jest taki przepiękny tekst wspomnieniowy Pana autorstwa o Tomaszu Sikorskim. Kiedy czytam te słowa, zawsze zastanawiam się, dlaczego nie sięga Pan po pióro właśnie w takim celu – żeby pisać o muzyce. Czy to jedyny Pański opublikowany tekst?
Tak. Tomek Sikorski był jedną z najważniejszych postaci, jakie spotkałem w moim życiu. Bardzo wrażliwy artysta, kompozytor, samotnik – chyba od urodzenia; człowiek, który żył i tworzył w bardzo prosty, prostolinijny wręcz sposób. Cała jego twórczość to idealnie prosta linia. I całkowita dyscyplina, a jednocześnie język, który jest natychmiast rozpoznawalny.

Zapamiętałem zwłaszcza jedno nasze spotkanie w stanie wojennym, w styczniu 1982 roku. W najgorszym okresie upodlenia i beznadziei, przy temperaturze minus kilkanaście stopni, zobaczyłem go z ogoloną głową, we flanelowej koszuli, pod kolumną Zygmunta. Był niebieski z zimna, wyglądał jak nie on. Z początku go nie poznałem, podszedłem bliżej, bo myślałem, że to jakiś wariat, który stoi na mrozie i macha rękami pośród zomowców. Niektórzy sięgali po karabin. A on szalał. Gdy podszedłem, powiedział do mnie: „Eci, czy ty widzisz tych bydlaków dookoła? Jesteśmy w więzieniu”. I do zomowców: „Wy też jesteście w więzieniu”.

Szabolcs Esztényi, fot. Małgorzata Kosińska,
Polskie Centrum Informacji Muzycznej/Związek
Kompozytorów Polskich
Kiedy Tomek zmarł w 1988 roku, „Warszawska Jesień” zwróciła się do mnie z prośbą o kilka słów – wiedzieli, że często grałem jego muzykę, że byliśmy w takim dziwnym kontakcie-przyjaźni. Napisałem ten tekst. Ten jeden raz. „Sonant” był pierwszym jego utworem, który poznałem, od tego momentu byłem absolutnie zafascynowany jego muzyką, podobnie jak Beethovenem albo tym „Eine kleine…” Mozarta w dzieciństwie.

Czy w Pana życiu były jeszcze inne tak ważne osoby, doświadczenia, spotkania? Jest Pan węgierskim emigrantem 1956 roku…
Rok 1956 był jednym z najważniejszych w moim życiu. Był granicą, po przekroczeniu której przestałem być beztroskim nastolatkiem, żyjącym wyłącznie codziennymi wymogami. Stałem się myślącym człowiekiem.

Uczestniczyłem w pierwszej manifestacji w Budapeszcie 23 października. Pamiętam półtoramilionowy tłum, prawie cały Budapeszt kotłował się w centrum wokół parlamentu. Byłem w tym tłumie z grupką kolegów ze szkoły. Czekaliśmy wiele godzin na Imre Nagya, na jego wystąpienie – i wtedy zdałem sobie sprawę, że uczestniczę w czymś, co jest w stanie zmienić bieg historii. Tłum jak rzeka niósł mnie spod parlamentu do radia, kilka kilometrów. Ubecy zaczęli strzelać do bezbronnego tłumu, na własne oczy widziałem ludzi przeszytych kulami, wśród nich ciężarne kobiety; po raz pierwszy w życiu widziałem zabitych. Byłem w szoku. Czułem się tak, jakbym znalazł się w zupełnie innym świecie, jak we śnie, koszmarnym śnie.

W kilkanaście osób schroniliśmy się przed kulami ubeków w czytelni włoskiej naprzeciwko radia. Oni byli na dachu radia i strzelali do wszystkiego, co się rusza. Zobaczyłem kilka czołgów zmierzających w stronę radia. Wtedy rozeszła się wieść, że to żołnierze, którzy przeszli na stronę rewolucjonistów. To dodało nam optymizmu. Wyszliśmy na ulicę. Widok był potworny: wszędzie martwe ciała. Pojawiały się ciężarówki węgierskiego Czerwonego Krzyża. Nas, młodych chłopaków, brano do pomocy. I tak minęło kilka dni, na totalnym głodzie. W końcu pieszo dostałem się do domu – mieszkaliśmy na północy Budapesztu, bardzo daleko od centrum. Cała rodzina myślała, że nie żyję. W radiu nadawano komunikaty, że żądamy niepodległości, opuszczenia wojsk radzieckich, neutralności kraju, wystąpienia z Układu Warszawskiego. To był dla mnie zwrotny moment, zacząłem myśleć innymi kategoriami.

Jak trafił Pan do Polski?
Niedługo później, 4 listopada, na wezwanie Janosa Kadara Armia Radziecka ponownie „wyzwoliła” Budapeszt z rąk kontrrewolucjonistów, jak nas tytułowano. To był kolejny szok. Miesiące terroru i inwigilacji, i koszmarnej atmosfery. Miałem 17 lat, byłem rok przed maturą. A ponieważ już wcześniej uprawiałem jazz – tę zabronioną, „zdegenerowaną, imperialistyczną, niemoralną muzykę”, i byłem „kontrrewolucjonistą” – wszystko to dotarło do publicznej wiadomości. Z trudem zostałem dopuszczony do matury, wiedziałem, że na Węgrzech nie będę miał żadnej szansy na studia.

Maturę jakoś zdałem, ale bramy Akademii Muzycznej im. Franciszka Liszta były dla mnie zamknięte. Moja siostra w 1957 roku wyszła za mąż w Polsce, mieszkała w Warszawie, pisała entuzjastyczne listy o „Jazz Jamboree”, „Warszawskiej Jesieni”, powiewie wolności i nowym duchu Europy. Siostra postanowiła porozmawiać z Ministerstwem Kultury i Sztuki w Warszawie o sytuacji brata, że zdolny i tak dalej, i czy mógłby studiować w Polsce. Przecież Polacy w 1956 roku oddawali krew dla węgierskich rewolucjonistów… Latem 1961 roku przyjechałem do Warszawy jako turysta w odwiedziny do siostry, zdałem egzaminy wstępne do PWSM i zostałem.

Koncertujący pianista, kompozytor, improwizator… A jednak od dłuższego czasu trudno namówić Pana do koncertowej działalności, występuje Pan sporadycznie i wciąż mówi o edukacji...
Moje zainteresowania zaczęły się zmieniać na początku lat siedemdziesiątych – z pozycji artysty, wykonawcy, kompozytora, w stronę artystycznej edukacji. I jestem z tego bardzo zadowolony. Nauczałem od samego początku, od ukończenia studiów – w liceum muzycznym na Żoliborzu uczyłem improwizacji, a potem w szkole na Bednarskiej, aż do dziś. Później jeszcze w PWSM, cały czas w Łodzi.

Uważam, że nauczanie muzyki to chyba najpiękniejsza sprawa. Jako pianista od czasu do czasu występuję. Czasami komponuję. W tej w dziedzinie wykonawstwa – w pianistycznej wirtuozerii – poprzeczka idzie dynamicznie w górę, a ja nie mam w krwiobiegu chęci konkurencji i współzawodnictwa. Po prostu wolę być bardziej użyteczny tam, gdzie mnie naprawdę potrzebują. To mnie całkowicie zadowala. Mam 70 lat i nadzieję, że jeszcze kilka lat takiej działalności przede mną. Że będę miał siły i zdrowie (śmiech). Oby tak było.



Szabolcs Esztenyi o Tomasz Sikorskim

Otulająca cisza przerywana pluskiem rzucanych z rzadka kamyków. Rozchodzące się koncentrycznie fale. Nieustannie przesuwające się lustro milczenia. Słuchanie własnego oddechu, echa ptasiego motywu odbitego przez ciemną, mglistą ścianę drzew z tamtego brzegu, słuchanie tchnienia ziemi, płynącego lustra i nieba. Oto moje najgłębsze, najwznioślejsze, do dziś najtrwalsze przeżycie z dzieciństwa i młodości. Szukanie i pragnienie samotności, świata refleksji, bo jedynie ona otwierała mi furtkę prowadzącą do poczucia jedności z Naturą, do wtopienia się w Nią, do uchwycenia sensu własnej egzystencji – w tych koszmarnych przecież i jakże tragicznie beznadziejnych latach pięćdziesiątych.

Twórczość Jego poznałem kilkanaście lat później. Natychmiastowy rezonans, jaki wywołała we mnie, nie był, jak sądzę, przypadkowy: ten sam rocznik, podobne przeżycia, doświadczenia – i pragnienie wejścia do najgłębszych sfer świata dźwięków, do korzeni tego monumentalnego, splątanego milionami błyszczących rozgałęzień drzewa, do strun w ziemi.

W czasach gdy dzieło sztuki staje się towarem do masowej konsumpcji, gdy odbiorcom – zasypanym lawiną sprzecznych informacji i ustawicznych przewartościowań, zmęczonym walką o zapewnienie sobie podstawowych warunków egzystencji – coraz trudniej osiągnąć stan psychicznej otwartości wobec dzieła, trzeba mieć wielką odwagę, aby pokazywać owe korzenie. Sikorski miał ją, świadomie narażając się na lekceważenie, a nawet pogardę. W czasach tumultu i bezwzględnego hałasu, jak przy torach wyścigowych, Jego krzyk – to nieśmiała prośba o ciszę, wyrażona dźwiękiem lub motywem z oddali (rzucony kamyk), wielokrotnym echem (seria fal) i pauzą (westchnienie, oddech i – zatrzymanie oddechu)… I szukanie kolejnych, teraz już celowo wybranych kamyków, które wywołają następną serię drgań na przesuwającej się tafli czasu i milczenia.

Kiedy gram Go, znów słyszę nasze rozmowy: jak inspiruje, jak wskazuje coraz wyższe stopnie wrażliwości, nieuchronnie prowadzące do refleksji nad człowiekiem, twórczością i historią.

Jego twórczość – to samotność dźwięków zatopionych w rozedrganej ciszy. Jego życie – to spalanie się w samotnym poszukiwaniu już prawie utraconego misterium, w obliczu podstawowego zjawiska: cisza – brzmienie – czas. Wchłaniając Jego muzykę, słyszę powracające echo słów poety:

„Wiedza jest jedyna, reszta jest dodatkiem:
Ziemia w dole, niebo w górze, w tobie – drabina”.
Sandor Weöres

Szabolcs Esztenyi
[książka programowa festiwalu „Warszawska Jesień”, 1989]