Biuro Literackie wydało pierwszy tom „Dzieł zebranych” Tymoteusza Karpowicza. Pierwsze tomy dzieł zebranych mają zaś do siebie to, że z reguły zawierają teksty bardzo wczesne. Darzę je za to swoistym sentymentem. Niebagatelną przyjemnością jest bowiem odkrywanie, co powstało przed tymi wierszami, z powodu których Karpowicz stał się poetą, którego należy wznawiać, a także – jaki w ogóle zachodzi związek między tekstami kanonicznymi a (że brzydkiego sloganu użyję) tak zwanymi początkami drogi twórczej.
Tymoteusz Karpowicz, „Dzieła zebrane”,
t. 1. Biuro Literackie, Wrocław, 288 stron,
w księgarniach od 15 grudnia 2011Wydawnictwo, które zdecydowało się dzieła zebrane wydawać stopniowo, nie może oczywiście liczyć wyłącznie na taki sentyment. Dlatego też tom kończy się przedrukiem utworów z książki „Trudny las”, to znaczy Karpowiczem już „kanonicznym”. Mnie tutaj jednak będą interesować głównie teksty chronologicznie najwcześniejsze.
Wiele z nich ma wartość jedynie historycznoliteracką, jak choćby debiutanckie „Żywe wymiary” (1948). Jest to książeczka wpisana w geografię Ziem Odzyskanych i równie odzyskanego morza, zawierająca frazy takie, jak: „Haruję – budowniczy łanów, bo pełny kłos w dłoni / jest teraz złocistą kielnią. Myśli proste, jak miedze, żytnie”. albo „Mknie niewidzialny pociąg po głosie – ochrypłym torze – / noc ciężką wioząc na grzbiecie i cięższy od nocy węgiel”.
Ważniejsze od poczynionej dość dyskretnie deklaracji politycznej jest jednak co innego. Niespodziewanie zwraca uwagę fakt, jak bardzo młody Karpowicz zależny był od innych głosów poetyckich. W tych wierszach słychać niekiedy Czechowicza, niekiedy Przybosia, czasem zaś echa popularnej w tamtych latach fantazji o połączeniu poezji wysokiej z motywami ludowymi oraz gwałtownej metaforyki kojarzącej się raczej z wierszami poetów wojennych. Jeśli cokolwiek odróżnia ten tomik od innych przykładów ówczesnej produkcji poetyckiej, jest to bardzo intensywne skupienie na przedmiocie, rekwizycie, a zarazem konsekwentne odczłowieczanie i utechnicznienie postaci ludzkich.
Tymoteusz Karpowicz, fot. archiwum BLGdzie jednak zaczyna się Karpowicz, którego znamy? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pierwsze, nieśmiałe jeszcze zapowiedzi poezji, która miała powstać dużo później, dają się odkryć w niewielkim, ascetycznym tomiku „Gorzkie źródła”. Tam metafora powoli przestaje być ilustracją, a staje się treścią. Tam wreszcie pada pierwsza wyraźna deklaracja poetyckiego maksymalizmu, od razu sprzężona z obrazem lasu: „Leż cicho. / Leż niby liść tego lasu, / Niby nasiono wszystkich drzew”. To też historia literatury – taka, która nie wyczerpuje się w stwierdzeniu „zostało napisane”, lecz wyznacza kierunek w przyszłość.
Ta się zaczyna materializować w pierwszym wierszu tomu „Kamienna muzyka” (1958). Proces jest bolesny, sam autor opisuje go jako pogrążanie się w sztuczności, a siebie w tytule wiersza nazywa „człowiekiem zmyślonym”. Pochwała wysiłku, który pozwolił na osiągnięcie tego stanu, brzmi nader gorzko:
Dokonałem niezwykłego czynu:
ominąłem język ojczysty
W wieży Babel
wymieniłem rzecz czarnoleską
na syntezę mowy
Było to trudniejsze od lotu bez skrzydeł
I właśnie tutaj dzieje się chyba rzecz dla poezji Karpowicza konstytutywna. Trudność nie znajduje sobie bezpiecznego mieszkania w mechanistycznych porównaniach z pierwszej książki, w tych ramionach jak kilofy, czy – znacznie ciekawszych – „unerwionych płatkach naftaliny”, pseudonimujących ręce krawcowej. Przestrzeń była już gotowa, zagospodarowana, lecz nowy język nie chciał z niej skorzystać. I to jest chyba najciekawsza lekcja, jaką może nam dać omawiana książka.
Zobaczmy bowiem, co było później. W zamykającym pierwszy tom dzieł zebranych „Trudnym lesie” „synteza mowy” ciągle woli odnosić się do drzew i rzek. I już zawsze tak było: naraz awangarda i różne od Miłoszowego, a przecież podobne w intensywności wykorzystanie motywów przyrodniczych, „smoliste listki owadów / przyklejone do rombów powietrza”, chłopskie, „bosonogie” metafory przywodzące na myśl Przybosia, sprawiające wrażenie, jak gdyby Karpowicz chciał się zakorzenić w poezji chłopskiej.
Tak, wiem, ryzykowna to teza, i pewnie trzeba by całej monografii, aby ją udowodnić. Należałoby za jej pomocą sprawdzić, jak w tej poezji funkcjonują motywy, które umownie zwykło się nazywać sielankowymi, a także w jaki sposób mieszają się i kontrastują z nimi wątki cywilizacyjne, w tym także wątki organizacji społeczeństwa (tu przypominają mi się utwory jeszcze późniejsze – „babilońskie dostawy mięsa” z „Odwróconego światła” czy późny poemat o Czeczenii).
Oczywiście w krótkim tekście nie ma na podobne rozważania miejsca. Dlatego tu zaprezentuję tylko uprawdopodabniający cały pomysł wiersz „antycywilizacyjny”.
Ruchome schody
Wniebowstępujemy
ruchomymi schodami
w obłok cywilizacji
Są tam gwiazdy
dla wzroku
dziewczyny
rękawiczki
dla gorących
rąk chłopca
Gwiazda przepala
skórę
rękawiczki
Ręce chłopca
spalają
dziewczynę
Bezbłędnie
funkcjonują
schody
między
popiołami
Zasadniczym brakiem tej książki jest nieobecność porządnego wprowadzenia. Parę uwag o braku dostępu do twórczości Karpowicza, o jej wypadnięciu z obiegu na skutek emigracji autora, wreszcie na temat poprawek edytorskich, bardziej niestety sygnalizuje obecność tej luki niż ją zapełnia. Wiadomo wprawdzie, że Biuro Literackie może się pochwalić publikacją esejów o autorze „Trudnego lasu” (mam tu na myśli „Podziemne wniebowstąpienie”) oraz wywiadu z 1993 roku („Mówi Karpowicz”). Wiadomo też, że druk „Dzieł zebranych” to inicjatywa bardzo ważna i cenna. Do pełni szczęścia brakuje mi wstępu, autorstwa – by pozostać przy autorach współpracujących z Biurem – powiedzmy Jacka Gutorowa.
dwutygodnik.com jest patronem medialnym „Dzieł zebranych” Tymoteusza Karpowicza.