1.
Stawiam nad tą recenzją tytuł jednego z wierszy, bo najlepiej opisuje on całą książkę. „Nie dam ci siebie w żadnej postaci” nie jest bowiem żadnym przełomem w poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, lecz próbą potwierdzenia (zrekonstruowania?) tego, co zostało napisane wcześniej. W tym sensie cały tom jest jak powtarzająca się w kilku wierszach „dokrętka”.
Dla porównania, przełom w twórczości Tkaczyszyna-Dyckiego stanowiła chociażby książka „Imię i znamię” (2011), szczegółowo zdająca sprawę z ukraińskich korzeni i z trudnej historii rodziny autora. O tej ostatniej wcześniej opowiadała tylko poetycka fraza: „moja matka piękny krzew dwulicowy / jest pół Polką pół Ukrainką”, a tu w jej miejsce nagle wskoczyły określenia takie jak „banderówka” albo „rezun”. Za przykład konsolidacji należy natomiast uznać „Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach” (2009). Agnieszka Wolny-Hamkało dostrzegła w niej „gwałtowny powrót do ciała”, ja dopatrywałem się niespodziewanych nawiązań do poezji Tadeusza Różewicza. Tak czy inaczej, tomik pełen był wycelowanych w poezję wątpliwości, wyrażanych przez takie na przykład linijki:
istotą poezji jest nie tyle zasadność
co bezzasadność napomknień i powtórzeń
Zaryzykowałbym tu hipotezę, że w tomach Dyckiego, które roboczo zidentyfikowałem jako „konsolidacyjne”, częściej pojawiają się uwagi o słabości czy niewystarczalności poetyckiego języka. Jakby dopiero wiersz, który oswoił się z kolejnym wielkim tematem i nie musi zmagać się z nim na śmierć i życie, mógł część energii poświęcić kwestionowaniu siebie. W najnowszej książce Dyckiego wygląda to tak:
wiersz powinien być
ściemą ścianą powiedziałem to
w monachijskim radiu wiersz musi zrehabilitować
banderówkę i na tym się skończyć
A jeśli już stoi się pod tą dziwną ścianą (dziwną, bo po napisaniu świetnych wierszy o matce banderówce mur winien raczej zostać gdzieś daleko z tyłu), można ją wykorzystać w celu tak nieoczywistym, jak zabawa w, powiedzmy, odbijanie piłki.
2.
O zabawie w poezji Dyckiego krytycy pisali raczej nieśmiało i niewiele. Zdecydował o tym zapewne ciężar gatunkowy tematów poruszanych przez poetę (te wszystkie umierania, brudne miłości, nekrologi i schizofrenie). Frazy takie jak „halopopierdol bez recepty” za bardzo wyglądały na kolejny sygnał cierpienia, by widzieć w nich żart – jakby nie mogły być i tym, i tym. Sam, za sprawą podobnego zawężenia pola widzenia, w podobnych frazach widziałem przede wszystkim retoryczną przesadę, każącą poecie wymyślać „dziesięć palców jak dziesięć prosiaków schizofrenii”. Tymczasem jest to całkiem efektowna groteska.
We wcześniejszych wierszach efekty tego rodzaju ukrywały się przed czytelnikami, ponieważ groteska służyła z reguły wyrażaniu czegoś innego. A przecież Dycki żartował od początku. Wystarczy przywołać powtarzany niegdyś incipit „w lubelskich domach publicznych moich przyjaciół”, pokręcone nazwisko Gemlaburbitsky’ego (niby austriackie, ale z polskim zestawem głosek) czy – później – opiewanego z komicznym zacięciem przyjaciela Nosodrzeckiego, za sprawą którego skromny majątek poety pomniejszył się o parę srebrnych łyżeczek. Dycki zawsze też lubił rozśmieszać czytelnika nagłą a niespodziewaną ucieczką od języka literackiego – z pomocą regionalizmów, słów potocznych czy wulgaryzmów. „Nie dam ci siebie w żadnej postaci” nie rezygnuje z chwytów tego rodzaju:
w poezji istotna jest
nie tylko spódniczka
opnidupka ale i kuciapka
i wszystkie imiona z których nic
nie zostało mimo pięknych początków
Co ciekawe, „spódniczka opnidupka” i „kuciapka” działają na dwa sposoby: nie tylko wybijają się z toku wiersza, ale też swoją dosadnością podkreślają nieco sentymentalny charakter dwóch ostatnich wersów. Co z kolei budzi przypuszczenie, że także sentymentalizm, niechby i najpiękniejszy, jest w omawianej książce traktowany ironicznie. I wtedy już zupełnie nie wiadomo, jak czytać tę strofę:
gdzie jest twoja ojczyzna poeto
a gdzie jest twoje wygnanie
czy ptactwo jest z tobą czy przeciw
tobie śpiew pisklęcia
Poeta każe nam przyjąć ten jaskółczy niepokój czy naśmiewać się z niego? Poeta jeden wie.
3.
Ulubioną formą zabawy jest dla Dyckiego rymowanka. Przy czym rymować można o wszystkim, nawet o szalonym kochanku matki – Bukicie, który uważał się za Wernyhorę, wskutek czego
pojechał na Ukrainę
nie zabierając mnie wszakże ze sobą
choć obiecywał mi przelot balonem
nad pastwiskiem nad wygonem
nic dziwnego że skończył w Krakowie
w wariatkowie
Czasem do rymów można jeszcze dodać ogrywanie dialektalnych odrębności, a wtedy kolejnym krokiem jest nagięcie zasad gramatyki:
Polaczyska (niczym
wilczyska) nie skrzywdzą swojego poetę
Efekt, jaki dają te linijki, efekt kulawej lekkości, można uogólnić na wszelkie podobne chwyty. Sprawia to wrażenie, jakby Dycki mówił do czytelnika uwspółcześnionym językiem kalekich postaci z wierszy Bolesława Leśmiana. Nie umiem jeszcze powiedzieć, czemu to służy i jakie efekty przyniesie. Czekam na to, do czego ta poetyka doprowadzi, wciąż mając wrażenie, że ze środka procesu, ze środka przemiany – jeszcze tego nie widać.
4.
Jeśli już mówi się o przemianie poetyki, to warto jasno nazwać także stan poprzedni. Otóż we wczesnych swoich wierszach (drukowanych w latach 90., a pisanych często jeszcze w 80.) Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki był mistrzem horroru. Słońce potrafił przekształcić w „kulę ognistą ze szpitalnych szmat”. W puencie innego wiersza umieszczał linijki, które, wyszeptane odpowiednim tonem, bezapelacyjnie wygrałyby w konkursie na najstraszniejsze polskie zdanie:
codziennie umiera ponad 1000 chorych
i jutro na drugie dwa tysiące spadnie
Twój wszystek deszcz ognia a to
nie to samo co deszcz i ogień z osobna
Wiersz oczywiście nie może być horrorem w sensie dosłownym, więc wszystkie wyznaczniki gatunku należy tu traktować metaforycznie, tak samo jak metaforyczny był tytuł przywołanego tu już artykułu Agnieszki Wolny-Hamkało „Tkaczyszyna-Dyckiego życie z duchami”, który podrzuca kilka interesujących tropów. W końcu horror to także „zderzenie metafizyki z fizjologią”, bo strach jest zasadniczo cielesny.
W tym sensie w dawniejszych wierszach Dycki był mistrzem poetyckiego horroru. Dodatkowo potwierdza tę intuicję pojawienie się poety w książce „Horror poeticus” Piotra Śliwińskiego, obok takich mistrzów strachu jak Tadeusz Różewicz czy Aleksander Wat. Sam horror przestał zresztą być w polskich rozmowach o literaturze pojęciem czysto opisowym. Ostatnio Przemysław Czapliński chętnie używa tej kategorii w celu opisania odpowiedzi najnowszej polskiej literatury na aktualne zawirowania społeczne. Czyżby poezja Dyckiego wyprzedzała w tym momencie diagnozę akademicką, odpowiadając na pytanie o to, jaka ramowa opowieść o naszej rzeczywistości przyjdzie po horrorze? Czyżby czekała nas literatura opisująca świat za pomocą rekwizytów horroru, ale w taki sposób, by było wiadomo, że autor się horrorem nie przejmuje, że nie wierzy w siłę sugerowanych emocji albo że się do nich po prostu przyzwyczaił?
Może właśnie tak: literatura będzie czerpać z horroru pełnymi garściami po to, by przekształcić go w konwencję buffo. Strach i wstręt zostaną przetłumaczone na komedię. Tentacle porn wejdzie w miejsce Lovecrafta. Zupełnie inne niesamowitości.