Daniel Heller-Roazen, „Echolalie. O zapominaniu języka”

Daniel Heller-Roazen, „Echolalie. O zapominaniu języka”

Aldona Kopkiewicz

Zapomnieć język to gubić pojedyncze słowa albo całe zdania, mówić w poczuciu, że powinno się coś powiedzieć inaczej; zapomnieć język to tracić pamięć i przynależność

Jeszcze 2 minuty czytania

Daniel Heller-Roazen jest jedną z najmłodszych akademickich gwiazd; stał się znany dzięki  niesłychanej erudycji, która umożliwia mu poruszanie się po rzadziej uczęszczanych trasach i zaułkach historii kultury (starożytność, europejskie średniowiecze, kultura arabska). Do tego interesują go współczesne teorie; przekładał Agambena. Zyskał rozgłos ze względu na znajomość aż dziesięciu języków, w tym staroprowansalskiego. Kwestia zapominania języka musiała zatem w końcu przykuć jego uwagę – sam pewnie doświadcza, nawet jeśli nigdy się do swoich przeżyć nie odwołuje, subtelnych tarć między językami, wzajemnych zbliżeń i rozsunięć, nieustannego, bardzo konkretnego różnicowania. Tym zagadnieniom poświęcił eseje zatytułowane „Echolalie. O zapominaniu języka”.

Zapomnieć język to gubić pojedyncze słowa albo całe zdania, mówić w poczuciu, że powinno się coś powiedzieć inaczej; zapomnieć język to tracić pamięć i przynależność. Na pierwszy rzut oka zapominanie jest okaleczeniem, siebie i rzeczywistości. Zapominanie może być jednak wybawieniem, bo wcale nie jest pewne, że wiedząc więcej, widzimy i słyszymy więcej albo że zbyt intensywne przebywanie w językach wyostrza świadomość. Porzucając ciężar pamięci, możemy uwolnić siebie i wystawić na odmienne doświadczenia, które powinny wpaść na nas nieokreślone, a więc – jeszcze nienazwane. W tak zarysowanym haśle „zapominanie języka” mieści się dość przerażająca liczba wątków; mogłyby one rozrastać się w nieskończoność. Wyobrażam to sobie jako wejście do wielkiego magazynu pełnego splątanych kabelków.

Heller-Roazen wyszedł z tej próby obronną ręką o tyle, o ile postanowił od początku do końca być wierny filologii, zdawałoby się już pogrzebanej. Zawiedzie jednak tych, którzy poszukują świeżych teorii i twórczego podejścia do starych zagadnień. Heller-Roazen elegancko podchodzi postawioną kwestię, mnoży ciekawe, pouczające przykłady i daje intrygujące wglądy, ale – jak to często bywa z tymi, którzy przesadzają z gromadzeniem wiadomości – za bardzo eksponuje rozległą wiedzę, zbyt rzadko natomiast przekształca ją w istotne problemy.

Daniel Heller-Roazen, „Echolalie.
O zapominaniu języka”
. Przeł. Barbara
Brzezicka, słowo/obraz terytoria, Gdańsk,
280 stron, w księgarniach od marca 2013
Pierwszy rozdział wyjaśnia, jak autor rozumie „echolalie”. Heller-Roazen rozpoczyna od Jakobsona, który, razem z Trubieckim, służy za naukowy autorytet od rozwoju dziecka i fonetyki (nauka współczesna go nie interesuje). Autor zastanawia się nad momentem, w którym nieograniczona fonetyczna potencjalność dziecięcego gaworzenia zamienia się w umiejętność posługiwania się jednym językiem, co pociąga za sobą uśpienie, zapomnienie części dźwięków. Echolalie stanowią „pamięć o niezróżnicowanym, niepamiętnym gaworzeniu, którego utrata pozwoliła zaistnieć wszystkim językom”. W następnych rozdziałach Heller-Roazen na różne sposoby przygląda się dźwiękom, które znikają z języków, na przykład głosce/literze „H” albo dziwnej obecności onomatopei. W znakomitym eseju o językoznawstwie historycznym pokazuje, jak dziedzina ta tworzy swoją fikcję języka praindoeuropejskiego (jeśli gramatyka historyczna też wydawała wam się przedmiotem baśniowym, polecam). Opowiada historie przypadków, kiedy to ktoś utracił cały język jako narząd, a mimo to był w stanie artykułować wszystkie głoski. Interesują go metafory śmierci i życia języków. Wszystkie te filologiczne i społeczne wyobrażenia dekonstruowane są bardzo konkretnie, poprzez szczegółową analizę językowych przepływów i uskoków. Książkę domyka oczywiście ponowne odczytanie mitu Babel, stanowiące idealny kontrapunkt pierwszego rozdziału. Brzmi zachęcająco; co zatem poszło nie tak?

Heller-Roazen ładnie opowiada o języku, ale niewiele z tego wynika, kiedy skonfrontujemy jego książkę z mocniejszymi teoriami filozoficznymi, naukowymi czy antropologicznymi. Autor nie ujawnia swoich podstaw, narzędzi ani stawki, o którą gra. Zachowuje się trochę tak, jakby myślał od zera, a – swoją drogą – jego własnych refleksji nie ma tu zbyt wiele. Jego strategia eseistyczna polega na kompozycji anegdot i przykładów, podsumowująca refleksja autora to ledwie parę zdań na koniec każdego rozdziału. I są to zdania podane uwodzicielsko – trochę aforyzm, a trochę zagadka – lecz powściągliwie, co oczywiście wzmaga tylko napięcie. Po chwili jednak zapominamy, co przeczytaliśmy. Nie w wyniku roztargnienia czy ignorancji; dzieje się tak tylko dlatego, że już to wiedzieliśmy. Czytaliśmy przecież postnych filozofów, i innych też. Heller-Roazen nie nawiązuje do nich wcale, i nie wychodzi najlepiej na udawaniu samorodnego geniusza od refleksji nad językiem. Gdyby znalazł jakiekolwiek teoretyczne umocowanie, być może z paradoksów, które tak go pociągają, poszłaby jakaś odkrywcza iskra. Bo że język jest zmienny, i że jego metamorficzne istnienie odbywa się niejako ponad naszymi jednostkowymi głowami, i że pamięć i zapomnienie wiążą się w węzeł nierozwiązywalny, chyba mniej więcej wiemy.

Ostatecznie więc książka wciągnie tych, którzy lubią ciekawe anegdoty na przykład o historii języka, a właściwie: o historii kulturowej świadomości języka, w kontekście zapomnienia. Czytelnicy zaawansowani znajdą tu lepiej opowiedziane znane i lubiane historie o tejże świadomości, którym pełna zwrotów akcji narracja Hellera-Roazena nadaje nowe życie, niestety krótkie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.