Sąsiadowanie

Aldona Kopkiewicz

O Bawołku chętnie twierdzi się, że to awangardowy pisarz z prowincji. Szala, na której waży się literacki eksperyment i małomiasteczkową egzystencję, przechylała się na różne strony w kolejnych książkach, w „Pomarli” wydaje się doskonale wyważona

Sąsiadowanie

Jeszcze 2 minuty czytania

Sąsiadowanie

Pomarli, a literatura nie przywróci im życia. Literatura pozwala upamiętniać, literatura pozwala opłakiwać, ale obie te możliwości pozostają w cieniu, kiedy Waldemar Bawołek pisze swoje epitafia dla krewnych, przyjaciół i znajomych z Ciężkowic: pani Genowefy Stępniowskiej, pana Ludwika Iroty, cioci Marysi, pana Antoniego Sojata, pani Bronisławy Duszewicz, wujka Mordawskiego, Bogusławy Burnus, pana Henryka Korygi, babci, Mateusza Matysa, Szczepana Kuka, Emila Sebonda i Marcela Cichonia. Nazwałabym je może portretami trumiennymi, lecz są to właściwie jedynie portrety; wbrew tytułowi śmierć pozostaje na marginesie, choć jest to margines widoczny – pozostawiony, by wzmocnić siłę życia, które przepływa przez narratora i nie raz wciąga go w wir. Życia własnego, życia cudzego? „Pomarli” są o więziach dalekich i bliskich, o życiu tuż obok siebie.

Waldemar Bawołek, „Pomarli”. Czarne, 208 stron, w księgarniach od lutego 2020

O Bawołku chętnie pisze się, że to awangardowy pisarz z prowincji; szala, na której waży się literacki eksperyment i małomiasteczkową egzystencję, przechylała się zresztą na różne strony w kolejnych książkach, tu wydaje się doskonale wyważona. Autor wciąż chętnie angażuje eksperymentalne formy opowiadania, zwłaszcza po to, by ukazać uskoki świadomości i pamięci – w „Pomarli” styl Bawołka jest doprawdy znakomity, tym razem głównie dzięki poetyckiej intensywności, umiejętnie tonowanej przez zadanie pisania portretów konkretnych ludzi. Fraza staje się lekko melodyjna, chwilami niemal potoczysta, w momentach zachwytu wybujała, a niekiedy gorzko chropowata, w niej zaś tkwią słowa przesypujące się z potoczności w poetyckość i z powrotem.

To właśnie ze względu na tę poetycką intensywność proza Bawołka przypomina pisanie Brunona Schulza, choć stanowi jej dalekie echo, i nie piszę tego wartościująco. U Schulza zresztą relacje rodzinne służą poetyckiej refleksji nad obecnością mitu w nowoczesności, rejestrują jego upadek, po którym pozostaje poetyckość odczarowana – właśnie taka jak u Bawołka, budząca się między autorem i rzeczywistością, z uczuć. Skupienie na innym sprawia tu, że narrator musi poetycką wybujałość nieco dyscyplinować, by jego styl nie zagarnął bohaterów w całości, by ustąpił nieco miejsca samej rzeczywistości; dzięki temu wyważeniu pozwala być zarówno autorowi, jak i ludziom, z którymi przecięły się jego ścieżki. Chodzi tu o ich obecność, a poprzez nią – o odpowiedź na pytanie, co mi się przydarzyło i kim jestem.

Skończoność, ograniczoność Ciężkowic wymusza życie obok ludzi, z którymi niekoniecznie chciałoby się żyć. Nie ma tu często wyboru, nietrudno zatem o przemoc, Waldek zaś zagląda w twarz innego bez skrępowania. A właściwie: przygląda się sylwetkom, nie szuka esencji swoich bohaterów, nie bada też ich psychiki, nie zamierza odsłaniać żadnej prawdy na ich temat. Pisze tyle, ile pamięta, ile widział i słyszał, i zatrzymuje się raczej po zewnętrznej stronie zdarzeń; zdarzenia te są jednak wystarczająco dotkliwe, styl zaś na tyle sensualny, że portrety mają swój ciężar, tym większy nawet, gdy Waldek pisze o przemocy, jakby to była najzwyklejsza rzecz, codzienna jak zakupy.

Znajdzie się tu miejsce dla miejscowego donosiciela i dla okrutnej babci, nie brak władczych mężczyzn, apodyktycznych i gwałtownych, w większości pijaków, z którymi najwidoczniej nie brało się rozwodów. Nie ma jednak od tych ludzi ucieczki, są tu, są sąsiadami, są przy tobie: pielęgniarki, ciocie, milicjanci, koledzy ze szkoły, z pracy. Nic prostszego niż takich ludzi krytykować: mamy do tego artystyczne narzędzia, mamy wsparcie krytyki, otoczenie Bawołka to doskonały materiał na opowieść o rodzinnej traumie i przemocy konserwatywnej społeczności. Wielu pisarzy nie przepuściłoby matce, którą poznaliśmy w „Echu słońca”. Bawołek wypracowuje w sobie dystans. Drugą stroną tego dystansu, jego świętej cierpliwości wobec znęcającej się nad nim matki, jest jednak zwykły brak wyboru: nie może jej zostawić, nie czeka na niego inna kariera w innym mieście. Trzeba się z tym pogodzić, odpuścić, przywyknąć; wybaczyć, żeby nie zwariować.

W Ciężkowicach ścieżki przecinają się częściej niż w wielkich miastach. Małe miasteczko i więzi międzyludzkie – trąci to sentymentalnym banałem, lecz nie chodzi tu o rustykalne tęsknoty za autentyczną relacją ani o naiwne pochwały dawnych wspólnot, o krytykę wielkomiejskiego życia z jego wyobcowaniem także nie. Nie objawiają się tu żadne sacra, nie wybrzmiewają odwieczne mity (choć przemykają czasem oczywiście, jeśli są nieodłączne od mentalności opisywanych bohaterów). Ciężkowice, małe miasteczko, stają się istotą tego pisarstwa, ponieważ ich rozmiar wymusza specyficzny dystans sąsiedztwa. Ten dystans zaś stanowi podstawę portretu, który rysuje Bawołek, odległość ani za bliska, ani za daleka, tyle, by dostrzec postać, by zaznaczyć moment otarcia. Wielkomiejski dystans daje oczywiście wolność, ale odsuwa konieczność współżycia z przypadkowym, obcym człowiekiem, a dopiero w takiej relacji można sprawdzić, ile mamy w sobie empatii. 

Przymus, strategia przetrwania, wyrozumiałość, empatia? W rozmowie z Urszulą Honek i Grzegorzem Bogdałem Bawołek wyjaśnił, jak ów dystans powstaje: „W pisaniu najbardziej wartościowe jest to, że jest się nikim i niczym. Musisz mieć wszystko puste. Nie startujesz z pozycji mędrca, ale z pustki wewnętrznej. U mnie to wynika z leczenia się, to jest taka psychoanaliza. Nie mam ochoty dostarczać czytelnikowi żadnej przyjemności. Sobie chcę robić przyjemność”. Zwykle pisanie terapeutyczne kojarzy się z ekspresją emocji, tu autor siada już pusty, jakby po terapii, nie okazuje prawie żadnych silnych uczuć: trochę lęku, trochę zniecierpliwienia, zdarza się jakaś odraza, zdarza się także czułość, nie są jednak gwałtowne. Bawołek stara się nie osądzać już swoich bohaterów, chce przede wszystkim pozwolić im być, próbuje być otwarty, by nic nie wypierać. To otwartość, która rejestruje rozmaite przejawy życia, piękne i brzydkie, i pokazuje, że są piękne i brzydkie, a jednak powstrzymuje się przed ostatecznym potępieniem, tak jakby pisanie o kimś po śmierci dawało szczególną wyrozumiałość. Czas może przywołać samego autora:

Rozpamiętuję przeszłość, bo nie potrafię odnaleźć momentu, kiedy mój los został przesądzony, kiedy złośliwy Bóg rzucił o ziemię tysiącem twarzy. Uświadamiam sobie, jak bardzo troszczymy się o dotychczasowe bycie, każdego dnia szukając jakiegoś uchwytu w prostej czynności, gdy sięgamy po największy skarb drugiego człowieka, jego oczy, jak klejnoty lśniące łzami, gdy nas żegnają. To życie, tak cicho milczące, razem z odlatującymi motylami unosi się wśród tumanów kurzu. Tak widzę panią Stępniowską, jak naga, na kilka dni przed śmiercią, stoi pośrodku swego ogrodu. 

Bliskie mi jest działanie pamięci Bawołka i to, jak przywołuje on przeszłość: wspomnienie nie zaczyna się tu od magdalenki, to nie rzeczy budzą pamięć. W życiu Bawołka najpierw byli ludzie i dopiero wraz z pamięcią o nich uruchamiają się konkretne światy, dopiero wokół nich widzimy ogrody, pokoje, potrawy; to wokół pamięci o ludziach czas rozwarstwia się, rozwidla, zakręca nieoczekiwanie. Nie musieli być bliscy, wystarczy, że byli obecni. Waldek i tak może opowiedzieć tylko, jak się o siebie otarli, co widział na zewnątrz drugiej osoby. Nie zagląda głębiej, ponieważ wtedy zamiast drugiego opisywałby siebie – on zaś jest pusty i wolny na tyle, by stworzyć przestrzeń dla wszystkich, którzy pomarli, i jeszcze dla czytelnika.