Krzysztof Siwczyk, „Gody”
Krzysztof Siwczyk / fot. Radosław Kaźmierski

Krzysztof Siwczyk, „Gody”

Marek Olszewski

„Gody” to ciekawy moment w poetyckiej karierze Krzysztofa Siwczyka. Moment wyjścia. Dojrzały poeta dzieli się „radosną nowiną” odnalezionego zewnętrznego języka nicości

Jeszcze 1 minuta czytania

Niemal kanoniczną zagrywką w pisaniu o poezji Krzysztofa Siwczyka jest wzmianka o mutacji dykcji, która po mocnym i zauważonym przez krytykę debiucie z 1995 roku („Dzikie dzieci”) nastąpiła w twórczości gliwickiego poety. Zmieniało się grono autorów, w towarzystwie których wymieniano nazwisko Siwczyka: częściej zaczął pojawiać się Sosnowski (w polszczyźnie „przepastny semantycznie fenomen nazywający to, co wymyka się nazwaniu”), rzadziej gliwicka prawie-rówieśnica Podgórnik (choć kierunek przeobrażeń poetyki jej wierszy można by umieścić na podobnym do Siwczykowego kursie). Pisano o zapadnięciu się w ruchome piaski języka, które wchłonęły wrażliwego chłopca. Z perspektywy roku 2012 i tomiku „Gody” niewiele się zmieniło: może tylko ruchome piaski zastygły w ziemiste śmiercionośne bagno. I między wierszami chłopiec dojrzał do roli opukującego pustkę cicerone. Jest tylko on i „jeszcze niezaorany życiowy horyzont”.

Krzysztof Siwczyk, „Gody”. WBPiCAK, Poznań,
48 stron, w księgarniach od września 2012
W najnowszym tomie Siwczyka na dialektycznym koktajlu schodzą się hipostazowane Nic i narcystyczny Eros poety, mówiący: „mniejsza o to, czy poezja jest możliwa, skoro żar pracuje”. Tak zaczyna się sobotni czas „Godów” – święto uśmierconego Boga. Język poety baraszkuje z Nicością, celebrując seksualną energię. Prowadzi grę wstępną, ale nie dąży do krótkotrwałego spełnienia, które łudziłoby obietnicą raju. Celem nie jest zaspokojenie egoistycznych żądz. Wręcz przeciwnie. Zaryzykowałbym tezę, że nowe wiersze Siwczyka mają ambicje z ducha oświeceniowe – próbują przekuć intymną „konfesję pogorzelca”, jego relację z bez-sensem, w alternatywę dla życia. Aby ten projekt miał jakiekolwiek szanse powodzenia, warunkiem wstępnym jest oczyszczenie pola, do czego poeta zabiera się wyjątkowo skwapliwie. Ujawnia się krytyczny, demaskatorski potencjał jego twórczości.

Sucha nitka nie zostaje zostawiona na przeróżnej maści ideologiach, z których najbardziej odpychający wydaje się patchwork konsumpcjonizmu i religii. Siwczyk, jak zawsze warsztatowo znakomity, szczególnie celuje w wydrążoną idiomatykę religijną, na którą napuszcza wygłodniały język. Klerykalne rekwizyty pod tym naporem popadają w konfuzję; pozbawione signifié przypominają brudne i od dawna niefunkcjonujące przystanki, na których ktoś zamazał rozkład jazdy. A skoro tak, można z nimi zrobić niemal wszystko: zdewastować do reszty albo przebudować. Niebo, czyściec i piekło to zmurszałe wyobrażenia. Podobnie jak spadające w wielkiej pustej przestrzeni przedmioty, odzywają się hałaśliwym echem, które uzmysławia nieskończony ogrom rezonującej nicości: „Tyle niczego,/ sądzić można”. Perspektywa jest horyzontalna – alegoria zostaje przelicytowana przez katachrezę, a więc figurę funkcjonalizującą to, co jeszcze przed chwilą wydawało się ekscentryczne, zaskakujące, abstrakcyjne.

„Gody” to ciekawy moment w poetyckiej karierze Siwczyka. Moment wyjścia. Dojrzały poeta dzieli się „radosną nowiną” odnalezionego zewnętrznego języka nicości („stawiam się, odważniejszy o przyjemny brak, do jakiego przywykam,/ stopniowo nabywam ciężaru, twardo stąpam po śladach, między grządkami,/ widzę, gdzie pada słowo, a gdzie tylko deszcz”). Ogłasza odwróconą aksjologię, w której intronizowane Nic opatrzone jest znaczkiem dodatnim. Słowo poszukuje tu idiomów naiwnych wierzeń, by odbić się od nich ku doskonałej próżni, w której jest już tylko miejsce dla „ja” bez rozcieńczaczy. Źródła ustanowionego w ten sposób języka są nietzscheańskie – wyłonił się w efekcie zaszlachtowania i wypatroszenia metafizyki, która psuła krwiobieg. Oczyszczony upodabnia się do „emisji harmidru”. Wrosła weń utrata, która determinuje jego tryby, motywuje składnię, narzuca rytm. Wiersz jest wypadkową zniekształceń, odnotowywanych na przecięciach słów.

Jak zatem możliwa jest komunikacja, ustawienie odbiornika na właściwej fali, zbudowanie zalążków wspólnoty? Siwczyk proponuje katabazę: wypuszcza się ze swoim projektem doskonale szczelnego, pozostającego na zewnątrz języka na spotkanie ostatniego bastionu realności – śmierci. To punkt wyjścia wszystkich idiomów, zerowy poziom doświadczenia, ironiczny moment zbiorowej komunii. Prawda jest własnością martwoty, odwraca się plecami do życia, które odarte ze złudzeń przypomina „stadium oczekiwania niczego” („Nic nie będzie nam dane, daję głowę i za to,/ że właśnie racja istnienia jest po stronie martwej natury,/ nigdzie indziej, w ujęciu głazów, w języku/ lodowca, który cofnął się do wnętrza horyzontu”). Z tego też powodu podmiot tych wierszy określić można jako pośmiertny, postludzki, arcyludzki, „zmarły na odmowę”, porzucający nawyk na rzecz spekulacji, „podległy nicości” (tak w jednym z wierszy Siwczyk trawestuje znany passus Krynickiego).

W „Godach” poeta zaprasza do powitania dnia bez wyrzutów kierowanych w stronę abstrakcyjnych przeznaczeń. Dziwna utopia bez-nadziei. Podstawą tej antyteologicznej odnowy ma być oczyszczenie języka ze wszelkich metafizycznych zwyrodnień i powrót do stanu neutrum poprzez afirmację zerwanych ciągów logicznych, uprowadzenie motywacji fraz. „Oto słowo orze”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.