Bohater bawi się sam

Krzysztof Siwczyk

W sanatorium Rafała Wojaczka nie zdrowiejemy, lecz coraz bardziej podupadamy na duchowym zdrowiu, bo źródła, krynice mądrości, jakimi są dzieła literackie, w żadnej już mierze nie unoszą koszmaru uwięzienia we własnej rozpaczy

Jeszcze 2 minuty czytania


Publikacja „Sanatorium” to fakt doniosły, zwłaszcza dla tych, którzy nie znają „Utworów zebranych” Rafała Wojaczka, zredagowanych przez Bogusława Kierca w 1976 roku. Biuro Literackie zdecydowało się wydać „Sanatorium” osobno. Wojaczek został postawiony w trupim świetle (szkaradna okładka, jak rozumiem, ma być prowokacją) swojej prozy, wypuszczony na szerokie wody odbioru. Powieści nie opatrzono ani słowem krytycznego komentarza. Bogusław Kierc, redaktor książki, napisał o Wojaczku tak dużo, że trudno od niego wymagać kolejnej krytycznej egzegezy. Decyzja jest jednak odważna. Myślę o tych czytelnikach, którzy pierwszy raz zetkną się z Rafałem Wojaczkiem przy okazji „Sanatorium” – ich odbiór może być ambiwalentny. Ta proza wymaga wszechstronnej lektury, instrumentarium krytycznego, tylko tak może odsłonić przed czytelnikiem swoje walory. I jeszcze jedna wątpliwość. Z „Sanatorium” anno domini 2010 zniknęło arcyważne motto z Baudelaire’a, które brzmiało tak: „Prawdziwy bohater bawi się sam.”

Już sam kontekst baudelaire’owski pozwala czytać pieśni prozą Wojaczka jako tekst kultury, nie jako zapis egzystencji emancypacyjnej, dziejów mniej lub bardziej urojonych przygód Piotra Sobeckiego, które najlepiej oddaje tytuł książki Theodora Adorno „Minima moralia”. W kreacji podmiotowości Wojaczek jest moralistą prywatnym, myślicielem organizującym świat podług zasady nieszczęścia, tragikomizmu sytuacyjnego, który bierze się z rejestracji absolutnie zredukowanych aktów bycia, prymarnych wartości biologicznych, z których dopiero wyrasta cały system potencjalnej teodycei. Pieśń Wojaczka unosi się nad truchłem, rozpadem, cielesnym wynaturzeniem – jedynymi uniwersaliami w świecie Piotra Sobeckiego, jak chcą niektórzy badacze alter ego Wojaczka. Przy czym Wojaczek śpiewa w tonacji zdecydowanie barokowej. Bogactwo leksyki, zaskakująca, stylizowana na niemal kaznodziejskie uniesienie składnia, epistemologiczny dystans wyrażający się w ostrym reżimie narracyjnym – wszystko to daje efekt jakiegoś zadziwiającego, narkotycznego, szamańskiego tańca z zupełnie realnym końcem, śmiercią podmiotowości. Wojaczek pisze tak, jakby gwarancją jego życia realnego była równie realna i metodologicznie sprawdzalna wykładnia pisma – tego, co ocala byt z nicości rzeczywistego trwania.

Stopniowo literatura wypiera życie, staje się trybuną, z której zaczyna przemawiać głos podmiotowości zdecydowanie mniej iluzorycznej niż biologiczne istnienie, któremu na imię R.W. W tym sensie to raczej Rafał Wojaczek jest alter ego Piotra Sobeckiego. Zachwycający jest ten gest nicestwienia realności, kwestionowania zasady rzeczywistości i oddanie jej we władanie mechanizmowi języka, pisma i mowy – jedynych depozytariuszy istnienia. W tym geście przypomina Wojaczek Maurice’a Blanchota, którego „Tomasz Mroczny” jest nowym (przekład powieści w całości jest dostępny dopiero od dwóch lat) metatekstem dla wojaczkowych poszukiwań.

Jeżeli przyjąć na chwilę perspektywę konfesyjną, choć ta akurat wydaje się najmniej sensotwórcza w wypadku Wojaczka, w przeciwieństwie do innych tzw. poetów przeklętych, to uznać można, że Wojaczek zapisuje doświadczenie na tyle uniwersalne, że właściwie nierzeczywiste. Dbając o geograficzny szczegół, pryncypialnie przestrzegając przykazań realistów, Wojaczek osiąga niemal biblijne pozycje narracyjne. Mamy oto historię chromej rodziny i wszelkie arcytrudne obsady ról: syna, ojca, kochanka, pisarza, przyjaciela. W tym znaczeniu Wojaczek-prozaik pracuje w sferze mitu i archetypu, uzupełnia swoje wiersze dużym blokiem prozy, który na niejednym czytelniku robi wrażenie zwierzenia. Maska Sobeckiego wydaje się jednak nieszczelna, przezierają przez nią inne maski kultury, tropy   psychoanalityczne, gry i zabawy w egzystencjalizm i literackie rokoko.

Rafał Wojaczek, „Sanatorium”.
Biuro Literackie, Wrocław, 136 stron,
w księgarniach od grudnia 2010
Prawdziwy bohater istotnie „bawi się sam”, gdyż nie ma nikogo ani niczego, co identyfikowałoby jego tożsamość – zawsze labilną, ogołoconą z wzorca tego, co nazywamy tożsamościową ofertą określonej kultury literackiej. A Wojaczek wzrastał w bardzo określonej bibliotece, w której Kafka, Mann, Baudelaire czy Rimbaud zajmowali poczesne miejsca. W tym widzę obrazoburstwo Wojaczka-prozaika. Ogołaca czytelnika z nadziei na lepsze, pełniejsze życie w literaturze, rzeczywista kondycja życia jest po prostu ułomna lub terminalna. W tym sanatorium nie zdrowiejemy, lecz coraz bardziej podupadamy na duchowym zdrowiu, bo źródła, krynice mądrości, jakimi są dzieła literackie, w żadnej już mierze nie unoszą koszmaru uwięzienia we własnej rozpaczy. Opowiadają o tej rozpaczy, ale jej nie niwelują. Literatura Wojaczka przestaje więc być katarktyczna, a staje się katastroficzna. Czyż nie tak można dzisiaj odczytywać godziny Sobeckiego spędzone w pokoju, niczym w porzuconym przez jego mistrzów literackich panoptykonie, z którego nie zerka na niego już żaden Bóg?

„Sanatorium” należy do tych dzieł polskiej powojennej prozy, które nie miały szczęścia do rzetelnych odczytań. Może nowe wydanie zmieni ten obraz. Błędem zaniechania byłoby zostawić tę książkę w spokoju. Choć osobiście wolałbym już, żeby „Sanatorium” pozostało książką-legendą, trudno dostępnym, białym krukiem, być może ostatnim takim w polskiej literaturze. Prawdopodobnie działa tutaj syndrom kolekcjonera: najbardziej lubimy te płyty, których nie ma w sklepach. Ale współczesność kocha mieć wszystko w zasięgu ręki. Z  mieszanymi uczuciami kupiłem „Sanatorium” w księgarni w jakimś hipermarkecie (pod hasłem „książki pod choinkę”).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.