Dokąd bądź (fragment)

Krzysztof Siwczyk

VII. Dysnomia

Cud to lekcja ateizmu dla tych, którzy nie chcą się wystawić
na ciosy, które za nim idą, na samoistne rozgorączkowanie,
za jakim naturalnie podążają kolejne roszczenia, nie chcę więcej
niż właśnie dostałem, teraz nadaję z zewnątrz troskliwe komunikaty,
opowiadam przez ciebie do ciebie niestworzone historie, będę czekał tu
zanim zechcesz przyjść, póki co jednak mamy środę w słocie, ktoś krzyczy
przez jazgot ciężkiego sprzętu, drży i mży niczym sygnał satelitarny, miota się
po wielokroć powtarzając przekleństwa, inwektywne prosię mlaska swoje
pretensje pod adresem wszystkiego wokoło, że znowu coś nie tak mu plumka
pod kierownictwem, bluzga więc wszystkiemu winnym kołchoźnikom, spokój
ratuje gradobicie, równa do szeregu nienawistników, którzy siedzą cicho
pod plandeką z gumy, jarają na potęgę, ją wzywają na świadka, w międzyczasie
patrzę w lód, w nim widać ukojoną kroplę, którą jeszcze jesteś, twoje ciepło
wszystkie topi we mnie w ziemię wzięte cząsteczki.

Zanim się pokażesz nie wiem z czym cię porównać, stąd nie widać,
rozmyte kształty, jak Bóg da mówią niemoce, nazwałbym cię dioptrią
w przypływie entuzjazmu, ale nie ma konkretnych sygnałów, jest natomiast
niekonkretne przeczucie wydarzenia, jakie zjawia się niby na progu chwili
niewiary, tam na ciebie czekam, być może wynalazek kontemplacji szwankuje,
nie zastanawia mnie ochocze otępienie, w jakie chciałoby się jednak wpaść,
widziałem na progu bramy człowieka ze słomy, opierał się o framugę jak kij,
z dwóch końców na każdym widział tylko jedno wyjście, nie chcieć być
po latach spędzonych na stojaka jak nieużyteczna szczotka to może romantyczne,
nam jednak chodzi o możliwość wyboru tego romantyzmu dla ciebie,
który wyda ci się kiedyś taki przygnębiający, ale też mały i dowcipny,
choć nie do nas należy wola, pod twoją obronę ucieka się całe nasze przerażenie,
które może być pomocne, by uchylił się rąbek tajemnicy, ukrytej w pęcherzyku
z chmur, podróżuj powoli w stronę naszej melodii, jakiej nie śpiewa nikt
by cię nie budzić, choć każdy ją zna, nie pytać po co i dla kogo mogłoby zabić
twoje serce to stawać po twojej stronie, co właśnie robię patrząc na wewnętrzne
gniazdo, jakie wije ci kobieta, której na imię troska i cicho jednak ją nuci.

Obiecuję, że i ja dołączę do chóru, będą wrzaski w powietrze na polanie
obrysowanej przez świerki, w jakich usłyszę szum wybrakowanego podania,
które snuły echa stóp okutanych w kąsające rajtuzy, codziennie rano
skoszarowane istoty zbiegały po włochatej wykładzinie do piwnicznej jadalni,
tam wcinały przydziałowe ilości skrobi i białka, by następnie zużyć się na stoku,
w górę i w dół, w coraz bardziej zaparowanych goglach, nie widzieć powodu
do buntu oto przywilej rezygnacji, jaka okazywała się bardziej wyrafinowaną
[metodąoporu, a nocami po obozie niosły się represyjne pomsty, po chwili jednak nikły
w słuchawkach walkmana, wszystko nie tak, to wszystko co cię spala,
wczoraj jeszcze była a dziś umiera wiara, takie wersety wypisywałem emulsją
na skórce, ale to było trochę później, być może przed świtaniem,
kiedy zamyślałem cię, chciałbym widzieć w tobie replikę tamtych podrygów,
mówię poważnie, dojrzałość nie ma tu nic do rzeczy, nie od rzeczy będzie
staroć zacząć od nowa, choć nie zdobędę się na wyznanie, to jednak minie,
to mija, wszystko tu gotowe do burzenia, pogrąż mnie w ruinach,
obróć mnie w perzynę, na tym polegam, do tego mógłbym ci się przydać,
jeżeli czekasz na zachęty, mógłbym to nazwać również miłością, jaka cię otoczy
kordonem szczelnych wybaczeń i bezwarunkowej akceptacji, której mi udziel,
a potem się zobaczy, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić, czego zapragniesz
będę pragnął.

Hymn do życia wyraża się obiegowo w słowach bezmyślnej akceptacji,
której nie poznasz, od razu wpadniesz w sidła ambiwalencji, w metafory
dopełniaczowe wypisane na większości skrzynek bezpieczeństwa,
poniżej pioruna jest nasz dom, mieścimy się w całości w czaszce,
w tej prewencyjnej kalkomanii, jaka budzi jęk zawodu filozofów,
znowu znikąd pomocy, jeno ten komiksowy wizerunek pirata powiewa
na drzewcach katolików, widziałem ich raz na procesji obłędu, szli
pod pyłem z chorągwi tacy nieobecni, zacinał deszcz meteorytów,
a oni mokli w paltach, wiekowy lis nasiąkał na karku stężałej przekupki
jak ćwiczebny fantom, ciężko im się szło przez błocko, jakoś to rozumiałem,
jakoś to będzie szło dalej, wybrzmi większość intencji w dopełniaczu,
też je powtarzam jak usta usta, skoro mam powód, ten jeden jedyny raz
bywam skłonny do pogodzenia, zanim wszystkich pogodzi jasność gliny,
przyćmisz wszystko, dziecko ty moje.

Zajmij się nami jak nafta rozlana po sztucznym dywanie, w kręgu
będziemy tańczyć i płonąć i się terapeutyzować, nie mogę ci ufać,
przykładam tylko dłonie do ciała, do gorącego źródła
twojego pochodzenia i czuję, że jestem ci winien wyjaśnienia,
których domagam się nieustannie od początku, od punktu wyjścia,
jaki odwiedzam czasem przelotnie, niczego już tam nie poznaję,
zagrody porzuconych zbrojeń, kolorowy ustrój dyskontów, a gdzie
dopiero wypatrywać rówieśnych mitologii, jedynie zarośnięte jak miasto
Azteków kolumny kolejowego mostu, który nigdy nie powstał, uczą dalej,
że nic nigdy nie powstało, było nie było to życie czezło w okolicach planów
wieloletnich, z jakich nic nie wynikało dla planistów, twoich przodków
zdjęły naturalne hekatomby, wynaturzone poczwarki wychodziły z mogił
sypanych na dziewiczych stokach hałd, zawsze ma się pod górkę,
zwłaszcza denat musi zasuwać na przyszłe pokolenie, nie można tak mówić,
pamiętaj, mówi się dobrze o wymarłych, bo mówi się o sobie, był to okaz
zdrowia i ruszają stoliczne przyśpiewki, po nich wracałem do swojego pokoju,
przekazując jego znak na Kasprzaka, wystawiałem go za okno, by nagrał się
[dzień,gdzie nie spojrzeć, sądu, który był zawsze, między piętnastą a szesnastą,
w porze powrotu łowców, ale raczej mówiłbym dziś o wyolbrzymieniach,
wydarzeniach, do jakich się nie wraca, bo nas wyprzedzają życząc
udanego pobytu w zaświatach, które zwykliśmy nazywać czasem
bieżącym, niczego więc nigdy nie naprawiamy, choć na to wygląda,
niczego również nie jesteśmy w stanie zepsuć bardziej niż jest to pisane
z przejęzyczenia, przepraszam cię na przyszłość, przyzwyczajenia.

Bazowałem na unikach, ale się przeliczyłem, tylu nas było,
nie wiem kim byłem właściwie i wcale nad tym nie boleję,
prawdopodobnie musiałem wdziewać kusy przyodziewek w zależności
od czyjegoś widzimisię, spełniałem parę obowiązków naraz,
wyjęzyczyłem się, wysłowiłem, wybyłem możliwie prędko,
firanka unosiła się nieledwie poza zewnętrznym parapetem,
wewnątrz drzemał duch noszący wszystkie imiona poza swoim,
to mi grało, wmówiłem sobie, że w odpowiednim momencie wyjdę
na jaw, tymczasem nic takiego nie miało się wydarzyć, spełnić się
miało oświecone proroctwo, wiek rozumu nadszedł nie w porę,
wprost nad trupią doksologią roztoczył ochronny parasol, gadałem
zdrów, choć dookoła trwał siew trucia, by błyskawicznie przejść w zbiór
ludzi wycieńczonych udawaniem, że nie ma się czego bać, bo jednak było
się czego bać, było zaczynać, tak myślę, że mnie zabraknie raz komuś,
kto też podejmie próbę ucieczki, zmyśli coś na miejscu, skreśli na kolanie
bezkarną sentencję i zmykać będzie spod krzyżowych spojrzeń złocieni,
żeby nie widzieć złych cieni, najlepiej się w nich ukryć, wspomnisz
nieswoje słowa i nie będzie w tym niczyjej winy, za karę nie będzie
komu za swoje zadośćuczynić.

Macewa pochylona jak kolektor słoneczny będzie dachem szałasu,
w nim się ukryjesz jak tlen w poziomicy, tak mawiał prosty żołnierz frontowy,
wrócił okrężną drogą do swojej Aneczki, czytałem listy to wiem, czytał mi je
ojciec wyraźnie poruszony, odkrywał oddanie w swoim ojcu, wyraźnie
[zawstydzony,opracowani w stereotypie ludzie powstają z martwych liter i weź coś z tym zrób,
kiedy nie ma mowy o sprostowaniach, poprawkach, przypisach do nieobecności,
zostajesz przyłapany na prostym poczuciu obcości, którego nikt nie potrzebuje,
nikt poza tobą nim się nie nakarmi i nie da się uniknąć niczego,
w tym widzę jeszcze sporo szans na pokutną szczerość, w słowach
spisanych tyleż ołówkiem, co krwią okrzepłą na marginesie, gdzie zjechał,
musisz się teraz streścić bez reszty, z czym nie będzie problemu,
bo zmieniają się tylko imiona, reszta pozostaje bez zmian,
gościnny grawer przyjmuje wszystkie inicjały, poczynając
od nazwisk nieznanych, prognoz pogody na pierwsze listopady.

Komu nie nawrzucać, kogo nie zwymyślać, jak okiem sięgnąć
powraca do macierzystej kostnicy, gumoleum w mauzoleum,
bilety w promocji, rzesze robią przymiarki do trumien, to raz,
natomiast nieco poza polem widzenia odnajdujemy błogostan
wyparcia, czego można sobie tylko życzyć, życzę ci błogosławieństw
beztroski, marszu przez dni, zniecierpliwienia w oczekiwaniu na jakieś dni,
samych sytuacji wyjątkowych, reguł, z których nie wyniknie dla ciebie nic,
tak bym to widział, ale nie bez zastrzeżeń, z jakich jesteśmy od biedy skleceni,
modele bez zastosowań, pomysły porzucone w zalążku, nie wiem,
skąd się wziąłem na warsztacie, co ze mnie zrobił marny czas,
jak się zmieniłem i w stosunku do czego odnieść zmianę,
skoro skala porównawcza zna dwa stany skupienia,
z których więc martwych natur czerpać soki ma żywe srebro
mierząc ich spadające temperatury jak nie z nas, zimnych ludzi,
słabo kontaktujących mieszkańców technologicznej pustyni, wyłączywszy
parę krzaków przy ujęciu wody, o którą tyle było kłótni, z niej jesteśmy,
po niej mamy błogie sny, nawet gdy w nich toniemy, spadamy na słupku,
gaśniemy w oczach, jakich nie spodziewaliśmy się spotkać,
w najgorszych snach od teraz będą nam pomagać wyzionąć duchy,
obudzić się w swoim łóżku, w kolejnym ze straconych żyć,
o które toczy się ta akurat gra.

Boimy się o ciebie, właściwie nie pozwalamy sobie na przeczucia,
bo niby w imię czego przyszło nam zawodzić nie mamy pojęcia,
ale odczuwamy jakiś rodzaj odpowiedzialności, która wyraża się
w czujnej lekturze dramatycznych doniesień, wyłapuję non stop
migawki z transmisji rozpaczy, zaczynam empatyzować z pokonanymi
przez własne upiory, tymi, co uwierzyli w ich realność i legli z własnej ręki
między nagrobkami byłych sympatii, zostawiając w spadku burdel
i ołowiane łzy, spod których inni już nigdy się nie podniosą, śmierć
eksponuje zawsze partykularne interesy, wyostrza egoizmy,
jest niewyrażalną ekspozycją przemocy argumentu, któremu przeciwstawia się
ledwie bliskość i nagle wybucha kategoryczna wiedza ukryta
w banalnej prawdzie utraty, nie mamy niczego do stracenia,
nie przedstawiamy wartości, w imię których występujemy z protestem,
daj ci zdrowie, przeżyć to wszystko, wiele o tym przeczytasz,
wiele wyczytasz i bez tego.

Zwykłem błądzić beznadziejnie po zakamarkach słowników,
w poszukiwaniu mniej więcej bliskich znaczeń, ty mi je daj,
wyrwij z dysnomii manekina, którego wstawiam w witrynę
lustra z rana jak jałmużną tabliczkę, proszę cię trwaj w odległej izbie
jak zaproszenie do środka, czysta gościnność traci oto seminaryjną szczelność
pojęcia i staje się ciałem, tak bym cię chciał, ale nie mogę niczego mówić
w twojej obecności, jesteś majestatem niewysłowionej otchłani,
której nie możemy się oddać, choć tak może byłoby najlepiej,
ku pamięci dostaje się najpierw dar, jaki może być odebrany
w dowolnym momencie i nie wypada się na to obrażać,
następnie jest się wyrzuconym za próg, ogląda się go dokładnie
w pozycji leżącej, smakuje jego spoistość, sęk w tym
że już nigdy się nie wraca ufać, nikt już nie poprosi z powrotem
do synonimu, okaże się, co znaczy raz na zawsze zrodzony świat,
w którym zmiłowanie znaczy zrozumienie, tak jakby ono miało tu coś
do rzeczy, w katalogu całopalenia na odchodnym proszę po trzykroć,
jeżeli dwa razy prosić nie będę, daj się przebłagać wyrodnym znakom,
z naszej strony to wszystko dla ciebie bez znaczenia.

Już za chwileczkę, już za momencik nadawało z radia licho
jakże złowrogo, chociaż fale eteru docelowo drążyły wyobraźnię
najmłodszych słuchaczy od razu wtrącając ich w persewerację,
w deliryczne interludium, poza którym próżno było szukać finalnej gratyfikacji,
uniesienia ze stanu oczekiwania sprowadzały się właściwie do symulacji
[uśmiechupo otrzymaniu chybionego prezentu, znowu krawaty i znowu włóczki,
i tak przez większość epoki pełgały pragnienia, by stać się na końcu
nudną, osiągalną perspektywą, tak to się dzieje wyraźnie w każdym
przypadku, mali czy starzy, kaleki czy herosi, dokumentne nasycenie
trwogą, pękają jak ampułka strychniny na trzonowych zębach, mleczakach,
implantach, wronie oko zbliża się do szyby, rozmywa się obraz, pękamy,
pękam, pełgam ku wroniemu oku, które robi pstryk, zdjęcie na razie pokazało
puste miejsce, czarną parcelę wewnątrz kosmosu komórek, ale tu cię mamy,
tyci wszechświecie, ze wszech miar wydobądź się na ekranie, rzuć się
w oczy, w których gości nic, choć pomieścić mogą coś równie wielkiego,
tętno, dobrostan, dalszy rozwój wypadków, o jaki zawsze chodziło
i nadal chodzi, i mogą być włóczki i krawaty, byle było komu je darować.

Żyję na przeczekanie, płyną skargi ze strony westalki chaosu,
nigdzie nie można się zaczepić, człowiek odpada od ścian,
mitręga wpełza w każdy kąt, chciałoby się rzec, azylu,
choć należałoby trafniej mówić o przemienieniu w pułapkę,
którą okazuje się każda tęsknota, bez względu jak bardzo pragmatyczna
może być jej dusza, na nic zdaje się rzeczywistość i ma rację,
pamiętamy lekcje monotonnych porażek, nie zapominamy o kursach pokory,
wykazywać się jednak musimy mądrością bakterii, marsz kolonizować
każde miejsce w próżni nadziei, zanim ją napełnimy po brzeg,
zanim popłyniemy na niej, może przyjdzie nam z pomocą fakt,
że mały, skoro zmienia wolę trwania w wolę cię uporządkowaną,
pewną swego życia, które dajesz, ale wracać można tylko do pamiątek,
z nimi się schodzi w denne majaczenie, przez nie przemawia ufność
w języku nazw adekwatnych, którym służę za pretekst, jak tak, to ja się piszę,
ty to ten inny ktoś z nas, z naszej krwi, nie mam słów jak ci oddanej.

Całość poematu „Dokąd bądź”, z którego pochodzi prezentowany fragment, ukaże się w 2014 roku.

Krzysztof Siwczyk – ur. 1977, poeta. Autor dziewięciu tomów wierszy, z których ostatni to „Gody” (2012). Opublikował dwie książki krytyczno-literackie: „Ulotne obiekty ataku” (2010) oraz „Kinkiety w piekle” (2012). Zagrał główne role w dwóch filmach fabularnych: „Wojaczek” (1999) i „Wydalony” (2010). Pisuje felietony do „Polityki”. Mieszka w Gliwicach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.