Po dwuletniej przerwie od ukazania się płytomiku „buch” (2011) jeden z najgłośniejszych (w różnych znaczeniach tego słowa) poetów ostatnich lat powraca albumem „Kir”, nagranym do spółki z muzykiem i producentem Piotrem Kowalskim. W imponująco wydanej książeczce, poza płytą z siedmioma nowymi utworami i jednym starym (kawałek „patrz” wykonany w nieco zmienionej aranżacji), znaleźć można dziesięć wierszy. Zwraca uwagę sposób, w jaki zostały zapisane – jeden, niekoniecznie długi tekst ciągnie się nawet przez kilkadziesiąt stron, w poszczególnych partiach wykorzystując różne rozmiary czcionki tego samego kroju. Czyżby poecie zależało na mocnym osadzeniu niektórych fraz i chwilowym wyrwaniu ich z kontekstu, by służyły jako gotowce do wypisania na sztandarach? Nieszczególnie. Niektóre z tych wyodrębnień są całkowicie pozbawione wagi, wysuwają na plan pierwszy słowa obojętne, jak „dobry wieczór” czy znane z budki kebabowej zawołanie „sos keczup”. Równie dobrze może to być tylko igrająca z naszą percepcją zmyłka, sugerująca, że podświadome tworzenie hierarchii, zilustrowane tu poprzez formę graficzną, jest cechą samego procesu odbioru treści, a tym samym właściwością ludzkiego, z konieczności skrajnie subiektywnego oglądu świata. Poeta, wychodząc z etycznego punktu widzenia, uświadamia, że to, co nazywamy rzeczywistością, nie jest niczym innym jak skomplikowaną siatką rozmaitych zapośredniczeń, którą narzucają nam dysponenci zbiorowego spojrzenia – od polityków po twórców reklamy.
Kopyt/Kowalski „Kir”, WBPiCAK, maj 2013W otwierającej płytę piosence, której tytuł „iuvenes dum sumus” jest kipiącym od złości, frustracji i goryczy wspomnieniem radosnego hymnu beztroskich studentów – „Gaudeamus igitur”, słychać pokoleniowy głos oburzonych: „moje gardło twoje gardło i wszystkie ściśnięte gardła / artykułują wkurw”. To pieśń niezgody na społeczny paraliż, w której refrenem wracają uwłaczające godności umowy śmieciowe, brak opieki zdrowotnej ze strony państwa, wszystkie niby-staże i niby-prace. Temu prostemu acz klarownemu przekazowi podporządkowane są wiersze Kopyta, zrodzone w wyniku spotkania awangardowej predylekcji do ogrywania znaczeń za pośrednictwem formy z zapoznaną tradycją utworów rewolucyjnych. Z tej ostatniej, objętej patronatem Władysława Broniewskiego, pożycza poeta obowiązkowy patos oraz rezygnację z perspektywy jednostkowej na rzecz przechwytywania głosu zbiorowości „zjednoczonej partii wyobcowanej pracy i wyobcowanego (boga)” i przesterowania go w krzyk. W pobrzmiewającym proroczymi wizjami, nieco szalonym wierszu „uderzenie” pojawia się charakterystyczny dwuwers: „jestem tam gdzie słowa znaczą / ale moje imię nie ma znaczenia”. Podmiot wierszy Kopyta jest nieczynny: jednak nie jak u Świetlickiego, zakażonego indywidualistycznym mitem modernistycznym, lecz wskutek odmowy udziału w wadliwie funkcjonującej sferze publicznej.
„Kir” przynosi wiele nowego, jeżeli chodzi o sam projekt Kopyt/Kowalski. Duet, zmęczony elektroniką, postawił tym razem na prostotę rozwiązań – loopy zastąpił gitarą, harmonijką ustną oraz tradycyjnym zestawem perkusyjnym, rejestrując materiał podczas sesji nagraniowej na żywo. Ten gest wpisuje się w ogólną filozofię minimalu zapisaną na czarnych kartach tomiku, którą w skrócie można określić jako postulowany powrót do utraconej, czy lepiej – odebranej naturalności. Płyta w zamyśle ma być przede wszystkim chwytliwa. W tekstach Kopyt stawia na komunikatywność, próbując okiełznać język, który z jednej strony określa jako „kulę u nogi głowy”, z drugiej zaś nazywa wszystkim, co mu pozostało: „mam tylko język który mnie boli”. Uderza więc troska, z jaką poeta myśli o słowach oraz dbałość o metrum wyznaczane przez rymy wewnętrzne i chętnie podejmowane aliteracje. W efekcie bardziej niż to bywało w przeszłości wiersze nadają się do zaśpiewania. Nawet te, które nie zostały nagrane, zwracają uwagę zdyscyplinowanym wersem i jakby prowokują odbiorcę, by wsłuchując się w ich tonikę oraz naturalny rytm swojego ciała, sam odnalazł się w roli kompozytora.
Zmiana formy nie dziwi w przypadku poety, który znany jest z tego, że ukłuciami ironii poluzowuje spięte gorsety klasowo obcych dyskursów i eksploatuje nieco odmienne poetyki, zrzucając je w kolejnych tomikach niczym wąż pozbywający się skóry. Tę skłonność przeniósł najwidoczniej na działalność muzyczną. Choć po drodze zmieniają się języki, ostateczny cel pozostaje ten sam, o czym nie pozwalają zapomnieć takie chociażby fragmenty „Kiru”:
gramy muzykę dla mas
to jest ostatni krzyk komercji
aby trwał szum w mediach
nie ruszą was z ulic
rozbite szyby i ogień przykryją
informacje o spadkach indeksów
(„iuvenes dum sumus”)
I jeszcze:
więc psujemy coś co jest niewidzialne
choć bardziej jak wartość
niż jak łaska boska
(„młynek”)
Kopyt/Kowalski w rytm bluesującej gitary odliczają minuty do detonacji ładunku, który z każdym najmniejszym przejawem obywatelskiego sprzeciwu (niechby i z odpaleniem jointa, jak w starszym wierszu „prawo”), z każdą odmową udziału w spektaklu pracowniczych upokorzeń, z każdym mnichem płonącym „od benzyny nie medytacji” tyka coraz głośniej, zapowiadając upadek systemu kapitalistycznego (stąd i kir jako antycypacja żałoby, która jednakowoż nie obejmie wszystkich, a wyłącznie winnych). Ponadto płytomik przynosi apokaliptyczną zapowiedź vendetty, którą gotuje człowiekowi również tłamszona technologią, stale bagatelizowana natura, „ziemia która drży”. To wszystko składa się na proroczy ton nowych tekstów „poety-mentora”, który posiadł dziwną umiejętność godzenia iście starotestamentowej zapalczywości ze słabością do melanżu i futurystycznego luzu.
W odświeżającym tradycję protest songu kawałku „Kto zabił Jolantę Brzeską”, przypominającym sprawę prawdopodobnego zabójstwa działaczki Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, Kopyt jasno daje do zrozumienia: „co nie napisze gazeta / o tym zawyje poeta”. Efekt jest znakomity. Niech wyje nam.