Ucieczka gatunków stowarzyszonych
Kotka Michelle, Kijów, 2 marca 2022, fot. Oleksandr Chernobai / Unsplash

15 minut czytania

/ Obyczaje

Ucieczka gatunków stowarzyszonych

Urszula Jabłońska

Uchodźcy często niosą koty schowane za pazuchą. Czasem przerażone kocie oczy wyglądają z tekturowych pudełek. Z psami jest nieco łatwiej, mogą same iść na smyczy. Chyba że są spłoszone hałasem i chaosem. A jednak nie ma czegoś takiego jak koci czy psi uchodźca

Jeszcze 4 minuty czytania

Pies miał na imię John. Irena Polkowska-Rutenberg dostała go w prezencie od kolegi ojca. Był rok 1941, kolega załatwił sobie wyjazd z okupowanej Warszawy do Anglii, ale musiał zostawić w Polsce swojego owczarka niemieckiego. Dwunastoletnia Irenka przelała na Johna całą miłość, której nie mogła już dać koleżankom ze szkoły – te w większości zamknięto w getcie – ani matce Żydówce, która przez całą wojnę ukrywała się w mieszkaniach kolejnych znajomych, ani ojcu, zaangażowanemu w działalność dywersyjną podporucznikowi Kedywu, który zginął podczas akcji wysadzania pociągu w 1944 roku. Z Johnem pożegnała się dopiero podczas powstania warszawskiego. Razem z matką pomagały w szpitalu, ale w końcu przyszedł rozkaz ewakuacji mieszkańców Starego Miasta kanałami. Matka powiedziała Irence, że John musi zostać. Kiedy spakowały podręczne torby, kazała jej zamknąć zwierzę w mieszkaniu. Zrozpaczona Irenka schodziła do kanału w bombardowanym mieście, a w uszach rozbrzmiewało jej wycie ukochanego psa. Towarzysze ucieczki pocieszali ją, że John jest owczarkiem niemieckim, więc Niemcy na pewno nie zrobią mu krzywdy. Dziewięćdziesięcioletnia Irena, z którą rozmawiałam trzy lata temu, na wspomnienie towarzysza lat wojny miała łzy w oczach.

Czy gdyby przyszło jej uciekać dzisiaj, zabrałaby psa ze sobą? To pytanie zadałam sobie, kiedy zobaczyłam na Facebooku zdjęcie z Ukrainy – młoda kobieta na ruchomych schodach w kijowskim metrze niesie na plecach wielkiego, niemłodego już psa w kagańcu. Jest ogromny, pewnie tak duży jak owczarek niemiecki Ireny, kobieta wyraźnie ugina się pod jego ciężarem. Obok idzie jej syn, to on dźwiga plecak i jeszcze małą torbę z rzeczami. Opuszczając dom, nie wzięli ze sobą wiele. Pies był ważniejszy niż większość przedmiotów.

Na warszawskim Dworcu Zachodnim codziennie spotykam uchodźców, którzy podjęli podobne decyzje. Pani, która stoi przede mną, właśnie wysiadła z autobusu. Przyjechała ze Lwowa z dwoma chihuahuami w skórzanej sakwie. Kiedy na miasto spadły bomby, pomyślała tylko o tym, żeby wrzucić do torby pieski. To jedyne, co zdołała ze sobą zabrać. Nie kosmetyki czy ubranie na zmianę, nie cenną biżuterię czy pamiątkowe zdjęcia rodzinne. Ukochane psy. Zwierzęta towarzyszące. Albo: „gatunki stowarzyszone”. To termin ukuty przez biolożkę i filozofkę Donnę Haraway, który ma podkreślać różnorodność związków łączących ludzi i zwierzęta, a nie ich hierarchiczność. Wyjmuję pieski z torby i wkładam do wygodnego transporterka. Dorzucam szelki i kilka saszetek mokrej karmy.

Transporterek to perenoska, kuweta to lotok, kaganiec – namordnyk. Przede mną leży kartka z najważniejszymi słowami po ukraińsku, ale do stoiska podchodzi tylu chętnych, że nie jestem w stanie przywołać tych słów, kiedy są potrzebne. Patrzę w przerażone oczy ludzi i zwierząt, wytężam wszystkie zmysły, żeby zrozumieć, czego potrzebują, i wydaję: twarde i miękkie transporterki, smycze dla psów, podkłady higieniczne, porcjowaną karmę – mokrą albo suchą. Pozwolą zwierzętom w lepszych warunkach przebyć dalszą drogę.

Od dwóch tygodni jestem wolontariuszką przy stoisku fundacji Viva na Dworcu Zachodnim. Wciąż przyjeżdżają tu pociągi i autobusy z Ukrainy, wysiadają z nich ludzie i ich zwierzęta. Uchodźcy często niosą koty po prostu schowane za pazuchą. Albo zamknięte w szmacianej torbie, skulone w plastikowej reklamówce z supermarketu. Przerażone kocie oczy wyglądają z tekturowych pudełek wzmocnionych taśmą klejącą. Z psami jest nieco łatwiej, mogą same iść na smyczy. Chyba że są spłoszone hałasem i chaosem, wtedy trzeba wziąć je na ręce. Prosto z bezpiecznych kanap i foteli, na których spędziły całe życie, trafiły do tych prowizorycznych nosideł. Spędziły z drodze nawet kilka dni, czując przerażenie i zagubienie właścicieli. Nie chcą jeść, trzęsą się, wymiotują.

Prawo międzynarodowe w żaden sposób nie chroni zwierząt, które uciekają z ludźmi z terenów konfliktów zbrojnych. Nie ma czegoś takiego jak koci czy psi uchodźca, nie ma żadnych procedur ewakuacji zwierząt z terenów objętych wojną. Jednak Polska zaraz po rosyjskiej agresji na Ukrainę otworzyła granice nie tylko dla ludzi, ale też dla ich zwierząt. Uchodźcy mogą po prostu zabrać psy czy koty ze sobą, a formalnościami wymaganymi przy przekraczaniu granic – czipami, paszportami, szczepieniami – zająć się już w bezpiecznym miejscu. Na stoisku Vivy leżą kartki z adresami weterynarzy, którzy za darmo czipują i szczepią ukraińskie zwierzęta. Resztę pomocy wzięły na siebie organizacje pozarządowe i obywatele. Do Ukrainy obok zapasów żywności i rzeczy dla ludzi ciągną transporty karmy dla psów i kotów. Poukrywani w mieszkaniach i piwnicach właściciele często mają zwierzęta ze sobą.

„W pierwszych dniach wojny słyszałam uwagi, że karma nie jest artykułem pierwszej potrzeby” – mówi mi współwolontariuszka Kinga Król, która z grupą znajomych prywatnie organizuje transporty rzeczy dla zwierząt do Ukrainy. „Że właściciel zawsze może podzielić się z psem swoją kiełbasą. Mój pies, mimo że pochodzi ze wsi, je tylko jeden rodzaj karmy. Po kiełbasie natychmiast by się rozchorował. Królik czy świnka morska też raczej kiełbasy nie zje”.

Polacy przyjmują uchodźców ludzkich do swoich domów, ale są i tacy, którzy przyjmują uchodźców zwierzęcych. W całym kraju wolontariusze przetrzymują u siebie ukraińskie psy i koty przez kilka tygodni. Zdarza się, że nie są akceptowane w hotelach czy mieszkaniach przejściowych, do których trafili właściciele. Potrzebują miejsca, w którym spokojnie poczekają, aż ludzie znajdą docelowe mieszkanie i urządzą się na tyle, żeby znowu zapewnić im dom.

Oczywiście, zwierzęta nie towarzyszą wyłącznie uchodźcom z Ukrainy. Jesienią na granicy z Białorusią, w Usnarzu, w fatalnych warunkach koczowała grupka uchodźców z Afganistanu, której władze odmawiały wstępu na teren Polski. Fotograf Grzegorz Dąbrowski uchwycił wtedy na zdjęciu młodą dziewczynę Mariam, która tuliła szarego kota rasy brytyjskiej. Kot Fijuz, podobnie jak jego pani, pomocy nie otrzymał. Nikt nie włożył go do kontenerka, nie upewnił się, że ma co jeść. Po prawej stronie internetu zapłonęło natomiast święte oburzenie. Skąd wziął się u uchodźców rasowy kot? Przecież nie mógł przemaszerować setek kilometrów razem z ludźmi! Niestety, nie wiadomo, jaki los spotkał Mariam i Fijuza. Fundacja Ocalenie straciła kontakt z rodziną po tym, jak została wywieziona po próbie przedostania się przez ogrodzenie. Możemy tylko mieć nadzieję, że żyją i mają się dobrze.

Czy podczas wojny kilkadziesiąt lat temu, kiedy Irena Polkowska-Rutenberg zamykała psa Johna w mieszkaniu, ludzi zajmował wojenny los zwierząt? Owszem, ale nie tak jak dzisiaj. Gdy 3 września 1939 roku Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę, rząd utworzył specjalny komitet, który miał za zadanie zastanowić się, co począć ze zwierzętami. Zgromadzono zapasy żywności dla tych gospodarskich, ich posiadaczom zalecono wywiezienie inwentarza z miast na wieś. Natomiast nie udzielono żadnych rad właścicielom kotów, psów czy bardzo wówczas popularnych australijskich papużek. Nie zaplanowano, czym je żywić, jak zadbać o ich dobrostan w obliczu kryzysu. Władzom zupełnie umknęło, że od początku XX wieku relacje ludzi z psami i kotami znacznie się zacieśniły. Dawniej trzymali je w domach, ponieważ były użyteczne – koty łowiły myszy, psy broniły gospodarstwa. Jednak im więcej ludzi zamieszkiwało w miastach, tym częściej zwierzęta awansowały na pozycję towarzyszy. Więzi były silne, więc silny był też lęk o życie pupili w obliczu niebezpieczeństwa – czy zginą w męczarniach podczas bombardowań? czy będą miały co jeść? W głowach Brytyjczyków wciąż pokutowały wspomnienia z czasów I wojny światowej, kiedy właściciele zwierząt domowych spotykali się z krytyką, że psy czy koty zjadają zapasy, które mogłyby posłużyć do wykarmienia ludzi.

To oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego w ciągu pierwszego tygodnia po wypowiedzeniu wojny, kiedy ani jedna bomba jeszcze nie spadła na angielską ziemię, londyńczycy masowo ruszyli do weterynarzy, żeby uśpić ukochane psy i koty. Kolejki ciągnęły się nieraz na kilometr. Historyczka Hilda Kean, autorka książki „The Great Cat and Dog Massacre: The Real Story of World War Two’s Unknown Tragedy”, szacuje, że w tym pierwszym tygodniu wojny uśmiercono jedną czwartą londyńskich przedstawicieli gatunków stowarzyszonych. W sumie czterysta tysięcy. Uśpienie psa czy kota stało się rutynową częścią przysposobień do wojny, „krzątactwa”, które daje ludziom złudzenie, że mogą jakoś przygotować się na koszmar, na który nie sposób się przygotować. W obliczu pandemii COVID-19 ludzie gromadzili zapasy mydła, papieru toaletowego i mąki. W pierwszych dniach po napaści Rosji na Ukrainę Polacy napełniali baki samochodów benzyną i opróżniali bankomaty z gotówki. W 1939 roku londyńczycy zamieniali rabatki kwiatowe w warzywniki, szyli czarne zasłony na okna i zabijali ukochane koty. Jeden z mężczyzn, którego historię przytacza Kean, argumentował, że musi zgładzić kota, bo nie może zabrać go ze sobą, kiedy będzie uciekał z miasta. Woli, żeby spotkał go taki los, niż by zwierzak wpadł w niepowołane ręce lub by stała mu się krzywda. Dziś taka decyzja wydaje się już nie do pomyślenia.

Kilkadziesiąt lat temu zwierzęta domowe nie były już traktowane czysto użytkowo, tak jak do dzisiaj są traktowane zwierzęta hodowane na mięso. Los psów i kotów nie był już ludziom obojętny. Wciąż jednak były bytami na tyle „nieludzkimi”, że zabicie ich można było nazwać aktem troski. Oczywiście, nie wszyscy decydowali się na ten akt. Hilda Kean opisuje także wojenne losy tych rodzin, które nie podjęły decyzji o uśpieniu zwierząt. Przez długie koszmarne lata ludzie musieli dzielić się z psami i kotami z trudem zdobytym jedzeniem czy miejscem w schronach. Wspólnie odczuwali strach, zmęczenie, rezygnację. Żyli i umierali razem – często przytuleni, w ulubionym fotelu. 

W 2020 roku zooarcheolog Eric Tourigny przeanalizował inskrypcje na tysiącu nagrobków na cmentarzach zwierzęcych w Wielkiej Brytanii. Takie specjalne cmentarze zaczęły powstawać tam pod koniec XIX wieku, wcześniej ciała zwierząt po prostu wyrzucano, ewentualnie chowano w ogródkach. Jak twierdzi magazyn „Science”, Tourigny odkrył, że z początku nagrobki były raczej proste, pisano na nich na przykład: „Maude. Stara przyjaciółka”. Jednak po II wojnie światowej pojawiła się tendencja, żeby w napisach nazywać właścicieli „mamą” lub „tatą”, a zwierzę członkiem rodziny (tak było w przypadku 20 procent nagrobków) albo żeby podpisywać kota czy psa nazwiskiem właścicieli (na takie rozwiązanie zdecydowało się 11 procent żałobników). Zwierzęta zaczęły wkraczać w obszar wyobrażeniowy wcześniej zarezerwowany dla rodziny. Być może trudne doświadczenia II wojny światowej miały wpływ na ten proces. A może zacieśnianie związków ludzi i zwierząt domowych było po prostu naturalnym wynikiem zmian społecznych w Europie. „Rodzina drastycznie się zmniejszyła – od końca XX wieku składa się już tylko z rodziców i dziecka (dzieci). I właśnie ta sytuacja okazała się wielką szansą dla tzw. gatunków stowarzyszonych (…). Psy i koty bardzo szybko weszły w tę nową, pomniejszoną organizację rodzinną jako jej innogatunkowi członkowie, pełniąc funkcję zwornika wewnętrznych więzi. Rodzina transgatunkowa stała się dziś faktem socjologicznym i psychologicznym” – pisała Olga Tokarczuk, recenzując na łamach „Gazety Wyborczej” kultową książkę Erica Barataya „Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii”.

„Ewolucja praktyk pogrzebowych jest rezultatem rosnącego bólu rozłąki, o którym od XIX wieku mówią teksty i epitafia” – tak z kolei komentował zwierzęce pogrzeby sam Baratay. Dziś ból ten można chyba przyrównać do bólu po stracie człowieka. W 2016 roku w stanie Nowy Jork po raz pierwszy wprowadzono możliwość chowania zwierzęcia razem z właścicielem. „Dla wielu nowojorczyków zwierzęta to rodzina” – skomentował gubernator stanu Andrew Cuomo. „Ta ustawa (…) da cmentarzom możliwość uhonorowania ostatniej woli miłośników zwierząt”.

Rodzina transgatunkowa ma się świetnie w czasach pokoju. Koty drzemią obok nas na kanapach, psy aportują patyki podczas spacerów w parku. Kupujemy im ubranka, zakładamy konta na Instagramie, umawiamy wizyty u behawiorystów. Wojna, która niszczy wszystko, burzy także spokój relacji ludzi i zwierząt. Ucieczka gatunków stowarzyszonych nie jest wolna od dramatycznych wyborów. Wiele porzuconych zwierząt walczy o życie w bombardowanych miastach. Niektóre umierają zamknięte w mieszkaniach, uwięzione na łańcuchach (mimo ciągłych apeli władz, żeby nie zamykać za pozostawionym zwierzęciem drzwi). Nie dla wszystkich przecież znajdzie się miejsce w pakowanych w pośpiechu torbach i pudełkach. W sytuacji ucieczki przed wojną każdy człowiek ma do dyspozycji tylko dwie ręce i plecy. Jeżeli ma szczęście, to jeszcze wnętrze samochodu. Decyzja o tym, co zabierze ze sobą, to jedna z najtrudniejszych i najbardziej intymnych decyzji, jakie przyjdzie mu podjąć w życiu. Nie sposób jej oceniać, zwłaszcza według kryteriów czasów pokoju. Podobnie jak tego, że z toreb i pudełek częściej spoglądają złote oczy mainecoonów niż zielone ślepia dachowców, a największą popularnością na stoisku Vivy cieszą się miniszeleczki dla yorków.

Działania Fundacji Viva dla zwierząt z Ukrainy można wspomóc na stronie
pomagam.pl/uciekajacprzedwojna

Czuję, że nie mam prawa zadawać pytań. Moja reporterska skłonność do dociekania przyczyn i powodów na Dworcu Zachodnim jest bezużyteczna. Wybory, które dawniej dotyczyły tylko rodzin ludzkich, na tej wojnie dotyczą też rodzin transgatunkowych. Tu nie ma dobrych i złych decyzji, nie ma prostych rozwiązań. Nie pytam więc o nic starszej kobiety, która przyjechała z Kijowa z ukochanym kundelkiem, ale po dwóch tygodniach w przepełnionym rządowym centrum dla uchodźców postanowiła jednak wrócić do domu. Przyszła zostawić nam psa. Woli, żeby został w bezpiecznym miejscu, niż trząsł się od huku bomb w Kijowie. Nie udzielam rad mężczyźnie, który właśnie wysiadł z autobusu. Przywiózł do Polski żonę, dzieci i psa, a teraz chce wracać na front i postanowił jednak zabrać zwierzaka ze sobą. Nie wiem, co odpowiedzieć kobiecie, która uciekła z Kijowa i zostawiła w mieszkaniu papugi. Teraz chce wiedzieć, czy byłaby jednak szansa jakoś po te papugi pojechać. Głaszczę futro zwierząt, uśmiecham się do ludzi. Wręczam im perenoskę, lotok, namordnyk. Szukam domu tymczasowego dla kota, na którego obecność nie zgadza się właściciel mieszkania. Staram się nie irytować, kiedy po kilku godzinach pani kota jednak zmienia zdanie.

Kiedy wracam do domu, wita mnie Lula, ukochana Kocia Osoba, moja transgatunkowa rodzina. Przeciąga się słodko na fotelu, przytulona do swojej ulubionej zabawki – żółtego bananka z kocimiętką. Na razie bezpieczna, chyba szczęśliwa. Mam nadzieję, że na Warszawę nie spadną bomby, ale jej transporterek na wszelki wypadek jest wyłożony miękkim kocykiem. Porcje karmy czekają w plastikowych woreczkach, bananka można dorzucić w ostatniej chwili. Nocami wciąż wraca do mnie sen, że uciekam przez las i nieznane miasto, a Lula wymyka się zza poły mojego płaszcza i ginie gdzieś w mroku.