Plan Johana Simonsa jest jednocześnie skromny i zuchwały. Jego spektakl nie chce być niczym więcej niż teatralną wersją trylogii Kieślowskiego. Z grubsza rzecz biorąc, Simons opowiada raz jeszcze historie, które znamy z ekranu: po kolei z „Niebieskiego”, „Białego”, „Czerwonego”. Nie wprowadza żadnych rewolucyjnych przesunięć interpretacyjnych, nie wchodzi z Kieślowskim i Piesiewiczem w żaden ideologiczny czy estetyczny spór – po prostu przenosi filmowe fabuły w kontekst teatru. Zuchwałość polega na tym, że badanie konsekwencji takiego przeniesienia jest dla reżysera co najmniej równie interesujące jak tematy, o których mówi w przedstawieniu. „Trzy kolory” stają się sprawdzianem możliwości teatru i koniec końców – ich celebracją.
Simons wyjmuje bohaterów z realistycznych ram i ustawia na perfekcyjnie, oszczędnie zakomponowanej scenie jak figurki na szachownicy. Pierwszy plan, drugi plan, tło. Postacie poruszają się pieczołowicie wytyczonymi trajektoriami, jasna podłoga pocięta jest regularnymi pasami, przepołowiony samochód stoi dokładnie w centrum. W „Niebieskim” na scenie pojawia się jeszcze materac, w „Białym” – trumna, w „Czerwonym” - słuchawki telefoniczne. I to tyle. Symetria, porządek, precyzja i redukcja. Ten poukładany, mocno umowny świat bywa jednak czasami zaskakująco nieprzewidywalny.
Simons delikatnie wprowadza w opowiadane historie wirus scenicznego szaleństwa, które odbiera im dosłowność i dopisuje do nich nieoczekiwane poziomy ironii. Język filmu do takich rejonów zazwyczaj nie ma dostępu, są specjalnością teatru. Szaleństwo i nieprzewidywalność najpełniej dochodzą do głosu w środkowej części spektaklu, w „Białym”. Karol (Thomas Schmauser) w brawurowym tempie uwija się po scenie, fizycznym zmęczeniem ciała zaświadczając, ile wysiłku kosztuje zrobienie kariery w czasach transformacji. Jego filmowy kierowca, Bronek pojawia się w dwóch osobach. Dwaj Bronkowie (Steven Scharf, Stephan Bissmeier – grają również kilka innych, pobocznych postaci) noszą dziwaczne, hybrydyczne, ni to kobiece, ni to myśliwskie kostiumy: pierwszemu zawieszono na szyi futrzany kołnierz i ubrano w czarne rajstopki, drugi paraduje w spódniczce z futerka. Stukają butami na obcasach, a podczas sfingowanego pogrzebu odlepiają sobie wąsy i kładą je jak wota na trumnie. Ich obecność na scenie skutecznie rozsadza powagę opowieści, a przy okazji jeszcze dobitniej akcentuje jej iluzyjność.
Kieślowski/Piesiewicz
„Trzy kolory: niebieski, biały, czerwony”,
reż. Johan Simons. Teatr Dramatyczny w Warszawie,
premiera w trakcie festiwalu „Warszawa Centralna. Migracje”
31 października 2010Niemal żadne z działań dziesięciorga aktorów na scenie nie jest oczywiste. Wszędzie tam, gdzie Kieślowski posługiwał się wnikliwą psychologią, Simons operuje wyrazistymi, skrótowymi znakami. W „Czerwonym” Valentine (Sandra Hüller) wnosi na scenę wypchanego psa (tego, którego w filmie potrąciła samochodem i odratowała). W „Niebieskim” Julie (Sylvana Krappatsch) demonstruje swoją traumę po stracie męża i córki, nerwowo wędrując dłońmi po guzikach, kieszeniach i zaszewkach swojego idealnie skrojonego niebieskiego płaszcza. To tak, jakby psychoanalizę zamienić na behawioryzm. Okazuje się jednak, że w ten esencjonalny, znakowy sposób opowiadana historia nie traci nic ze swojej subtelności i wielowymiarowości. Chociaż nie zyskuje też szczególnie wielu nowych znaczeń.
Simons pozostaje przy konkluzjach wielokrotnie przytaczanych w recenzjach filmowej trylogii i w wypowiedziach samego Kieślowskiego – rzecz ma traktować o obecności idei „wolności, równości i braterstwa” w codziennym życiu zwyczajnych ludzi, Europejczyków. Ze sceny te wnioski brzmią mniej mentorsko, bardziej finezyjnie niż na ekranie, szkoda tylko, że to nie Simons artykułuje je po raz pierwszy.