Mała skala odbija dużą

Rozmowa z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk

Można traktować świat jak lustro, wtedy wszystkie historie opowiadają o nas samych. Nawet jeśli akcja moich sztuk dzieje się, powiedzmy, w XVI-wiecznej Francji, to dla mnie i tak będzie uwikłana w jakąś sprawę polską

Jeszcze 3 minuty czytania

JOANNA WICHOWSKA: Wróciłaś niedawno ze stypendium w Stanach Zjednoczonych. Czy ta podróż zmieniła coś w Twoim postrzeganiu siebie jako dramaturga? 
MAŁGORZATA SIKORSKA-MISZCZUK: Na pewno w innym świetle zobaczyłam polski teatr. Paradoksalnie z oddalenia wygląda on dużo lepiej niż z bliska. Te sześć tygodni dało mi też wyobrażenie na temat tego, co Amerykanie, myśląc: teatr, mają tak naprawdę w głowach. Zobaczyłam z bliska sytuację, w której pisanie sztuk jest zawężone do bardzo realistycznego odtwarzania jakiejś historii. Są tego plusy i minusy, zarówno dla autorów, jak i publiczności. Tam pracują bardzo utalentowani ludzie, ale mają teatr, który hebluje ich wyobraźnię do jednej tylko, powszechnie akceptowanej formy scenicznej. A to powoduje automatycznie jakiś rodzaj samoograniczenia, autocenzury, bo każdy z nich chce przetrwać, w tym sensie, że chce być wystawiany, czyli po prostu nie zmarnować swojego pisania. Pewna tamtejsza autorka mówiła mi, że kiedy wchodzi do teatru i znowu widzi, że na scenie jest sofa i zlew, to po prostu wymiotuje, oczywiście metaforycznie.

Jest też prawdą, że teatr na całym świecie tym się karmi: ludzie przychodzą, by patrzeć, jak się ktoś kłóci – między sofą i zlewem – albo kłóci i godzi, a potem znowu kłóci. Jeśli nie jest się pełną gębą talentem dramaturgicznym, z tych historii wychodzi taki mały realizm, teatralna telenowela. Dopóki się to ogląda, jest fajnie, tylko że potem nic z tego nie zostaje. Moja „Śmierć Człowieka-Wiewiórki” to był – dla moich amerykańskich przyjaciół – żywy przykład na to, że wcale nie musi tak być, że można napisać zwariowany tekst, który wychodzi poza te granice i ludzie to wystawiają. Takie spotkania są ważne. Trochę jak otwarcie okna i zaczerpnięcie świeżego powietrza – w znaczeniu wymiany. Bo to my, ludzie, dla siebie nawzajem jesteśmy świeżym powietrzem. Ja sama miałam tego rodzaju ożywcze odkrycie, kiedy poszłam do TR-u na czytanie „Dostoevsky-trip” Sorokina. Może i on jest wariatem, ale pokazuje, że awangarda nie umarła i że trzeba pisać po swojemu, bez względu na to, jakie akurat obowiązują trendy.

Sztuki Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk

– „Psychoterapia dla psów i kobiet”,
– „Śmierć Człowieka-Wiewiórki” (zwycięzca konkursu na sztukę o Ulrike Meinhof; w Teatrze Usta Usta tekst reżyserował Marcin Liber; wersja jeleniogórska w reż. Natalii Korczakowskiej zdobyła nagrodę Ministra Kultury w Konkursie na Wystawienie Sztuki Współczesnej, 2007),
– „Katarzyna Medycejska” (prapremiera w ramach Festiwalu Miasto w Legnicy, reż. Marcin Liber),
– „Szajba” (wystawiona m.in. w Teatrze Polskim we Wrocławiu w reż. Jana Klaty – nagroda na IV Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@port w Gdyni),
– „Walizka” (Teatr Polski w Poznaniu, reż. Piotr Kruszczyński),
– „Żelazna kurtyna”,
– „Człowiek z Polski w czekoladzie”,
– „Madonna” (zwycięzca konkursu na sztukę inspirowaną „Zemstą” Fredry organizowanego przez Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu),
– „Zaginiona Czechosłowacja”.

A jakieś osobiste zyski z tego stypendium?
Przydarzyła mi się tam fajna historia. Na Uniwersytecie Minnesota poznałam profesora Michała Kobiałkę, specjalistę od Kantora. Zaprosił mnie na wykład Herberta Blau, słynnego teoretyka teatru, reżysera, który prowadził kiedyś głośny awangardowy teatr The Actor’s Workshop. Potem, już w prywatnej rozmowie, profesor zainteresował się „Śmiercią Człowieka-
-Wiewiórki”, która miała być czytana w Minneapolis i o której mu opowiadałam. Poprosił, żebym wysłała mu tekst. Zwykle takie wymiany zdań są wyłącznie grzecznościowe. A tu nagle po jakimś czasie, kiedy już wróciłam do Polski, Blau odpisał, że przeczytał sztukę i jest pod takim wrażeniem, że gdyby wciąż miał ten swój teatr, to by „Wiewiórkę” wystawił.
To była jedna z tych przyjemności, które wynikają z takiego dziwnego ruchu, żeby ruszyć się z Polski, jechać gdzieś do Minnesoty, tam iść na wykład… Świat jest wielki, ale pełen ukrytych nici, które wiążą ze sobą ludzi w dość niespodziewany sposób.

Stany Stanami, a Ty uparcie dajesz swoim ostatnim tekstom dramatycznym podtytuł „sztuka polska”. Mogłabyś się z tego wytłumaczyć?
Być może chcę w ten sposób subtelnie (sic!) zasygnalizować, że choć bohaterowie nie noszą polskich imion, to może da się taki tekst tu wystawić, bo traktuje on o Polsce. Przemycanie takiej sugestii w podtytule świadczyłoby o determinacji autora… Mówiąc poważnie: można traktować świat jak swego rodzaju lustro, wtedy wszystkie jego historie będą opowiadać o nas samych. Nawet jeśli akcja moich sztuk dzieje się, powiedzmy, w XVI-wiecznej Francji, albo w latach siedemdziesiątych w Czechosłowacji, to dla mnie i tak będzie uwikłana w jakąś sprawę polską. Taki podtytuł to oczywiście trochę zabawa, trochę perwersja, ale generalnie bardzo wierzę w to, że świat snuje różne historie i one są nam w jakiś sposób wspólne, transferowalne. Nie istnieją chyba po to, żeby pokazać, czym się od siebie różnimy, raczej po to, żeby się nasze oddzielenie zmniejszało, a nie powiększało.

Wszystkie Twoje dramaty są zatem „sztukami polskimi”, i wszystkie są wobec Polski i Polaków bardzo krytyczne. Wygląda to niemal na jakąś fiksację.
I tu wstępujemy na śliską ścieżkę autoanalizy. Jeśli to rzeczywiście coś w rodzaju obsesji, to nic z tym nie mogę zrobić. I jeśli ta – jak ją nazywasz – fiksacja krytyczna będzie trwała, to znaczy, że to jakieś źródło mojego pisania, przynajmniej na tym etapie. Może się też okazać, szczególnie po mojej ostatniej podróży do Minneapolis, kiedy zobaczyłam swoją ojczyznę z oddalenia i z zupełnie innej strony, że zacznę o niej pisać inaczej, afirmatywnie, dajmy na to. I to też będzie w porządku, też będzie zgodne z procesem wewnętrznym. Według różnych podręczników, na przykład scenariopisarstwa, autor powinien pisać o tym, co budzi w nim żywe emocje, co go obchodzi. W myśl tej zasady wszystko, o czym pisałam, mnie obchodziło. Bardzo. Powołam się na autorytet. Ostatnio czytałam biografię Kazimierza Kutza i muszę powiedzieć, że spodobał mi się ten jego brak pokory: jestem wolny, mówię, co chcę, będę realizował, co chcę – z pasji, z chęci eksperymentowania, z niezgody. Często mu zarzucali szarpanie różnych polskich świętości: czemuż szarpiesz, Kazimierzu, mówili do niego. I on się wtedy wkurwiał, i od chujów wyzywał – bo takim językiem lubi się posługiwać, co mi się też podoba – i odpowiadał, że on właśnie od tego jest, żeby szargać. I tyle. To jest tak zwane męskie postawienie sprawy. No, przywołałam autorytet i jest mi łatwiej. Jest nas teraz dwoje: ja i Kazimierz. Ale nauka z tego jest taka: podstawowym drogowskazem powinna być chyba  zgodność z tym źródłem, z którego się czerpie, tworząc.

A Twoje osobiste „źródło” – gdzie jest?
Wydaje mi się, że każdy ma dostęp do źródła bólu, zranienia, które jest jego osobiste, a jednocześnie jest jakimś zranieniem zbiorowym. Załóżmy, że leitmotivem czyjejś twórczości jest temat: „czy miłość istnieje?”. Znaczy to, że ten akurat twórca tutaj gdzieś ma swoje własne źródło i jednocześnie potrafi z tego kawałka rzeczywistości, który go najbardziej emocjonuje, wydobyć takie odpowiedzi, które będą głęboko prawdziwe dla dużej grupy odbiorców. Potrafi sformułować ich własne lęki, czy tęsknoty. Tego nie da się tak po prostu wykoncypować wyłącznie intelektualnie, postanowić: aha, mnie napędza np. mesjanizm polski albo tematyka sportowa…
Trzeba mieć gdzieś w sobie taki detektor, który mówi: uważaj, teraz oddalasz się od rzeczy, które naprawdę w tobie rezonują. Te rzeczy zresztą wraz z upływem czasu mogą się zmieniać. Widziałam niedawno krótkie filmiki przedstawiające czwórkę młodych bardzo autorów, którzy przygotowali stand up comedy. Któryś z żartów dotyczył przedwczesnego wytrysku. Pomyślałam, że to są kawałki dla młodej publiczności. Takie właśnie gorące, młodzieńcze kawałki. A ja już zdziadziałam. Taka prawda.

Zdziadziałaś?
No tak. Niesłychanie ważna dla mnie jest sprawa tożsamości i tego, na czym się ją buduje. I zło, tajemnica potwornego zła w ludziach: na poziomie jednostek i na poziomie całych narodów, absolutnie niezrozumiała. Wojna, Holokaust, terror w Związku Radzieckim. Trauma przenoszona przez kolejne pokolenia, w różny sposób. I dziwny sprzeciw wobec tej traumy, niezgoda na to, żeby w ogóle mówić o historii, żeby pamiętać. I pytanie: dlaczego tak się nie da? Bo moim zdaniem tak się nie da, chociaż w jakiś sposób rozumiem też ludzi, którzy nie chcą takiej pamięci. To wszystko są sprawy, które z niewiadomych przyczyn nieustannie mnie bolą, do których bez przerwy wracam, czy też one do mnie wracają. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia.

Te wszystkie globalne tematy łączysz z osobistą perspektywą. W Twoich tekstach często pojawia się postać narratorki, jakieś „ja” – kobieta, która właśnie pisze sztukę, a jednocześnie dziewczynka, którą dotknęło jakieś zło. Kim tak naprawdę jest ta postać?
To pewnie jakiś aspekt mnie samej, nie ukrywam, ale nie traktuję tego specjalnie osobiście. Myślę raczej generalnie: o przemocy dokonywanej na kobietach. Nie chodzi o to, że ktoś kogoś pobił, ale o sytuację, w której jakieś dobro zostaje zranione, jakaś niewinność zostaje zbrukana. To tak, jakby mała skala odbijała dużą, albo duża – małą. W Minneapolis wystawiali sztukę, która w zeszłym roku dostała Pulitzera, „Ruined”. Autorka i reżyserka miały wystawić „Matkę Courage” i chciały to jakoś zakorzenić we współczesności. Pojechały do Konga i znalazły się w kraju, gdzie trwa bratobójcza walka. Prowadzą ją mężczyźni, a ofiarami, jak zwykle, jest ludność cywilna, dzieci, kobiety. Lynn Nottage, autorka, odłożyła Brechta i napisała ten tekst. Rzecz dzieje się w burdelu. Termin „ruined” oznaczał dziewczyny, które były gwałcone bagnetami – zrastanie się ran powodowało, że nie funkcjonowały już jako kobiety: nie tylko nie mogły rodzić dzieci, nie mogły też współżyć. Sztuka jest moim zdaniem za długa, nużąca i wystawiona była w sposób dla mnie zbyt dosłowny: chata ze strzechą itd. Ale jednocześnie zobaczyłam, że realizatorki próbowały stworzyć dwa poziomy: jeden realistyczny, drugi metaforyczny, mający pokazać, że wojna odbywa się zawsze na ciele kobiety. Jest więc wojna, która dotyczy całego kraju i niszczy ten kraj, i jest też wojna osobista: przemoc, która dotyka ciała kobiety, dosłownie – kalecząc je. Trudno mi tworzyć analizy wychodzące poza banał, że wojna zawsze inaczej dotyka kobiet, że to one są tą niebohatersko cierpiącą stroną: gwałconą, ze złamanym życiem, ze złamaną cielesnością. Tak czy owak takie ujęcie tematu jest mi bliskie. Perspektywa kobieca wydaje mi się potrzebna, dlatego wkładam ją też w moje historie.

Marcin Liber (specjalnie dla Dwutygodnika.com)

Sikorska- Miszczuk to moja ukochana żyjąca autorka. W jej małym ciele mieści się Aurora dowcipu i ironii, gotowa wystrzelić każdego 17-go dnia miesiąca. W pracy to ogromne zaplecze intelektualne. Gotowa na każde artystyczne ryzyko, z dużymi skłonnościami do prowokacji. Jest mistrzem w posługiwaniu się cudzysłowem i nawiasem. Cieszę się, że ktoś taki, oddając mi swój tekst, potrafi obdarzyć mnie zaufaniem. To druga połowa jabłuszka.

Kobiece widzenie świata potrafi Twoim zdaniem zniwelować obecną w nim przemoc?
Energia kobieca w założeniu nie bazuje na przemocy. A ta jest obecna wszędzie, na wszystkich poziomach: w relacjach mąż – żona, rodzice – dziecko, rząd – obywatele, ludzie – Ziemia. Mam jakąś straszliwą niezgodę na tę totalną, niepowstrzymaną agresję, która nie respektuje granic drugiego człowieka. Te granice są ciągle i bezkarnie przekraczane – fizycznie, psychicznie. Ludzie nie są w stanie wyminąć się samochodem na ulicy, żeby się nie zbluzgać. W takich realiach kobiece jakości (choć oczywiście nie każda kobieta musi się zgodnie z nimi zachowywać, wręcz przeciwnie): dawanie życia, szanowanie życia, są tym, za czym chciałabym stanąć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.