Koncert
Marjany Sadowskiej

Joanna Wichowska

Muzycy Arki – ze Stanów, Izraela, Ukrainy – i wokalistka Marjana Sadowska spotykają się w Lublinie. Podróż trwa piętnaście godzin, z czego cztery to postój na ukraińskiej granicy

Jeszcze 2 minuty czytania

Najpierw słychać trąbkę. Trębacza nie widać, dźwięk dobiega gdzieś z góry, z którejś z wież otaczających lubelski Rynek. Potem przeciągłe frazy po ukraińsku: głos dialoguje z trąbką, wchodzi w nieoczekiwane rejestry. Do tego ciężki, południowo brzmiący bęben i frenetyczny akordeon, i ostra gitarowa solówka. A dalej już szaleństwo. Ludyczne i subtelne. Dzikie i wyrafinowane. Rockowo-jazzowo-klezmersko-bałkańsko-ukraińsko-bóg-wie-jakie. Zresztą, jak zwał, tak zwał: repertuar Arki czerpie po równo z tradycji i najnowocześniejszych odkryć muzycznej awangardy. Ta hybrydyczność jest cudownie odświeżająca.

Marjana Sadowska, 2005 r.Podczas drugiego, ukraińskiego tym razem koncertu, furorę robi kompozycja gitarzysty Johna Schotta, dla której inspiracją były e-maile Marjany Sadowskiej, jedynej Ukrainki w grupie, przedstawiające czarne scenariusze wyprawy (przeprawy?) z Lublina na Ukrainę. Najwyraźniej publiczność doskonale, bo z własnego doświadczenia, rozumie wyśpiewywany w niemal punkowym frazowaniu tekst: „Even if we rent a bus – might be – he will never come – might be – or even if the bus will come – on the border here and there – might be – they would love to check – suddenly – who were your grand…grand…grand…grandparents – or – might be – suddenly – do you have a «right» papers for… – because of newest the most idiot rules just created by drunk bureaucrats”.

Wschodnioeuropejska trasa koncertowa Arki trwała krótko. Ośmioro muzyków – ze Stanów, Izraela, Ukrainy – spotyka się w Lublinie. Mają kilka dni na pracę. Grają festiwalowy koncert. Kończą późną nocą, a następnego dnia o świcie ruszają dalej. Podróż trwa piętnaście godzin, z czego cztery to przymusowy postój na ukraińskiej granicy. Temat „Might be” okazuje się samospełniającą się przepowiednią. Setki wypełnianych po wielokroć papierów, w których opisać trzeba szczegółowo każdą rysę na wiolonczelach – i koniecznie tym samym kolorem długopisu. Bus dociera na miejsce z kilkugodzinnym opóźnieniem. Muzycy prosto z samochodu wchodzą na scenę. Większość z nich po kilku godzinach znowu jest w drodze, tym razem na lotnisko w Kijowie. Samoloty rozwożą ich do Nowego Jorku, Nowego Orleanu i San Francisco.

Frank LondonZanim zagrali na festiwalach „Strefa Inne Brzmienia” w Lublinie i „ArtPole” we wsi Worobijiwka na ukraińskim Podolu, uczestnicy projektu Arka spotkali się ponad rok wcześniej w Kalifornii. Eleanor Shapiro, inicjatorka projektu (i wieloletnia dyrektorka Jewish Music Festival w Berkeley) opowiada, że jego idea narodziła się na krakowskim Kazimierzu, w klubie „Alchemia” podczas nocnych jam sessions towarzyszących Festiwalom Kultury Żydowskiej. Pomysł był prosty: stworzyć kilku zaproszonym muzykom warunki, w których mogliby ten fenomen spotkania różnych muzycznych światów powtórzyć. Eleanor zaoferowała tygodniowe artist residency i koncert na swoim festiwalu w Berkeley. Arka zagrała też w ubiegłym roku w Krakowie.

Nad konstelacją muzyków i repertuarem czuwał Frank London, legendarny trębacz równie legendarnego Klezmatics (i współtwórca wielu innych grup, m.in. Les Miserables Brass Band, Klezmer Conservatory Band, Klezmer Brass Allstars, Hasidic New Wave), współpracujący z Johnem Zornem, Markiem Ribotem, Davidem Byrne'em, Icchakiem Perlmanem, ale także z „królową muzyki cygańskiej”, Esmą Redžepową, serbskimi i egipskimi trębaczami, bębniarzami z Senegalu i wieloma innymi muzykami z najróżniejszych tradycji.

Choć dla zdecydowanej większości członków grupy ważnym punktem odniesienia jest muzyka żydowska (i wszelkie jej odmiany: od klezmerskiej, przez sefardyjską, po religijne pieśni kantorów), cały projekt daleki jest od jakiejkolwiek muzycznej ortodoksji. Jego istotą jest zaprzeczenie fundamentalistycznym podziałom na gatunki i zideologizowanej wierności jakiejś jednej tradycji. Tradycja jest fundamentem, ale szacunek dla niej oznacza w tym przypadku imperatyw twórczego przetwarzania. Zakłada otwartość i szczodrość, a nie zazdrosne strzeżenie granic. Inaczej niż w historii, którą opowiadano w małym podolskim miasteczku: muzycy z Karpat mieli pretensje do Żydów – Ukradliście nam nawet nasz interwał – mówili (mając na myśli bodaj małą wstępującą tercję, bardzo popularną nie tylko w muzyce bliskowschodniej).

W składzie Arki nie ma charakterystycznych dla muzyki klezmerskiej łkających klarnetów ani rozdzierających serce skrzypiec. Są za to gitarowe riffy (John Schott) i przebojowa sekcja rytmiczna (Stuart Brotman, gitara basowa i Aaron Alexander, perkusja), klasyczna mandolina (Avi Avital), sensualna wiolonczela (Jessica Ivry), zwariowane klawisze (Glenn Hartman, akordeon i keyboard) i do tego wirtuozerska trąbka (Frank London) oraz indyjskie harmonium i charyzmatyczny, szturmem biorący w posiadanie publiczność wokal (Marjana Sadowska). Jest karnawałowy żywioł zabawy, dowcip, ale też namysł, wzruszenie, a nawet odwołanie do „siły, która jest wyższa niż my sami” – jak w czasie ukraińskiego koncertu powiedział Frank London. I nic nie stoi na przeszkodzie, by chóralnie i niemal żartobliwie odśpiewać ograne do bólu chasydzkie „oj boj boj”. Albo żeby melodię kantoralnej modlitwy skojarzyć z wierszem Pawło Tyczyny.

Oczywiście pamięć (lub brak pamięci) i przestrzeń mają w tym wszystkim ogromne znaczenie. Stare Miasto w Lublinie, kilka kroków od lubelskiego getta, i ukraińska wioska kilkadziesiąt kilometrów od Humania, nie są miejscami, w których takie chasydzkie tematy gra się obojętnie. Zdarzało się, że ukraińska publiczność koncertu w Lublinie krzyczała do „swojej” Marjany Sadowskiej: „teraz coś naszego!”, a rozbawiona widownia w Vorobiyivce nie wytrzymywała powagi bardziej skupionych zaśpiewów i domagała się czegoś do tańca.

A jednak trzeba przejechać setki kilometrów w ciasnym busie, przebrnąć przez pograniczników, absurdalne kontrole milicyjne (!), przez wszystkich tych „pijanych biurokratów z ich najbardziej idiotycznymi zasadami”, żeby spróbować przekonać ludzi, że nikt nikomu żadnych interwałów nie kradnie. Bo nie są one czyjąś wyłączną własnością, a poza tym – można się nimi po prostu dzielić.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.