„Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli”, reż. Michał Borczuch
fot. Magdalena Sztandara

„Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli”, reż. Michał Borczuch

Joanna Wichowska

Borczuch zamienia „Wieczór Trzech Króli” w tragedię małych różnic. I tragikomedię arbitralnych wyborów. Jego postacie męczą się w swoich ciałach, w swojej ustawicznie negocjowanej płci

Jeszcze 1 minuta czytania

Bohaterowie „Wieczoru Trzech Króli” w wersji Michała Borczucha pozbawieni są bezpieczeństwa. Ich tożsamość nie ma żadnych stałych podstaw: są znikąd, wrzuceni w ogromną, nieprzyjazną, obcą przestrzeń – tajemniczą szekspirowską Ilirię. Ich ciała również nie są dla nich żadnym oparciem: płeć jest ustawicznie kwestionowana, zmienna, zależna od kostiumu, makijażu, wyuczonych – męskich albo kobiecych – gestów, narzucona cudzym spojrzeniem, wyparta. Seksualność objawia się we frenetycznych wybuchach i tak samo nagle wypala się, albo zmienia kierunek. Postacie cały czas są uwięzione pomiędzy dwoma biegunami pragnienia. Zbliżenie i oddalenie. Empatia i dystans. Żarliwość i chłód. Ufność i lęk. Krok w przód i dwa kroki w tył.

 

William Shakespeare, „Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli”, reż. Michał Borczuch. Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu, premiera 27 marca 2010

Niespełnienie jest tematem wywiedzionym z tekstu: w końcu każdy w „Wieczorze Trzech Króli” kocha bez wzajemności – nie tego, kogo powinien i nie tego, kogo myśli, że kocha. Przypomnę: Viola w męskim przebraniu kocha Księcia, ten Olivię, która z kolei w jednej chwili, łamiąc śluby czystości, zakochuje się w Violi, biorąc ją za chłopca, a potem w jej bracie – bo są przecież do siebie tak bardzo podobni. Z tego samego powodu zakochany w Sebastianie Antonio tak łatwo myli go z Violą. Borczuch zamienia tę komedię pomyłek w tragedię małych różnic. I tragikomedię arbitralnych wyborów. Jego postacie męczą się w swoich ciałach, w swojej ustawicznie negocjowanej płci, ale raz wplątane w tę grę, brną w nią do końca. Niespełnienie okazuje się podstawową kondycją świata, w którym nie ma żadnych stałych punktów odniesienia, w którym rządzi dowolność, incydentalność.

Wrzucając tę historię w gigantyczną przestrzeń amfiteatralnej widowni, podkreślając przy tym jej umowność, realizatorzy spektaklu potęgują jeszcze bardziej stan zawieszenia, braku oparcia. Zmuszają przy tym naszą percepcję do zupełnie nowego rodzaju wysiłku. Poszerzają rzeczywistość o drugi, trzeci i kolejny plan – równie ważny, o ile nie ważniejszy od tego, co dzieje się w centrum. Uruchamiają widzenie peryferyjne.

fot.Magdalena SztandaraW centrum, czyli w lekko obniżonej teatralnej zapadni, umeblowanej jak podrzędna knajpa albo scena międzywojennego kabaretu, swoje slapstickowo-dekadenckie żarty rozgrywa trójka komediantów: mówiąca po francusku – i tłumaczona z offu – Maria (Beata Wnęk-Malec), nierozgarnięty Tobiasz (Krzysztof Wrona) oraz mistrz intryg Andrzej (Mirosław Bednarek). Błazen (Ewa Wyszomirska) wypowiada swoje mądrości z wysokości barowego stołka, wycierając kryształowe kieliszki. Na peryferiach natomiast, gdzieś po kątach, w oddaleniu, w niepełnym świetle, toczy się cały czas – jakby mimochodem – intymne życie. Antonio (Maciej Namysło) i Sebastian (Paweł Smagała) splatają się w brutalno-czułych uściskach. Olivia (Judyta Paradzińska) w samotności otwiera kolejną butelkę i przepija do swoich maryjnych figurek, które poukrywała w ustawionych w piramidy niezliczonych szafkach nocnych. Viola (Aleksandra Cwen) jak w transie krąży między teatralnymi fotelami, chodzi w górę i w dół po schodach dziwnym, pokrętnym, coraz bardziej męskim krokiem. A do tego zawieszone nad sceną-widownią srebrne, konstruktywistyczne bryły przy każdym poruszeniu pobłyskują zimnym światłem.

fot.Magdalena SztandaraTe nakładające się na siebie obrazy – inteligentne i dowcipne, o intrygującej urodzie – tworzą kapryśną, płynną rzeczywistość, która zdaje się żyć własnym życiem, daleko bogatszym niż to opowiadane słowami. Mieści się w niej i chór śpiewających marynarzy, i nekrofilne egzorcyzmy odprawiane przez Błazna w roli księdza nad ciałem Malvolia (białe prześcieradło eksponuje pośmiertną erekcję), i sam Malvolio (Andrzej Jakubczyk) – niepokojąco rozdwojona, transseksualna, tragiczno-śmieszna ofiara intryg, i sufler, którego nagle wywołuje się z kulis, by dokończył kwestię (i który wygląda zupełnie jak Szekspir – długowłosy, z kryzą wokół szyi i z nadrukiem „Fuck the magic” na T-shircie).

Dosłowność nieustannie splata się z metaforą – jak we wprowadzonych na krótko projekcjach, pokazujących obrazy z zupełnie innego porządku. Na ekranie pojawiają się mewy – jesteśmy na morskim wybrzeżu, po katastrofie statku. A wcześniej: koń. Trudno orzec, czy koń jest piękny, czy groteskowy, czy właśnie upada, czy wstaje, czy się bawi, czy cierpi.

Tego samego gatunku pytania zostały wbudowane w każdą scenę spektaklu. Mają jątrzącą siłę, której nie da się rozbroić, bo łatwych odpowiedzi tutaj nie ma.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.