Dobrodziejstwo przesytu

Dobrodziejstwo przesytu

Joanna Wichowska

Szczecin, Zamek Bröllin, Berlin. Performance, taniec współczesny, akrobatyka. Improwizacja, postdramatyczność i rygorystyczna forma – relacja z dnia transgranicznego na szczecińskim „Kontrapunkcie”

Jeszcze 3 minuty czytania

Wierzę w festiwalowe maratony teatralne. Mają w sobie coś z karnawałowego, bezinteresownego wydatkowania energii. Przeciążona percepcja zaczyna pracować na innych obrotach, swobodniej i trochę nieprzewidywalnie. Kolejne, oglądane jedna po drugiej prezentacje, nawet jeśli nie są połączone żadną nadrzędną koncepcją tematyczną, układają się jednak w jakiś wzór, choćby najbardziej efemeryczny i arbitralny.

XLV Przegląd Teatrów Małych Form KONTRAPUNKT, Szczecin 20-25 kwietnia 2010

W przypadku tzw. dnia transgranicznego szczecińskiego „Kontrapunktu” był to wzór oparty na dramaturgii podróży: rozciągniętej w czasie, rozgrywającej się w różnych sceneriach, a metaforycznie – w obrębie skrajnie odmiennych idei i stylów teatralnych. Kilka godzin w autobusach, kawa w biegu, pierwszy spektakl o dziesiątej, ostatni dwanaście godzin później. Szczecin, Zamek Bröllin, Berlin. Przestrzenie teatralne, rustykalne i plener. Performance, taniec współczesny, akrobatyka. Improwizacja, postdramatyczność i rygorystyczna forma. Wysokobudżetowe produkcje szacownych berlińskich scen i skromne eksperymenty offowe. Formuła przeglądu nie podpowiada żadnego klucza, według którego trzeba czytać spektakle. Różnorodność i nadmiar same w sobie stają się wartością.

Kate McIntosh, Bruksela, "Dark  Matter",
fot. Dominika Odrowąż
Spektakl „Dark Matter” zrealizowany w Belgii przez nowozelandzką aktorkę, tancerkę i choreografkę Kate McIntosh (współautorem scenariusza jest Tim Etchells, szef artystyczny słynnej brytyjskiej grupy Forced Entertainment) to połączenie stand-up comedy z performance'em. Przez godzinę z okładem toczy się na scenie wyrafinowana gra z wyobraźnią: abstrakcyjne pojęcia otrzymują materialne kształty – dziwaczne, dowcipne. Kobiecie w wieczorowej, błyszczącej sukience towarzyszy jej upersonifikowana – w postaci dwóch facetów w garniturach – świadomość i podświadomość: prawa i lewa strona umysłu. Wszystko dzieje się w czyjejś głowie, a jednocześnie tu i teraz, przed widownią, w bezpośrednim z nią kontakcie. Spektakl to nabiera rozpędu, to wytraca impet, bo przemawiająca do nas aktorka gubi wątek albo głośno zastanawia się, jak dalej prowadzić akcję. Jej długie monologi o naturze wszechświata i ludzkiego umysłu przerywane są coraz bardziej szalonymi eksperymentami. Nawiedzony pseudonaukowiec prezentuje swoje przenośne laboratorium: operacje dokonywane za pomocą różnokolorowych substancji, fiolek, menzurek i wybuchów mają ilustrować właściwości naszej percepcji. Drugi mężczyzna opętany jest ideą tytułowej czarnej materii – wydestylowane 70 procent absolutnej czerni udało mu się zamknąć w papierowym worku, który za chwilę zostanie otwarty. Na scenie coraz większa demolka: rozsypany biały proszek, porzucona deska,  różnokolorowe piłeczki, tykające metronomy. Rozpędzone  myśli nie mogą się zatrzymać. Czym jest nieeuklidesowa przestrzeń? Jak wygląda nasze życie w alternatywnej rzeczywistości? Z czego zbudowany jest kosmos? A nasze ciała? Jak z natłokiem bodźców radzą sobie zmysły i intelekt? Czy można przenieść się cieleśnie w inny wymiar? Czy istnieje prawda? Wszystkie te pytania, mimo że traktowane parodystycznie i obudowane kabaretowymi gagami, podszyte są jątrzącą metafizyczną dociekliwością. W tle cały czas migoczą lampki przyczepione do czarnej kurtyny – ostentacyjnie kiczowaty wizerunek nieba jest tu jedynym stałym punktem odniesienia. Przewrotnie inteligentna błazenada, operująca z pełną wdzięku swobodą różnymi poetykami i technikami, zamienia się w rodzaj wieloznacznego, filozoficznego kabaretu.

KONTRAPUNKT

Jeden z najstarszych festiwali teatralnych w Polsce. Główną nagrodę festiwalu – Grand Prix – przyznaje publiczność. Od lat przeglądowi towarzyszą sesje naukowe, wystawy, koncerty, spotkania z osobowościami teatru, projekcje filmowe, promocje nowych wydawnictw. Od kilku edycji część imprezy odbywa się w Niemczech: w Schloss Bröllin, Pasewalku, Greifswaldzie. Od 2007 roku KONTRAPUNKT gości też w Berlinie.

O ile szaleństwo „Dark Matter” uprawomocniał wysoki poziom aktorskiego kunsztu, o tyle kolejna konkursowa prezentacja, „Big heap/Mountain. Proposition 2: Reconstruction” belgijskiej performerki Miet Warlop sprowadziła wykonawców do funkcji utylitarnej, całkowicie służebnej wobec otaczających ich zewsząd przedmiotów. Sterty plastikowych kubłów, kartonowe pudła, ciężkie deski, torebki foliowe,  piasek, maszyna do wytwarzania piany, maszyna do nadmuchiwania balonów, bidon z wodą, platforma na kółkach. I ogrom absurdalnej pracy, by te wszystkie przedmioty i narzędzia przemieścić, uruchomić, nadać im chwilowe znaczenie, a w końcu – znieść w jedno miejsce i ułożyć z nich tytułową górę, która przykryta czarną folią i oznaczona chorągiewką staje się dwuznacznym trofeum dwojga krzątających się performerów. (Właściwie krząta się Ona. On, w nadmuchiwanym, tandetnym kostiumie klauna – tylko się przygląda). Kompulsywne czynności miały, zdaje się, nabrać charakteru jakiegoś niepokojącego, świeckiego rytuału. Zamiast niepokoju pojawiło się jednak zmęczenie przewidywalnością. Po części stało się tak zapewne dlatego, że działania dwójki młodych performerów przytłoczyła naturalna scenografia przestrzeni, w której się rozgrywały. Wyrazista architektura jednego z gospodarczych zabudowań Zamku Bröllin (drewniane kolumny, klepisko, piękne belki stropu) niełatwo poddaje się narzucanym z zewnątrz plastycznym wizjom. Nawet zagracona stertami przedmiotów zachowuje swoją autonomiczność.

Miet Warlop, CAMPO, Gandawa,
"Big heap/Mountain",
fot. Dominika Odrowąż
Para artystów z hamburskiej grupy Tanzinitiative, realizatorzy pozakonkursowego pokazu „Gimme Shelter”, potraktowali tę samą przestrzeń zupełnie roboczo: postawili w niej namiot i rozłożyli dywany. Ich krótka, przedpremierowa prezentacja miała charakter próby, pracy w toku. Pełnej uroku i jednocześnie mocno kontrowersyjnej, bo brał w niej udział dwuletni syn tancerzy.

Specyfikę bröllińskiego krajobrazu i architektury świadomie wykorzystała natomiast berlińska grupa Grotest Maru w kolejnym pozakonkursowym pokazie, plenerowym spektaklu „Timebank”. Ściana dwupiętrowego budynku, z powybijanymi oknami i wyrwanymi balkonami, stała się scenerią wtargnięcia w spokojny, przedcywilizacyjny świat sztywnych panów w szarych garniturach i z teczkami pełnymi papierów do podpisu. Przypowieść o handlarzach czasem, jak wyjęta z książki Michaela Ende „Momo”, zrealizowana została z rozmachem charakterystycznym dla teatru ulicznego. Szeroki plan, skondensowane w wyraźnych znakach plastycznych metafory, widowiskowe ewolucje na linach. Off w dobrym gatunku.

Schloss Bröllin i pokazywane tam produkcje offowe nie mogły jednak konkurować z głównymi punktami programu dnia transgranicznego. Najważniejszy miał być Berlin. I był. Choć tylko w połowie.

Yael Ronen i zespoł, "Dark Matter",
fot. Dominika Odrowąż
Spektakl „Dritte Generation”, koprodukcja Schaubühne i Teatru Habima z Tel Awiwu, wyreżyserowana przez Yael Ronen (współtwórczynię, wraz z Michałem Zadarą, polsko-izraelskiej projektu „Bat Yam/Tykocin”), mimo że premierę miał ponad rok temu, wciąż nazywany jest work in progress. Termin ten, bardziej niż do sfery teatralnej, odnosi się do intelektualnej i emocjonalnej pracy wokół tematu przeszłości, narodowych traum i resentymentów – i wpływu całego tego bagażu na teraźniejszość, w której żyje tytułowa „trzecia generacja”. Pracy, której nie sposób definitywnie zamknąć, którą żydowscy, palestyńscy i niemieccy aktorzy – widzowie zresztą również – muszą podejmować wciąż na nowo. Etykieta „dzieła w toku” nie zwalnia w tym wypadku z odpowiedzialności za finalny kształt spektaklu, nakłada na jego wykonawców obowiązek ustawicznego i uważnego reagowania na rzeczywistość. Również dosłownie, w trakcie przedstawienia. Tego akurat wieczoru także polska część widowni stała się obiektem bezpośrednich i trafiających w sedno zaczepek i prowokacji.

„Dritte Generation” to zresztą jedna wielka prowokacja: bardzo celna, bardzo bolesna, napisana i zrealizowana z obłędnym, niesłychanie ryzykownym poczuciem humoru. Młodzi aktorzy w identycznych koszulkach z napisem „3G”, usadzeni w terapeutycznym kręgu, w niekończących się sporach i bezpretensjonalnych, jakby z grubsza tylko naszkicowanych scenach systematycznie podważają wszystkie świętości, naruszają wszelkie możliwe tabu. Kpinie podlega neuroza dziadków ocalałych z Zagłady i propagandowe wycieczki izraelskich nastolatków do Auschwitz, i celebrowanie martyrologii palestyńskich uchodźców, i wolnościowe ideały berlińskich lewaków, demonstrujących w obronie praw gejów i zwierząt. Ronen i jej aktorzy ironizują również na temat siebie samych – młodych ludzi zgromadzonych w międzynarodowym projekcie, którzy biorą pieniądze („ciekawe, czyje?”) za opluwanie własnych społeczeństw.

Fot. Dominika OdrowążWysiłek oczyszczenia głowy ze stereotypów, wysłuchania racji drugiej strony, uwolnienia się od paraliżującego wpływu zmanipulowanej na różne sposoby historii, nie przynosi jednak spodziewanych efektów. Po kolejnej ogólnej kłótni następuje długie milczenie. Wszyscy ci ludzie, tak dotąd wymowni, nagle naprawdę nie znajdują słów. Przez chwilę. Kolejne historie prowadzą do kolejnej kłótni. I tak da capo. Kończy się to wszystko powszechną bójką. Aktorzy wychodzą do oklasków w bandażach, o kulach, z kończynami w gipsie. Groteskowy finał można by uznać za zbyt łatwy, ale alternatywą dla niego byłoby zostawienie widzów z tym przeciągającym się milczeniem – niewygodnym, pozbawionym nadziei, wypełnionym agresją i bólem. Trzecie pokolenie najwyraźniej woli rozładować energię w inny sposób, choćby autoironicznym żartem, który jest uczciwym przyznaniem się do bezradności.

Spektakl René Pollescha w Volksbühne okazał się grzecznym, lekkim, niemal mieszczańskim teatrem w zestawieniu z bezkompromisową, prywatną i artystyczną uczciwością oraz ogromnym ładunkiem krytycyzmu przedstawienia „Dritte Generation”. Ostentacyjna gra konwencjami sama stała się konwencją. Kilometrowe wywody o kapitalizmie i seksie, przerywane pastiszami fragmentów arii operowych i francuskich piosenek, zamknięte w szczelną formę idealnie zorkiestrowanych dialogów i monologów bawią, ale nie jątrzą. Ot, erudycyjna komedia, która nikogo nie zrani. Zostaje przyjemność obcowania z samoświadomymi, dobrze wyszkolonymi aktorami i inteligentnym tekstem.

Grotest Maru, Berlin, "Timebank",
fot. Dominika Odrowąż
Gdyby oglądać „Ein Chor irrt sich gewaltig” („Chór jest w wielkim błędzie”) w innym, pozafestiwalowym  kontekście, nie jako szósty z kolei pokaz tego samego dnia, być może dałoby się poczuć, że elegancki spektakl Pollescha jest rodzajem bomby podłożonej tam, gdzie samozadowolone, kulturalne i politycznie aktywne społeczeństwo najmniej się jej spodziewa. Ale festiwalowa percepcja ma swoje prawa.

O dziesiątej rano Kate McIntosh, występująca na tle imitacji rozgwieżdżonego nieba skutecznie wmawiała nam, że jest noc. Tuż przed północą widzowie przysypiali na wygodnych poduchach, wypełniających widownię Volksbühne. Bardzo naturalna, fizjologiczna reakcja na zmęczenie i przesyt. Ponieważ wierzę w teatralne maratony, wierzę też w sens takiego przesytu.

Spektakle Pollescha i Ronen są, przynajmniej zdaniem organizatorów „Kontrapunktu”, reprezentatywne dla tego, co dzieje się na dwóch najbardziej znanych berlińskich scenach. Potwierdzają też środowiskową wieść gminną, według której Volksbühne pod wieloletnią dyrekcją Castorfa zjada własny ogon, a prawdziwie istotnych tematycznie i stylistycznie eksperymentów warto szukać w Schaubühne. Ale też pokazują, że Berlin nie jest już aż tak ważnym punktem odniesienia dla polskiego teatru. Trudno dostrzec analogie między tym, co realizują teraz w Polsce najciekawsi młodzi reżyserzy, a samokomentującym się, pełnym wielopiętrowych odniesień, ostentacyjnie intelektualnym i sformalizowanym językiem Pollescha, albo bezpretensjonalną, jawnie lekceważącą inscenizacyjne możliwości wielkiej sceny poetyką,  której – w pokoleniowej sprawie – używa Yael Ronen. Polskiemu teatrowi bliżej dzisiaj do błyskotliwości i performerskiego radykalizmu, w którym specjalizują się  artyści flamandzcy i który można było znaleźć w spektaklu pracującej w Brukseli Kate McIntosh. Teatr flamandzki od jakiegoś czasu ma swoje pięć minut (polska widownia mogła się o tym przekonać choćby podczas ubiegłorocznych krakowskich „Reminiscencji”), jest to więc całkiem przyzwoite pokrewieństwo.

Nagrody KONTRAPUNKTU
Artyści występujący podczas dnia transgranicznego zdobyli kilka festiwalowych nagród. Jury konkursowe przyznało wyróżnienie Miet Warlop – za pomysł i wykonanie performance'u pt. „Wielki kopiec/góra. Propozycja 2: Rekonstrukcja”. Nagrodę im. Zygmunta Duczyńskiego dla Indywidualności Artystycznej Festiwalu jury przyznało Kate McIntosh za projekt, scenariusz i grę w spektaklu „Ciemna materia”. Nagrodę Ministra Kultury dla najlepszego spektaklu przyznano przedstawieniu „Trzecia Generacja” w reż. Yael Ronen. Nagrody otrzymały też spektakle, o których pisaliśmy w „Dwutygodniku”. Grand Prix – nagroda publiczności przypadła przedstawieniu „Lipiec” w reż. Iwana Wyrypajewa (Karolinę Gruszkę wyróżniono Nagrodą Dziennikarzy), Nagrodę Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego dostał spektakl „Niech żyje wojna!!!” w reż. Moniki Strzępki. (Inne nagrody - zob. protokół jury)


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.