„Hans, Dora i Wilk” w reż. M. Borczucha
fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski we Wrocławiu

„Hans, Dora i Wilk” w reż. M. Borczucha

Joanna Wichowska

„Hans, Dora i Wilk” to przedstawienie niepokojąco bezinteresowne – niczego od nas nie wymaga, nie ma ukrytych intencji, nie chce nas niczym omamić. Zostawia nas samym sobie

Jeszcze 1 minuta czytania

Profesor Freud by tego nie wytrzymał. Jego ukochane „przypadki chorobowe” kpią sobie z niego w żywe oczy. Śmiertelna powaga profesorskich diagnoz sypie się w proch – rozbrojona lekkim tonem opowieści, opatrzona tysiącem ironicznych nawiasów, zderzona z żywą, aktualną (i bardzo teatralną) „prawdą” diagnozowanych postaci. O neurozach i fobiach, traumach z dzieciństwa, palącej wewnętrznej pustce, o wstydzie i bezwstydzie, o głodzie uczuć i głodzie sensu można, okazuje się, mówić bez namaszczenia, wręcz żartobliwie. Bez ambicji  dotarcia do źródeł bólu i bez złudzeń, że da się go nazwać, zrozumieć i uleczyć.

Spektakl Michała Borczucha i Aśki Grochulskiej, opierając się na pieczołowitych zapiskach „ojca psychoanalizy”, jest całkowitym przeciwieństwem sytuacji analitycznej. Nie ma tu procesu docierania do tego, co ukryte, nie ma interpretacji porządkujących chaos doświadczeń i nadających znaczenie emocjom, nie ma żadnego oczyszczenia. Historie choroby Człowieka-Wilka, Dory i Małego Hansa relacjonowane są w pierwszej albo trzeciej osobie, wprost do widzów, niemal bez komentarzy, z dystansem, często autoironicznie. Freud nie ma głosu. Jeśli już przytacza się jego eksplikacje, to jako przykład banału i dość żałosnej fiksacji. Ileż można o tych siusiakach.

„Hans, Dora i Wilk”, reż. Michał Borczuch.
Teatr Polski we Wrocławiu, premiera
9 marca 2012
Banał i kompromitacja są jednak przede wszystkim po stronie bohaterów. Z równą determinacją, ale i z jakimś osobliwym znudzeniem, zwierzają nam się ze spraw istotnych i trywialnych. Tych drugich jest znacznie więcej. Hanna (Krzesisława Dubielówna) w kolejnych scenach maniakalnie uściśla zakres fobii swojego brata Hansa, ze szczegółami opowiadając, jakich dokładnie koni i powozów się bał. Człowiek-Wilk (Adam Szczyszczaj) wylicza składniki diety na przeczyszczenie. Pandora (pasywna wersja Dory – Anna Ilczuk) bez końca opisuje zawiłą historię rodzinnych zdrad i uwiedzeń. Słowa zresztą wcale nie chcą tu za wiele znaczyć. W rozmowach Dory (Ewa Skibińska) z Terapeutą (Marcin Czarnik) kruche, ulotne komunikaty tworzą się obok i ponad słowami: w geście nawijania włosów na palec, w mikro-drganiach twarzy, której zbliżenie widać na ekranie. Anna, siostra Człowieka-Wilka (Marta Zięba), nosi ze sobą torby pełne bajecznie kolorowych ubrań, wciąż się przebiera, rozbiera, ubiera znowu. Wszystkie te perseweracje i kompulsje należą do sfery niskiej, wstydliwej. Jako symptomy domniemanych chorób mogłyby odsyłać do jakiegoś bardziej wzniosłego, dramatycznego, tajemniczego jądra. Ale tak się nie dzieje. Postacie Borczucha są tylko symptomami i jako symptomy są samowystarczalne. Ich „prawda” musi być wzięta w nawias, bo jest nieobecna. Widzimy właściwie tylko jej powidoki, do esencji nie mamy dostępu. Borczuch, swoim zwyczajem, każe nam zatrzymać się na powierzchni.

Ten znak stopu znaleźć można na wszystkich poziomach spektaklu. „Hans, Dora i Wilk” to przedstawienie niepokojąco bezinteresowne – niczego od nas nie wymaga, nie ma ukrytych intencji, nie chce nas niczym omamić. Zostawia nas samym sobie: w roli świadków konkretnej, teatralnej  sytuacji. Jej jawność nie jest nachalna, ale jest wszechobecna.

Scena przypomina rekwizytornię. Stłoczono tu całe mnóstwo przedmiotów pochodzących z różnych epok i z różnych porządków. Kozetki (oczywiście), sofy, fotele, krzesła, stoliki, figurki Buddy, kolekcja zdjęć w ramkach, stół do masażu, adapter. Jest tutaj centrum: wielkie łóżko i wydzielony pasem parkietu gabinet Terapeuty, ale zagracone setkami bibelotów obrzeża sceny wciąż pozostają w polu widzenia, skutecznie zaburzając zbyt łatwą hierarchię ważności. Wszystko jest równie istotne: lekko stęchłe meble z mieszczańskiego salonu i upchnięte między nimi drewniane, teatralne skrzynie, dmuchawa, oznakowane szafki – wszystko najwyraźniej wyciągnięte z zaplecza Sceny na Świebodzkim. Ten scenograficzny żart rymuje się ze szczególnej jakości aktorstwem: delikatnie sugerującym bliskość granicy, poza którą iluzja nieodwołalnie pęka. Na sugestiach jednak się kończy. Ani te, ani żadne inne granice nie zostają w spektaklu przekroczone.

Obroną jest wspomniana lekkość tonu. Upór, z jakim realizatorzy uchylają się przed radykalnymi gestami bywa drażniący, ale nie sposób nie docenić bezpretensjonalnego wdzięku tej strategii.  I dowcipu, który neutralizuje mroczną siłę jednej z najbardziej wpływowych narracji ostatniego stulecia.

Jeśli przyznać, że Freud jest jednym z kilku myślicieli odpowiedzialnych za kształt współczesnej kultury, to spektakl Michała Borczucha byłby czymś w rodzaju frontalnego na nią ataku. Na nic wszystkie wysiłki. Na nic psycho- i auto-analizy, socjo-syntezy i wszelkie inne interpretacje. Na nic grube tomy, kawa w eleganckich filiżankach, „Czarodziejski flet” i „Madonna Sykstyńska”. Człowiek-Wilk i tak skończy w rozbebeszonym, hotelowym łóżku, skacząc na czworakach w ataku bezsilnej złości. Nagi, niepoczytalny i śmieszny. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.