Off Off Broadway:
Mama nie żyje

Joanna Wichowska

Na rogu Ósmej i którejś tam stał bezdomny i potrząsał kubkiem, wypełnionym drobniakami. I zagadywał. Gdzie gracie? W La MaMie? Naprawdę? Rozjaśnił się: „Oh, Man, that’s the highest place you can get to in this town!”

Jeszcze 1 minuta czytania


Ellen Stewart za barem swojej ciasnej teatralnej kafejki w piwnicy na East Ninth Street, gdzie nielegalnie (bez licencji na prowadzenie „działalności rozrywkowej”) powstają przedstawienia według tekstów O’Neilla, Williamsa, Arrabala, Sheparda, Pintera. Ellen Stewart kłócąca się z sąsiadami, przekonanymi, że prowadzi burdel (jak inaczej wytłumaczyć gremialne wizyty białych mężczyzn w piwnicy należącej do Afro-Amerykanki?). Ellen Stewart wymyślająca po nocach fasony kostiumów kąpielowych (pracowała wcześniej kilka lat jako projektantka mody), żeby mieć z czego płacić aktorom. Ellen Stewart wychodząca na scenę z dzwonkiem w ręku – przez lata tak witała publiczność i dawała sygnał do rozpoczęcia spektaklu. Ellen Stewart użerająca się z policją i właścicielami kolejnych kamienic, w których próbowała osadzić swój teatr. Bieda, skandale, więzienia, przeprowadzki. I w końcu pierwsze poważniejsze granty, dzięki którym teatr La MaMa ulokował się na dobre przy East Fourth Street.
To historia teatru, być może jeden z najbardziej ekscytujących jej fragmentów.

Przed pierwszym pokazem „Metamorfoz” rzeczywiście wyszła na scenę La MaMy (Annex) i zadzwoniła legendarnym dzwonkiem. Cała, od stóp do głów, była legendarna, to znaczy – wyglądała jak potwierdzenie własnej legendy. Obwieszona bransoletkami, w długich kolczykach i jaskrawych ciuchach. Styl posthippie, ale w bardzo eleganckiej wersji. I ten brak wieku: można jej było dać czterdzieści, albo… sto (dopiero całkiem niedawno Ellen Stewart ujawniła, ile ma lat, w listopadzie 2009 hucznie obchodziła dziewięćdziesiąte urodziny).

Wejście do La MaMy, Nowy Jork /
fot. David Shankbone, Wikimedia Commons
Odwiedziliśmy ją potem w jej mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy. Tej samej, w której mieści się główna siedziba teatru. Mieszkanie wyglądało jak gotowa scenografia: szaleństwo nadmiaru. Dzieliła przestrzeń z setkami instrumentów muzycznych, multikulturowych gadżetów i… lalek. Mówiło się, że Mama kolekcjonuje lalki. Chyba właśnie lalkę wręczyliśmy jej w prezencie. Prawdopodobnie, gardzienickim zwyczajem, coś tam Jej chóralnie zaśpiewaliśmy. W rewanżu opowiedziała – niskim, prawie męskim głosem – garść anegdot, tych samych, które powtarzała zapewne wszystkim goszczącym u niej Polakom i wszystkim polskim dziennikarzom przeprowadzającym z nią wywiady. O tym, że odwiedzając Polskę w latach 60-tych, czuła się jak ufoludek – ludzie pokazywali ją sobie palcami, dotykali, a potem sprawdzali, czy na dłoni nie został czekoladowy ślad. I o mężczyźnie, z którym rozmawiała na schodach w siedzibie wrocławskiego Laboratorium i którego sama „zdemaskowała” jako Grotowskiego (nie przedstawił się). Wizyta była krótka. Ellen Stewart wyrozumiale pozowała do zdjęć. Jej bransoletki brzęczały. Traktowała nas jak gości, którym trzeba zaoferować to, czego oczekują. Grała rolę legendy. Grała wspaniale.

Kilka lat później Ellen Stewart we własnej osobie pofatygowała się do gościnnego, należącego do La MaMy mieszkania, żeby udzielić mi reprymendy – niefrasobliwej Polce, która przez okno wyszła na schody pożarowe na papierosa. Jakiś przechodzień przyuważył palącą i zaalarmował box office. Box office doniósł szefowej. Szefowa zeszła ze swojego strychu, przeszła kilkadziesiąt metrów w dół ulicy, wdrapała się na drugie, czy trzecie piętro i zrobiła awanturę („schody pożarowe to nie palarnia”,  „o mały włos, a byłaby tu policja”). Reprymendy udzielała mi prawdziwa Mama: troskliwa („mogłaś spaść”) i wymagająca („goście też muszą przestrzegać zasad”). Nie była wtedy legendą. Legenda nie wspinałaby się w górę i w dół po niezliczonych schodach, żeby osobiście pouczyć niezdyscyplinowanego gościa, na czym polega zakaz palenia i do czego (nie) służą w Nowym Jorku schody pożarowe. Legenda wysłałaby asystenta, sekretarza, podwładnego.

Najważniejsza jednak jest inna scena. Ellen Stewart w niej nie występuje, ale ta scena też jest o niej – pamięć połączyła sprytnie w jedną całość: metaliczne skrzypienie rozchwianych schodów pożarowych, dźwięczące bransoletki, autorytatywny głos słynnego pasterskiego dzwonka i monety pobrzękujące w papierowym kubku po kawie.

Z monetami było tak. Na rogu Ósmej i którejś tam stał bezdomny i potrząsał tym kubkiem, wypełnionym drobniakami. I zagadywał. Skąd jesteś? Dokąd idziesz? Co robisz w Nowym Jorku? Odpowiedź na pierwsze pytanie nie zrobiła na nim wrażenia. A potem się zaciekawił, szczerze, bezinteresownie (w jego kubku już wylądowała moja dolarówka). Na próbę? Jaki spektakl? A gdzie gracie? W La MaMie? Naprawdę? Rozjaśnił się: “Oh, Man, that’s the highest place you can get to in this town”.

Pamiętam ten niekłamany błysk uznania w jego oczach. To było coś. Skoro mężczyzna zbierający drobniaki na rogu ulicy na hasło „La MaMa” reaguje z takim entuzjazmem, z takim szacunkiem – coś w tym musi być. I chyba nie tylko legenda. A nawet jeśli, to ogromnie żywotna, żywa, nieelitarna. Wyobraziłam sobie, że gdzieś na przełomie lat 60-tych i 70-tych ten facet bywał regularnym gościem w La MaMie. Do dzisiaj tak myślę. Myślę, że znał Ellen Stewart. I na pewno mógłby wygłosić niezgorszą pośmiertną laudację.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.