Najpierw dygresja. Również w tym roku nie obyło się bez rytualnych narzekań na literacką Nagrodę Nobla. Stefan Chwin określił Müller jako pisarkę przeciętną, a nagrodę jako zdewaluowaną (rozumiem, że odrzuci ją ze wstrętem, o ile Akademia w pewien październikowy czwartek do jego drzwi załomoce). O oburzeniu, które stało się udziałem jednego z komentatorów „Rzeczpospolitej”, pewnie nie warto by wspominać, gdyby nie fakt, że stało się pretekstem do świetnego tekstu polemicznego Krzysztofa Vargi.
Wszystkim, którzy uważają, że Nagroda Nobla zeszła na psy, polecam prosty eksperyment. Wystarczy policzyć trafne naszym zdaniem strzały z ostatniej dekady, a następnie z dowolnej dekady ją poprzedzającej, i porównać. Z noblami dla Coetzee’ego i Pamuka trudno dyskutować. Kertész jest wielkim pisarzem. Ja do tej stawki dorzucam Doris Lessing, no i tegoroczną laureatkę, Hertę Müller. Pięć nazwisk.
Tymczasem spoglądam na mityczne lata świetności nagrody - na przykład 20., albo 30., albo 50. - i nijak się piątki nie mogę doliczyć. Świecą za to legendarne już braki (Proust! Joyce! Svevo! Musil! Broch!), wybory w oczywisty sposób absurdalne (Winston Churchill, wybór chyba ciut bardziej egzotyczny niż tegoroczny pokojowy Nobel dla Obamy) i, przede wszystkim, sporo nazwisk, które nic nam dziś już nie mówią, choć ich właściciele z pewnością wykorzystywani są w swych ojczyznach jako narzędzie pedagogicznych tortur (jak, przymierzając, nasz Reymont).
Może więc za polskim, noblowskim wybrzydzaniem stoją przyczyny pozamerytoryczne? Może nie tyle – jak słyszy się tu i ówdzie – Akademia wciąż wyróżnia wstrętnych komuchów (albo rewizjonistów), co raczej malkontenci mają polityczną obsesję, z jej pomocą obrzydzając sobie twórczość laureatów? Może drażni ich fakt, że Nobel coraz częściej trafia do pisarzy im nieznanych, wytrącając ze stanu błogiego samozadowolenia (choć fakt, że Lessing była rzadko tłumaczona na polski, nie świadczy jeszcze o tym, że na całym szerokim świecie nikt o niej nie słyszał). Może – aż strach pomyśleć – przeszkadza, że Nobel coraz częściej trafia do kobiet, potwierdzając opinię Virginii Woolf (też niesłusznie pominiętej przez komitet), że pisarki mogą pisać równie dobrze, o ile mają takie same szanse na starcie?
Herta Müller to świetny wybór, choć akurat tym razem o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy.
Werdykt słusznie mówił o tym, że pisarka wyraża los wygnańców, choć nie precyzował dokładnie, o jakie wygnanie chodzi. Bo chodzi tak naprawdę o dwa wygnania, choć oba dotyczyły Niemców z komunistycznej Rumunii.
Pierwsze miało miejsce po II wojnie. Niemcy z pokolenia rodziców i dziadków Müller (w tym matka pisarki), zostali obsadzeni w roli kozła ofiarnego – Rumunia była podczas wojny sojuszniczką Hitlera! – i zesłani do sowieckich łagrów (w najnowszej książce, która w przyszłym roku ukaże się w Polsce, pisarka zajmuje się losem swego krajana, poety Oskara Pastiora). Drugie – kilkadziesiąt lat później, gdy Müller i jej rówieśników uznano za wrogów państwa i zmuszono do wyjazdu do Niemiec.
Choć Müller w okresie przedśmiertnych drgawek dyktatury Ceauşescu była prześladowana przez tajną policję i zmuszona do emigracji (do której ostatecznie doszło w 1987 r.), nie jest jednak „głosem mniejszości niemieckiej” w Rumunii. W Banacie była raczej czarną owcą kalającą własne gniazdo – jej debiutancka książka „Niziny” pokazuje duszne, wsobne, niewyleczone z nazizmu środowisko rodzinne. Jeśli pisarka w ogóle kogoś reprezentuje, to niemieckich inteligentów z Rumunii, którzy zawsze byli obcy – w domu rodzinnym, w kraju komunistycznej dyktatury, w kapitalistycznej demokracji – i do dziś nie wiedzą, gdzie jest ich ojczyzna.
Müller udało się opowiedzieć o własnych uczuciach – strachu i obcości – w taki sposób, że czytelnikowi ciarki chodzą po plecach. Bohaterami najwybitniejszej z jej autobiograficznych powieści, „Sercątka”, są prześladowani przez Securitate studenci germanistyki. Gdy powieść się kończy, dwoje z nich jest już w Niemczech, zaś dwaj pozostali nie żyją – popełnili samobójstwo.
Inna wybitna powieść, „Dziś wolałabym siebie nie spotkać”, jest historią młodej kobiety, pracownicy fabryki odzieży. Bohaterka Müller nie jest opozycjonistką, przyczyną jej wpadki jest raczej brak rozsądku, gdy po rozstaniu z pierwszym mężem, synem działacza partyjnego, wkłada do eksportowanych do Włoch spodni karteczki z propozycją matrymonialną skierowaną do zamożnych mężczyzn z Zachodu. Od tej pory zatrzaskują się za nią kolejne bramy piekła. Regularnie wzywana na przesłuchiwania, wyrzucona z pracy, opuszczona przez znajomych (jej jedyna przyjaciółka zostaje zastrzelona w trakcie próby nielegalnego przekroczenia granicy rumuńsko-węgierskiej), otoczona przez potencjalnych donosicieli, próbuje ocalić własną godność dzięki niemożliwej miłości do żyjącego na marginesie społeczeństwa alkoholika Paula.
Fabuły powieści Müller mogą wydawać się banalne – ot, kolejne raporty z kraju dyktatury, jakich przez ostatnie kilkanaście lat poznaliśmy wiele. Ale cała ich siła tkwi w języku, analitycznym i poetyckim, układającym okruchy przerażającej rzeczywistości w zaskakujące wzory, operującym niezwykłymi porównaniami i metaforami. Sedno pisarstwa Müller (do którego można zastosować formułę „magicznego realizmu”, jednak z zastrzeżeniem, że chodzi o czarna magię), w którym przedmioty, rośliny i zwierzęta obdarzone są upiorną autonomią, najlepiej wyjaśnia fragment rewelacyjnej rozmowy Angeliki Kuźniak: „Gdy [ojciec] umarł, dostałam od pielęgniarki jego protezę dentystyczną i okulary. Kiedy moja przyjaciółka zginęła w czasie trzęsienia ziemi w Bukareszcie, jej brat dał mi jej ubrania. Chciał, żebym je nosiła. Wtedy zrozumiałam, że przedmioty zawsze przeżyją ludzi. I że tak nie powinno być”.
Jeśli Müller – opowiadająca o kluczowych doświadczeniach politycznych XX w., nazizmie i komunizmie – jest, jak chcą jej krytycy, pisarką peryferyjną i hermetyczną, to jak to świadczy o nas? Jeśli – jak chciał ktoś inny – jest pisarką należącą do literatury ubiegłego wieku, to jaka ma być projektowana literatura przyszłości? Czy ma opierać się na amnezji?
Nagroda dla Müller jest symbolicznym przypieczętowaniem tego, co już wiemy – że podział na literackie centrum i peryferia stracił sens. Może teraz, 20 lat po upadku komunizmu, literatura może wreszcie spełnić podstawową rolę uniwersalnego środka komunikacji, dzięki któremu wszyscy możemy poszerzyć nasz świat. W wybitnej eseistyce z początku lat 90. Müller pokazywała, że Europejczycy żyjący dotąd za żelazną kurtyną zostali przyjęci na Zachodzie jak ubodzy krewni, których nikt tak naprawdę nie miał ochoty wysłuchać. Dziś – mam nadzieję – jesteśmy już w innym punkcie, bardziej gotowi do tego, by słuchać nawzajem siebie i słuchać o tym, co nas boli.
Nie zapominajmy jednak, że nawet jeśli Müller sama podkreśla swą podwójną obcość (Niemki w Rumunii, rumuńskiej Niemki w Niemczech), należy tak naprawdę do głównego nurtu literatury niemieckojęzycznej. Oczywiście nie tej spod znaku Goethego, Schopenhauera, Manna i Hessego – tradycji sztuki jako „osłony” dla życia. Zapytana przeze mnie w trakcie spotkania autorskiego, co czuła, czytając w komunistycznej Rumunii „Czarodziejską górę”, odpowiedziała: „Nie czytaliśmy Manna”. Potem w wywiadzie przeczytałem, że podręcznik dobrych manier i „Buddenbrookowie”, to były jedyne dwie książki, jakie pozostawił jej w spadku wuj-nazista.
„Zazwyczaj nie pracuję nad książką zbyt długo, bo nie mogę znieść tego napięcia. Pisząc, muszę przebywać tam, gdzie jestem wewnętrznie najbardziej zraniona, w przeciwnym razie w ogóle nie musiałabym pisać”. Tradycja, do której należy Müller, tworzy drugi, obok tamtego, główny nurt. To tradycja niepokoju, rozdrapywania ran, protestu przeciw śmierci, niewiary w zbawczą moc literatury, niemożności jej porzucenia. W obrębie literatury niemieckojęzycznej, po odejściu Thomasa Bernharda i Eliasa Canettiego, ta tradycja nie ma chyba dziś ważniejszego głosu niż Herta Müller.
Müller na nobla!
Również w tym roku nie obyło się bez rytualnych narzekań na literacką Nagrodę Nobla. Wszystkim, którzy uważają, że nagroda zeszła na psy, polecam prosty eksperyment
Jeszcze 2 minuty czytania