Gra w miłość

Maciej Chojnowski

Listy Osieckiej i Przybory rejestrują sekretną pracę uczucia, które było modelowane za pomocą słowa i dzięki niemu właściwie w ogóle zaistniało

Jeszcze 2 minuty czytania


Niewiele brakowało, a publikacja miłosnej korespondencji Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory w ogóle nie doszłaby do skutku. Magda Umer, która ostatecznie zadbała o kompozycję zbioru, miała wcześniej – jako depozytariuszka listów obojga – poważne wątpliwości, czy powinno się wydawać te intymne świadectwa, nie odczekawszy uprzednio kilkudziesięciu lat. Dopiero argumenty Agaty Passent oraz Konstantego Przybory przekonały ją, że należy jak najszybciej upublicznić słowa, które przez ponad trzy dekady skrywane były w szufladach dawnych kochanków. Dobrze się stało.

Przesycone liryzmem, humorem i ironią, słodko-gorzkie wyznania zakochanych artystów nie są materiałem na towarzyski skandal. Poetyckie, lecz zarazem bezpretensjonalne; zaczepne, choć nie sprawiające wrażenia próżnej zabawy – są świetnym przykładem prywatnego idiomu, który doskonale radzi sobie z artykulacją tego, co przynależne do sfery Erosa. Osiecka z Przyborą grają na nosie tym wszystkim, którzy przekonują, że język polski nie jest zdolny do prawdziwie miłosnej ekspresji. Oboje udowadniają, że do stworzenia erotycznej odmiany języka nie potrzeba wcale semantycznej rewolucji – wystarczy samo sprywatyzowanie mowy.

Próżno szukać w tych wyznaniach ekstazy właściwej doświadczeniom granicznym albo histerycznego ekshibicjonizmu nagiej duszy. Autorzy listów są dużo bardziej powściągliwi jeśli chodzi o ekspresję własnych doświadczeń. Ktoś mógłby się pewnie upierać, że wszystko to dość staromodne. A jednak to uczucie nie jest równoznaczne z afektacją, a poetyckość – z jałową konwencjonalnością. Mamy bowiem do czynienia ze świadectwem romansu dwóch osobowości, których prywatne losy znacznie odbiegały od oleodrukowych wyobrażeń o zacnym żywocie.

Digitalizacja zbiorów Fundacji Okularnicy

Fundacja Okularnicy w ramach programu MKiDN Zasoby cyfrowe (prowadzonego przez Narodowy Instytut Audiowizualny) rozbudowuje Publiczne Cyfrowe Archiwum Agnieszki Osieckiej. Projekt ten zakłada digitalizację materiału archiwalnego (ok. 12 000 skanów) będącego w posiadaniu Fundacji i udostępnienie go na stronie www.archiwumagnieszkiosieckiej.pl. Opublikowane zostaną wiersze artystki, teksty piosenek, archiwalne zdjęcia a także scenariusze sztuk teatralnych.

Osiecka – outsiderka, dynamiczna, o kapryśnym charakterze. I Przybora – starszy od niej o dwadzieścia jeden lat, domator o nieco mizantropijnym usposobieniu, reprezentujący typ osobowości pozbawionej – tak przecież pożądanych przez autorkę „Okularników” – cech awanturniczych. Oboje mogli wydawać się sobie dość dalecy. Z pewną emfazą można powiedzieć, że przeciwieństwa ich temperamentów zostały pokonane przez wspólną poetycką wyobraźnię. I choć łączącej ich relacji nie sposób nazwać platoniczną, to charakterystyczny dla ich związku był ów romantyczny odcień miłości.

Zaczęło się niepozornie – od niewinnego pytania: „Czy nie uważasz, że powinienem już w moim wieku mieć teatr? Coś takiego wyczytałem w Twoich oczach (…). To by jednak było cudowne – o pewnej porze dnia wchodzić w inne dekoracje, przeżywać sobie masę rzeczy zupełnie nie na serio, według własnego pomysłu i układu. Marzyć np. o Kalinie bez najmniejszej obawy, że marzenia się nie spełnią…”. Przybora zawarł w tych słowach pragnienie życia alternatywnego wobec rutyny, wyrosłego na gruncie marzenia, nieograniczonego widmem zobowiązań.
Ale o jakim teatrze pisał? Czy rzeczywiście miał na myśli teatralną scenę z prawdziwego zdarzenia, umożliwiającą mu swobodną realizację własnych pomysłów, a przy okazji wyrwanie się na kilka chwil z kieratu codzienności? Czy istotnie chodziło o Kalinę Jędrusik i niegroźne fantazje Starszego Pana? Niewykluczone. Być może jednak słowa te były jedynie kamuflażem pozwalającym nazwać coś, czego nadejście dopiero przeczuwał – życie przekształcone w teatr, w sztukę. Życie nieprawdopodobne. Życie z Agnieszką.

Podróżowali wiele. Szczególnie ona. Do Anglii, Francji, Skandynawii. Stąd rozłąka, listy i marzenia, dzięki którym słowa stawały się rzeczywistością. „Wiesz, jest w nas obojgu coś takiego (wyobraźnia? poczucie humoru? dystans dzielący od wszystkiego?) – pisała ona – co powoduje, że z przerażeniem myślę o chwili, kiedy znajdziemy się sami w pokoju, ale z drugiej strony… śni mi się, że Ciebie całuję”. Sentymentalna klisza miesza się w słowach Osieckiej z autentycznym niepokojem o to, czy realność nie okaże się zabójcza dla imaginacji. Mimo to poetka świadomie podjęła grę w miłość. Jak sama pisała: „uprawiam gry hazardowe. (…) Jeżeli zrobić to banalne porównanie i powiedzieć, że życie to rozgrywka, to ja się przyłączam do cudzych rozgrywek”.

„Listy na wyczerpanym papierze”,
Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory,
Agora, Warszawa, 216 stron,
w księgarniach od października 2010
Gra, w której oboje zdecydowali się wziąć udział, wymagała reguł, odpowiedniego słownika. Stworzyli go wspólnie: „Wymyśliłem sobie język, a może nie wymyśliłem go, tylko to był i jest po prostu mój język i tylko mój. I nagle ktoś do mnie przemówił tym samym językiem, ktoś mówiący inaczej, ale na pewno tym samym językiem”. Rzeczywiście, dobrze znała ten dialekt, dlatego mogła mu odpowiedzieć: „Mówię Ci, aż w głowie mi się kręci, kiedy sobie zaczynam wyobrażać, jak mogłoby nam być cudownie. Kiedy jechałam w sobotę na Mazury, miałam pełną głowę takich różnych historii z naszego życia”. Ich romans odbywał się jakby w trybie warunkowym, nie do końca realnie. Tkali zdarzenia na poły z życia, z krótkich spędzonych wspólnie chwil, na poły zaś z materiału, która podsuwała im wyobraźnia, literatura, kino. Najlepiej było im wtedy, gdy mogli tęsknić za swoją obecnością. Do czasu. Kiedyś musieli wreszcie spotkać się na dłużej.

Te prawdziwe spotkania były dla obojga nie lada wyzwaniem. W końcu poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko: „To wszystko przez ten wysoki ton, który wzięliśmy (…) na samym początku. I stało się coś okropnego: wszystkie formy pośrednie są między nami niemożliwe”. Nie mogli wyzbyć się raz przyjętego stylu, który nadawał ich relacji posmak czegoś niepowtarzalnego. Jednak, koniec końców, musiał nadejść czas, gdy teatralne rekwizyty trzeba było przenieść na zaplecze. Dekoracja, która doskonale sprawdzała się na scenie, za kulisami sprawiała wrażenie sporządzonej nie na miarę. Proza codzienności stawiała zacięty opór dążeniu do poetyzacji.

ONA: „Rozmawialiśmy przez telefon trochę jak obcy państwo, [ale] to tylko dlatego, że nie wiemy, co z sobą robić, kiedy jesteśmy razem. (…) A w ogóle to ślicznie telefonujesz. Ja nie umiem tak ładnie telefonować. Tylko to pewnie trochę melancholijne tak stać na poczcie o wpół do drugiej w nocy”.
ON: „Twój stosunek do mnie traktuję trochę jak żart liryczny, staram się sam też do tego nieco dopasować, żeby stworzyć ogólną żartobliwą konwencję, chociaż (…) nie zawsze mi tak żartobliwie na duszy”.
W misternie skonstruowanym przedstawieniu nieuchronnie zaczęła pojawiać się asynchroniczność, nieodpowiedniość gestów i słów. Niemożliwość spełnienia dawała o sobie znać.

To on pierwszy napisał wprost, że choć wierzy w to, iż poetyka, którą niegdyś przyjęli, musiała być autentycznym wyborem obu stron, to jednak trudno wykluczyć „że po pewnym czasie i bliższym poznaniu partnera nie można przestać mieć ochotę mówić takie rzeczy”. Dalej wspomina o Wielkiej Racji, którą pragnąłby odnaleźć, aby wyjaśnić to, co zaistniało między nimi. Pojawiają się również wzajemne oskarżenia: czy aby to, w co się wplątali, nie było przypadkiem falsyfikatem.

Z czasem zrobiło się jeszcze poważniej. Czar i lekkość odświętnej zabawy prysły: „To ja właśnie Ciebie podejrzewałam o straszną lipę. (…) Wydawało mi się, że żyjesz jakby na dwóch planach – realistycznym i nierealistycznym. I tam właśnie, na tym drugim planie, spotykasz się ze mną. (…) Starałam się na nas nic nie «budować». To miała być zupełnie nieżyciowa historia, bukiecik bladych fiołków. (…) Wydawało mi się przez dłuższy czas, że samo życie skazuje nas na ulotność i abstrakcyjność. Tymczasem „samo życie” spłatało nam figla. Przywiązałam się do Ciebie jak pies”.

W ostatnim liście, jaki do niej napisał, znalazły się znamienne słowa: „«Bałagan», o którym wspominasz, był – pociesz się – dziecinną igraszką w porównaniu z bałaganiskiem, jakie mam w życiu od paru miesięcy, i to bynajmniej nie na tle męsko-damskim. I końca tego jeszcze nie widać. Ktoś kiedyś, zdaje się, powiedział, że wszystko jest względne…”. Mało efektowne zakończenie? Banalne? Z nutką resentymentu? Zapewne tak. Może jednak po prostu zwyczajnie konsekwentne…

Listy Osieckiej i Przybory są dokumentem na wskroś intymnym – rejestrują sekretną pracę uczucia, jego różne odcienie, niuanse, kaprysy. To uczucie było modelowane za pomocą słowa i właściwie dzięki niemu w ogóle zaistniało. Obojgu kochankom udało się utrwalić coś, co tylko na pozór było spontaniczne, faktycznie zaś stanowiło efekt nieustającej czujności, która niczym sejsmograf kazała im odnotowywać kolejne wahania nastrojów. Jednak swoista sztuczność tych wyznań jest paradoksalnie gwarancją ich autentyczności. Oboje świadomie zdecydowali się na grę w uczucie. I właśnie w tej grze pozostali prawdziwi.