Finneganów tren
Laszlo Moholy-Nagy, diagram „Finnegans Wake”, 1946

Finneganów tren

James Joyce

Jeszcze 4 minuty czytania

Hark!
Tolf dwazy elf kwater ten (to nie może być) saks.
Hork!
Pedwar pempć fiufi trzy (to musi być) twelf.
Niska stola nad spokojem uderzeń śpiących serc.
Nadciąga biała mgłęcza. Nad łuk blank. Markowe kapsuły. Nos człowieka który nie przypomina nosych. Pomarszczony, o rudawej tynkturze. Jego szyszki kep gore z końca. Jeston Gaskończykiem Titubante z Tegmine – sub – Fagi o rysach stało w ruchu, stale w tremo w rozmazrijnach mej pamlękci. A ona, eksponat numer dwa, Anastazjego. Modli się w dolnej delfie. Zeetknijcie jakie zielone powjajki. Ale krwimoże być blauozęby mąż co się przygląda o tam? Gugurta! Gugurta! Becco ma jak dziki hindigan. Ho, hen to dopiero ha zrogowaciałą skórę! A teraz hvis twoja. Pensée! Najpiękniejsza z kobiet jak weilch woalki i wioletki. Kozałowała mnie cudnie, pałacowała podniebziemie, lupieżna obsydiana, wijająca aal w ssego gołąbeczka. Apagemonite! Nerodchodzić! Uciemać! Wygasić!
Gdy zapadałem w sen hen w ziemi niebyłej gdzieś łaska (a było ty kiedy byli z nas wy i oni) wydało mi się o godzinie zero dosłyszałem cel jakby pal lisiego śmiechu wśród bicia na północ z dzwonnicy czarownego pstrego starego kościoła atak dim nośnie bił cny goodman kiedy niewidzialny w noc fiolet wydawał wszystkie animacje wielkobrytowe i poddawał irlandzkie obiekty niewidoczne


dla ludzkich wart tyle że wnet blask może zrządził błysk ciemniejszy spod powierzchni afluwialnego nurtanurtu że znowu dało się dostrzec uprania w zawietrze czekające ha w sięgu łęgi a lisko w pełni gotowości. Gdy tak sunąłem przez sen drzemiąc że się grzebiąc, arrah, zdało mi się z kolei że po szerokich tonach słychać pełzający, szybujący, to fliwerący oddech ziemi, roztańczone języki leśnych ogni i hummeruki od gruntu, wszystko wykrzykujące od echowego początku: Shaun! Shaun! Pocztaj pocztę! głosem wysokim, O, im wyższym na wysokości tym głębszym i niższym, tak słyszałem go. Ale cóż to, z scen dało mi się że coś tam ze zgiełku się wynurza, ktoś ten może mrok poruszać. Raz niezdarny a raz zdarny. I patrzę, światło staje się raz jak migacz a raz moren w żarzczu. Ach, w niedoświetleniu coś łudząco podobne, czyż to być może, lampa na pasku – jego! To jego śniliśmy że cieniec, tu jarz żywy, młodzieniec! Szczęsny losie, miłośnie chwili, ma żarmiar tu wzrastać! Tak, to on kołysał przede mną błędny ognik, z Rąk wizyt do rąk, z suflewa na pros, w stroju dopasowanym earlowi, mac Frieze toszu wytwornym z solidnej kurtyniny, indygo braw, wytropionym i wydeptanym, z kołnierzem od irlandzkiego ferriera, frędzlami morświni z ramion, w broksach na grubej weltolinie podbitych na największe szkoty i słoty, publiczne i klimatne, z żelaznymi obcasami i z ćwiekowanymi solowkami, w żakiecie który opatrzność szczodrze opatrzyła wełną, o miękkim falistym seplocie klap, lakowych guzikach, wielkich, pomocno większych od dziurek, i krasnych jak dwudziestodwukarotowy popimak, w niezniszczalnej łyskamizeli z burlapnej juty do popularnej krawoty, Tamagnum sette-a-forte, z krzykliwą bohemazą igraszki, w damaszkowej koszuli wyłożonej pod wierzch, gwiaździstym zefirze, do którego surplisano na przedzie zdecydowane jankresy-fałdesy motta na całą drogość życia, ten groszkowo-ryżowo-żółtkowy brurderhaft, Or od królewskiego regalu, Am z miejskiego pocztamtu, R.M.D. jak gotówka, równo na miejscu dostawy, z nad wyraz udanymi bufnóżkami wywiniętymi że klękajcie narody, (ależ kreskonały kant! to amsolubny kers szycia!) wciętymi ponad kostką, obejmującymi obcas, wszystko co najlepsze – nikt to (Ach, niech żółwielkie turkawki błogosławieństw Pana i Marii i Haggispatryka i Huggisbrygidy zupłyną na niego!)

„Finneganów tren”

„Finneganów tren” w tłumaczeniu Krzysztofa Bartnickiego ukaże się 29 lutego 2012 w wydawnictwie ha!art. Prezentujemy strony od 403 do 409. 

inny niż (i niechże mu stew tysięcy powitalnych listów, co różdż pocztylion wyskupczy, mnoży się, o tak, i wielmoży się!) sam Shaun.
Prymitywny obraz!
Żebym pogodził tyle mądrości w głowie co panowie Gregory i Lyons oraz Dr Tarpey dorsay zapewne czcigodny pan Mac Dougall, ale cóż, biedny osioł, do ich czterogłosu jedynie cynański chichosioł. Nie mniej wydało mi Shaun (niechaj pańscy pospańcy kłamielscy nieprzerwanie trącają go wśród i wszerz krętych dróg przypadku!) Shaun we własnej osobie (niechże z błękitu w czerń zwrotne konstelacje nie przestają wpływać na jego zmienną czas-rutę!) stoi przede mną. I daję honorolne słowo, przysięgam na sto sześćdziesiąt parę czopków i pręcików wizji w parze wieczoru że widział mi się młody człowiek bardzo, Bel z Beaus' Walk, as pryma sort, cud jakich mało! Pep? Nie skłamię i ani trochę nie przesadzę mówiąc że wyglądał pierwszorzędnie, piekielnie elegancki, cieszący się niecodziennym zdrowiem. Ależ promieńcze czoło, nie sposób się mylić. Taki jak on nigdy nie sycił się w podobiednie u Diuka Humphreya, jadał miesiącami osiem dało, bezerowe merinaty, potem zaokrąglony pił za cztery aż do pożegnania, ale się dało z lubą Traroe! Ach, te johwialne okaglary! Z rolą na sercu! Zgarniał całą poule. Olbrzymi był, tip-top, wyglądał puchnie, właśnie sobie używał, każdą chwilę cały czas całą dobę czyli maltzeit w porterni skuty za franko, gdyby kto pytał, w Saint Lawzenge o' Toole's, Kole Fortuny, treflne kije składać w holu, pełna samoobsługa, kurczaki bez pokrycia z orzechów, Lazenby's i Chutney graspis (przybytku który raz królowa Bristolu oraz Balrothery podziwiała dwa razy przez frontowe mdli otwierane na Dacent Street) gdzie siejąc spustoszenie sztyletami kier wśród tęsknych wejrzeń zbierał siły pikując szpadlami w górę połykonnego jadła, antecypostując święto serwet, posiłkując się potrójcą potraw głównych plus kolacją, po pierwsze popostem, pobłogosław mniam krwiste łaknektary, dalej, półpintą bekonu z jajami pranzo spod kury, porcją plumdingu orynżowego, met tego sunder suikier, zimpomniany spetrorfikowany w przelocie nietoperzoczarnej nocy stek, nie przed sok dając innych ewiktualności, wnikał w merendum zupowiedzi obiadu z pół funta lub runta steku rardzo krwistego, od rzeźnika Blonga


z Portarlington o bok grochę ryżupyszu, Corkshire alla mellonga, bekon do (nieco mar pliche!) par kotletów na dorzutkę ze srebrnego rusztu zamieszkałej na wzgórzu właścicielki piekurni, z sosu do gaulaszu, pampernikla do wilczarcia talerza, pysznej bulwy cebuli (Margareter, Margaretar Margarasticandeatar) oraz drugiego dania a na koniec, po godzinie avalunchu kęsem Appelredta lub Kitzy Braten w sakwisty stek i Boterhamiego z jej starym phoenix portarem, w sim ristr gwenby mógł przepłukać gwistek, słodkie prataty, irlandzki sztuf i mockate gulby udrożnić prześwist przy gwykaniu, swp, swp, i spuścić język w rundch a na brodatek bresztą brosołu Bolanda, ku jego żalowi już souper avic kap dobranoc, vitellusit karuzol pod drugą porcję eyer bekoniaku (bogatego w tłuszcz) tudzież bób, hig, stek, hag, pieprz karo kość rozgrzaną timmtomm, po czym wsunął kaczkę nadziewaną ze smakiem po lędźwicy cielęcej na zimno więcej kapusty, z zielonego wolnego stanu klister peluszki, drobnej, jak się czopuszcza, wreszcie. P.S. byle napalstek reńskiego ginewarstek Pax cum Spiritututu. Pragnę, podziękować. Burud i glon i dżem typiure, wszystko darmo, aman, oraz. Oraz najlepsze z win avec. Bo serca był tak wielkiego jak był sam, o tak, nawet bardziej. Chlebowiec puszcza mąki, śpiewa słoik. Wszystkim święty Jilianie z Berry, hurra tobym! Mabhrodaphne, brązdobo nasza, kejo domu kustardy, zgodna i posilna, racz cieszyć nas, cheerus! Zawsze o tobie, Anne Lynch. On skrycie dramarzy! Houseanna. Czaj z wysokości! Za auld lang Wieczny Czajs! Czy teraz urośnie grubszym, noworosły. I lepszym i jeszcze lepszym i myślę że maślepszym. Na znak Mesthressy Vanhungrig. A jednak! Uważać, nabierając się na nurfitury, jadłem spiskim były tam ham i jaffka, nawet przez chwilę nie chciałem wysuwać ingestii że piłby winny żarł, łyk, naści za łykorowody żucia, bysiarmiej, ale bądź co besties bądź besties, w ogólnym ujęciu, gdy nie był owsowiały, przeciwstadając przedmiłosny apetyt pomiłosnemu cennikowi, niedrogood, choćby w oogst termidoru lub majak florealu gwiżdżąc na grę prairiowych roistryg, pomiędzy pakowaniem a smakowaniem, umiał przysiąść fałd do jedzenia o tak, o dio smorregos, zawsze kiedy babrał się za talerz lub miał smak na butelkę ardilauna a do niego smag na łyk a na lekki bis dobrze sprawiona tarta. Acz na wejściu


był jak muszka i ważył tyle co net, po ważystkim miał o tyle więcej gros i ganz. Mimo to brykał żywo i żwawo, brykarz o cerze pełnej dziewczyny przysiadłej do odbitki twarzy w poniedziałek wielkich ostryg, a widać że wyszedł na rampę i podryw, można tak rzec, i przemówił.
Uwertura i prolog!
Oto (świsza, świsza!) wydało mi się wylało się, że kiedy zielony kur poleciał, popłynął, przez śmierciemne mrocze zapadłe głęboko pod zielnię dosłyszałem głos, wos Shauna, wot Irlandczyków, vois z daleka (a na śpiewno żaden puer nie puruszył palestrun głosu panageliczniej między chmurami swym Tu es Petrus, ani Michaeleen Kelly, ani Mara O'Mario, o na pewno, który numeróżny Italicus ssał kiedy surową jajbę świeżo uowioną w urynale?), brieza ku Yverzonie nad brozaozaozowym morzem, jak zew w trasie z Inchigeela, westchnienie (moroparku! moroparku!) w oparfumy życia w mroku tak niedonośne jak wyniosłe marconimaszty z Clifden szumią niezdrucenie na otwarty moszum sekretów (maewoportu! maewoportu!) do zasłuchanych siostrzanten Nowej Szkocji. Tub tub!
Kiściec ręki dźwignięty, puklerz ręki głębiony, palec ręki znaczący, serca rąk połączone, topór ręki wzniesiony, liścień ręki opadły. Mocna ręka co cna omal leczy! Het ręka święta! Wykonała gest.
Mówiący:
– Alo, alass, aladin amobus! Da syn lasu fal mi radę? zyawnął Shaun, próbując generalnego zwrotu, (przez pieczone gołąbki z przedproprzedniego dnia, ciężką kapustę dla dostawcy, harsz-coś-łee znadprzedwczoraj pluss burdelszumfański torek z głowy, z echami przeszłości, czkuiczkarazami teraźniejszości ozdobellałymi muzykami przyszłości od Miccheruni's Band) zwracając się do siebie ex alto i utyskując na głos że jest tak blisko, tusz tusz, że kurtyna poleciała w górę, wyszły aktówki i afiszówki, pełen gmach darmówek, żeby swój ho! diezabij paddykolorować na kras żałoby po hesterii zachodanego zarobku, chleba w facie stoła, zwilżywszy żwargi na boku, zdrążywszy do czysta szlify trzonowe parpocztą forpalców, dół nurka w dół, dał na aut gonić reszką sił, dysząc jak zgoniony zając, padły ze zmęczenia, tyle tylko w stanie był zrobić (zniesmaczony sobą samym że łączna waga jego ton na iosali to mu


masi być stomężnie za dużo), na rodzimym kochanym wrzosowisku w dziewiczym buszku ukryty po kolana bo kto kto raz szedł po darniach Erinu mógłby usnąć bez torfu. Och, dosłobnie zmichałem się widząc się w tym spanie! Niegodny jestem niewymownie, prosty listonosz pokoju, ja, wszemostatni sloufer pierwszego stopnia, principot Candii, tytule co nic beznogie, takiej znamienitości, pro promenada nie dla mnie, bardzo ściślej biorąc, żeby być nadzwyczajnym posłańcem w postumoc pismisji w służbie jego królewskiej mości skoro i ja i tym i im z lubością wam ciągamy nogi! O ja nieszczęsny, o wymnieszczęśni! Ja, niedoszły mędrkonik, na radość byt wczesny lub narodziny znał późno! To powinien brać ktoś minny, ktoś zwłoki jak on, z tym przydomkiem, to on jest głową, ja jestem jego w głębi duchem wiecznie oddanym. Chwycę w justrze wtorajsze lata gdy nasza małżość bierze ster: as kier. Co za sembal simon pumpkel pasztetnie lata! Dzieliliśmy bliźniaczy pokój, puszczaliśmy oko do jednej ulicznicy, co Sim marł opłakać dziś ja na rzewno oplączę smutro, bliźnie tak będzie, liczę na to, fetował Sam Dizzier. Strój ton, swój ton, stary Tighe, haj, haj, haj, to ja twój klepsydrzał. Sowaczmy! Nietęgo wygląda, upodabnia się do mnie. Wielce mi się podoba ten minny ja. Rybioręczny Macsorley! Elien! Egzekwie! Bonzeye! Isaac Egari's Ass! Oto my pławna para z muzikhallu na pęcherszym miejscu w wyścigach bradzi slalomskich na gali Guinnessa w Badeniveagh. Nie z nim winienem śmiać się w tej scenie. Ale on gem umie przegrywać! Unoszę przed nim tarczę. Instrumenty dęte i stroikowe, dąć do boju, do stroju! Jakże twoja pała, Handy, stoi jak u niej? Na początku co żywo chciał wyczuwać co pansuje najstarszej córce a w końcu umierał z ciekawości co zamyśla starą Madre Patriack. Weź takiego Johna Lane na widelec. Szanti, szanti i znowu szanti! I dwanaście miesięcy kalendurszla! Nie jestem wielbicielem boheloterów ale ją czczę! Coant co ale ją! Jakże dociekliwa! Piscisvendolor! Waż jej miłość! Pijwszy driak Wouldndom! Gemini, ależ on wygląda, strasznie chudy! Słyszałem szingsong, to man Shee z pantry bei. Niech w dół zstąpi w pył między kubłatumby! Uchaga! uchaga! Nie ja! Oko jest za! Za! Jestem całym sercem. Niemniej ważąc co mi się chwali nie potrafię wyliczyć recytatywiście choć jednego czynu którym zasługiwałbym


na coś podobnego. Nie mam najsłupszego pojęcia nacji duchodzi. Kiep ze mnie i ze mną. Nawet nie miałem czasu na to. Powiedź, Święty Antoni!
– Lecz czy kiedykolwiek wcześniej wypytywaliśmy cię, drogiego Shauna, przypomnieliśmy, od kogo, zacnego chłopca, od tego zacznijmy, o symfonicznym sercu odebrałeś licencję?
– Czas na mnie, odrzekł Shaun, głosem śpiewnym jak msza kościelna, ach i echo trydente, jak dobry kociolik przylizał swój kokomszysty kandzior, przedsmak w porę kalafiury kapuszczytnej głowy. Atiakaro! Komuś tu w oczy sygnał moro mija? Grystyś Goot? Jak tam kolumfusy! Panie smaruj świerzop z nimi! Dokuczliwe, bardzo dokuczliwe. Mam chrome cholana i pokruczony kręgosłup. Biedaciżko! To mój najcięższy krux, moja daila niedola a do tego łóżko twarde jak grecki chachmysł i stół goły jak rzymski altor. Nie dla mnie gachkuchnie i pomoc owiesna. Nie dalej jak zaledwie parę fortnichcy temu gdym myślę Tamę Garnek obchodził spotkałem parę panów ze szklarni nazwiskiem MacBlack, wymieniliśmy uściski – myślę że MacBlake – z Headfire Clumpu – poprawiali mnie i udawali do zrozumienia nie bele kto i co za życie w fabryce, żadne tam pięć godzin, z płacami nie jest miękko, z pracą kaleko w dniu gratyfikcji. Z najwyższą gratisfakcją obwieszczam od kogo to mam, ho ho, kogo sam Hagios Colleenkiller prorokowali. Po słońcach i lunach, rosach i śluzach, torach i ogniach przychodzi sabotag. Solvitur palumballando! Til widzenia! Adie!



tłum.  Krzysztof Bartnicki