O przekleństwie nieśmiertelności

O przekleństwie nieśmiertelności

Rozmowa z Marią Janion

„Wszystko zależy od tego, w jaki sposób twórca inscenizacji chce rozumieć dwa porządki – oceanu i lądu, skończoności i nieskończoności” – rozmowa przy okazji premiery  „Latającego Holendra” w Operze Narodowej

Jeszcze 3 minuty czytania

PIOTR GRUSZCZYŃSKI: Dlaczego wieczna tułaczka była najdotkliwszą karą, na jaką można było skazać Holendra?
MARIA JANION: Na pytanie o koszmar trwania na zawsze na statku-widmie najlepiej chyba odpowiedział Joseph Conrad, po swojemu zafascynowany tymi wszystkimi romantycznymi legendami morza. Otóż Conrad sądził, że martwy statek to bardzo ważny, prześladowczy fantazmat marynarzy – że jest w nim przeczucie czegoś najbardziej niepokojącego, jakieś doznanie wstrząsu, dreszcz pełen zgryzoty, niepokoju, obrzydliwości. Ziemia pod stopami w tym wyobrażeniu jest życiem, morze wieczną otchłanią, śmiercią po prostu. Znaleźć się w takich kołyszących objęciach śmierci, niby poza nią, ale oddzielonym od życia, to upiorne wyobrażenie o tym, że śmierć jako ukojenie, to ważne wyobrażenie romantyczne, nigdy nie nastąpi! Świat wówczas rozpada się, próchnieje, sypie, a my – ci, których dotknęła klątwa – musimy trwać w nim, sami ulegając rozkładowi. To coś jak przekleństwo nieśmiertelności wampira. Nie zapominajmy też, że to wieczne wygnanie Holendra łączono z innymi postaciami mitycznymi literatury – Żydem Wiecznym Tułaczem, czy nawet Odyseuszem. Oni wszyscy tęsknią za spoczynkiem, za ukojeniem. Za śmiercią po prostu. I wiedzą, że sami nie mają prawa tego osiągnąć.

Maria Janion

Historyczka literatury, idei i wyobraźni. Badaczka polskiej kultury XIX i XX wieku, nauczycielka akademicka, wychowawczyni wielu pokoleń polskich humanistów i autorka kilkunastu książek, które zmieniły oblicze polskiej humanistyki. Krytyczka literacka, znawczyni polskiego i europejskiego romantyzmu, członkini rzeczywista Polskiej Akademii Nauk, profesor Instytutu Badań Literackich PAN.

Warto też pytać o przyczynę, o powód kary. Co takiego okropnego zrobił Marynarz, którego naznaczono klątwą? Za co go to spotyka? I – oczywiście – jaki jest status przeklinającego, skąd się biorą moce tej niejasnej instancji? Tu też chyba znajdziemy jądro samej okropności, bo jest to wizja spotkania oko w oko z demonizmem samego bytu upostaciowanego w naturze, w żywiole morza. Legenda o Latającym Holendrze to jedna z elementarnych i najbardziej przejmujących opowieści o demonach morza. O tym, że morze samo w sobie jest bytem demonicznym. Bo to ono nakłada na Holendra karę. W rozmaitych wersjach tej opowieści mowa jest co prawda o samym diable, który nieopatrzenie podsłuchał wypowiedziane przekleństwo, ale to wszystko działo się na morzu, wobec niego i za jego sprawą. W różnych wariantach i przetworzeniach starano się jakoś oswajać nagi koszmar, na którym to wszystko się opiera; szukano wyraźnego dobra i zła, logiki winy i kary. Ale w moim odczuciu bezskutecznie starano się oswajać to najgorsze – że morze, które Conrad porównał do samego losu, jest dla nas zupełnie nieprzeniknione, a może wręcz tępe czy bezmyślne w swoim okrucieństwie. W dodatku jego potęga jest przed nami naocznie odsłonięta, tak jakbyśmy mieli się przekonać, że Bóg, czy moralne siły porządkowe świata, to jakaś kojąca bajka, która blednie wobec realności oceanu jako miejsca – chyba można to tak ująć – szczególnej obsceniczności bytu. Tak pewnie ludzie to przeżywali. Bano się morza po prostu, stąd powstawały te wszystkie powtarzane przez stulecia legendy. Jak opowiadano, Kapitan chciał opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei mimo sztormu, obraził morze bezczelnością czy pychą. Próbował się odwołać do mocy szatana, albo podjął decyzję wbrew woli załogi, która bała się o własne życie. Takie to występki popełnił bohater, którego mimo to – a wręcz za to – jakoś zawsze sławimy i współodczuwamy z nim. W innych ujęciach Marynarz ze statku widmo ściągnął na siebie klątwę zabijając „Ptaka Morza”, czyli Albatrosa. Albo, jak pisano niekiedy, wyzwał burzę, obraził duchy wodne.

Właśnie u Wagnera nabiera to szczególnego znaczenia, bo w jego wersji to diabeł morski, władający burzami i falami, przeklął zuchwałego Holendra. Marynarz tak czy owak „popełnia występek” i odtąd ma wiecznie żeglować na widmowym statku, nigdy nie osiągając portu. Sądzę, że fascynacja ludzi tą opowieścią jest jakoś archetypiczna, zakorzeniona w głębokiej nieświadomości. W naszych czasach ludzie dalej roją wizje statków-widm, do nich zalicza się nawet Titanic. Czasami oglądam filmy dokumentalne na ten temat. Są, jak się okazuje, całe środowiska wyznające kult wraków, na których mają się ukrywać skarby, jakichś śladów, które świadczyć mają o pojawianiu się widmowych statków. Istnieją takie stowarzyszenia. Można nawet udać się na specjalną wycieczkę pod opieką przewodnika, który nam to wszystko ukaże i wyjaśni. To zadziwiające! Ale bardzo mi się podoba, bo to kolejny dowód na to, że romantyczna kultura horroru czy niesamowitości rzeczywiście miała walor doniosłego odkrycia, niosła ważna prawdę o ludzkości.

Latający Holender” jest opowieścią paradoksalną, zawiera w sobie same sprzeczności. Ocaleniem Holendra ma być koniec wiecznej tułaczki, ale zdaje się, że ta tułaczka jest właśnie jedynym sensem jego egzystencji i w związku z tym jej kres wydaje się niemożliwy. Dla Senty miłosne spełnienie oznacza śmierć, przed którą Holender próbuje ją uratować. Ten splot niemożliwości pęcznieje na naszych oczach, aż wreszcie zostaje przerwany samobójczą ofiarą Senty. Ilustracją jakiego losu jest ta historia?
Holender to jeden z tych przeklętych bohaterów romantycznych, w których tak łatwo zakochiwały się kobiety, a poeci widzieli w nich siebie. Bo takie to były podziały – kobieta kocha, na własne zatracenie, artysta, również Wagner, głosi dzieje bohatera-mężczyzny, dokłada jakieś pomysły do pierwotnej wersji czy wyjaśnia to wszystko po swojemu. Te rozmaite sprzeczności, o których pan mówi, były na ogół odczytywane jako typowe dla romantycznego tragizmu, traktowanego bardzo poważnie jako konflikt skończoności z nieskończonością, w miłości chociażby. Słusznie zwraca pan na to uwagę.
Ale à propos Senty i całego tego kobiecego wątku związanego z legendą Holendra – dziś chyba obowiązuje nas tutaj pewien dystans, jakaś krytyczna postawa wobec pojęć takich jak tragizm czy przeznaczenie. Otóż wierzono, a w każdym razie opowiadano, że klątwa nałożona na zuchwałego Marynarza może zostać cofnięta czy przełamana dzięki miłości kobiety. Holender miał więc co pewien czas schodzić na ląd, aby tam znaleźć kobietę gotową z miłości oddać za niego życie. Przyznam, że takie historie już nieco mniej mi się teraz podobają niż kiedyś.
Romantyzm pełen jest martwych kobiet – właściwie bez pięknego kobiecego trupa trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek opowieść. Niemiecka badaczka Elizabeth Bronfen napisała na ten temat klasyczną już dziś pracę, poświęconą w dużej mierze malarstwu, ale literaturze także. To bardzo ważna książka, zrobiła na mnie duże wrażenie. I, siłą rzeczy, mniej stałam się wrażliwa na te wszystkie postaci kobiece umierające z miłości, czy dla miłości. Bardziej widzę teraz w tym konwencję, czy jakieś zaślepienie tamtej epoki, z uporem budującej wzniosłość czy tragizm na kobiecych zwłokach.

Senta jest melancholiczką, zatrutą wizerunkiem Holendra z portretu wiszącego na ścianie w jej domu. Jednocześnie jest jedyną kobietą z całego szeregu prób, która zbawia Holendra. Wpisuje się w szereg „wiecznych kobiecości”, które ratują lekkomyślnych i porywczych facetów. Dlaczego melancholia usposabia do roli zbawczyni składającej się w ofierze?
Ta „wieczna kobiecość” miała według Goethego moce inicjujące, transformujące. Tak to opisał w „Fauście”, i tak przedstawiał swoje, można rzec, matriarchalne przekonania w powieści „Lata nauki” i „Lata wędrówki Wilhelma Meistra”. Oczywiście, inicjowanym jest tu mężczyzna, nie kobieta, i to on może być podmiotem procesu, który Jung potem nazwał indywiduacją. Ale nie był Goethe tak skłonny do składania ofiar z kobiet, czy ich samounicestwiania się na ołtarzu miłości.
U Goethego nie znajdziemy jeszcze tego komponentu melancholijnego, o który pan pyta. A jeśli był, nie był związany z samą seksualnością kobiety. Goethe pod tym względem był wyznawcą harmonii, równowagi między płciami. Ale już wkrótce europejska kultura dosłownie pogrążyła się w szczególnego rodzaju efekcie Ofelii, jak to opisują badaczki feministyczne. I Senta jest jednym z przykładów. Powiązania między melancholią a kobiecością są bardzo dobrze już teraz zbadane, nawet można powiedzieć, że to naturalne rzekomo uwikłanie płci i seksualności kobiet w melancholię i histerię zostało rozbrojone, zdemistyfikowane w drugiej połowie XX wieku, chyba ostatecznie. Wielką specjalistką od tej problematyki jest u nas Krystyna Kłosińska.

Co począć z Sentą, która z jednej strony deklaruje wierność aż po grób Holendrowi, ale na jego oczach łamie słowo dane wcześniej Erykowi, czym budzi zwątpienie Holendra?
Zapewne te jej dwie relacje z mężczyznami pochodzą z różnych rejestrów istnienia i nie należy się tą szczególnego rodzaju wiarołomnością bohaterki przejmować. Wszystko jednak zależy od tego, w jaki sposób twórca inscenizacji chce rozumieć te dwa porządki – oceanu i lądu, skończoności i nieskończoności, miłości jako relacji całkowicie ludzkiej przeciwstawionej miłości transgresyjnej. Ale ten zew do samounicestwienia, jakieś kompulsywne rysy miłosnego opętania, albo czynienie
z niego drogi kobiecej transcendencji to, jak powiadam, dosyć podejrzany już dzisiaj dla mnie schemat.
Film Larsa von Triera „Przełamując fale” miał wielkie powodzenie – również wśród kobiet – ale ciekawe były też jego krytyczne odczytania, wskazujące na błędne koło tego całego ofiarniczego procederu, zawsze lokującego kobietę po stronie śmierci i anihilacji. Ciekawe że dziś kultura opery jest na różne sposoby poddawana nowym interpretacjom dzięki teorii queer. Nagle widzimy, że te bohaterki-ofiary, rozpaczające z miłości po wsze czasy, to może jakaś cudza fantazja, jakaś maskarada, coś, co nie powinno być traktowane aż tak śmiertelnie poważnie.

W historii „Latającego Holendra” mamy dwa różne modele męskości i kobiecości. Oto Eryk i Daland, bardzo przywiązani do życia i dóbr doczesnych, oraz Holender, przynoszący ze sobą antymaterię i propozycję jakiejś wiecznej nirwany. No i jest cała gromada kobiet przykutych do kołowrotków, pracowitych i zaradnych, oraz Senta, która patrzy gdzieś ponad horyzont i nie przywiązuje wagi do kołowrotków symbolizujących kobiecą powinność. Co wynika z tego tak silnie antynomicznego zestawienia?
Chyba to, o czym tu rozmawiamy cały czas – czyli owo fatalistyczne uwikłanie w płeć. Dziś antynomie tego rodzaju widzimy jako coś, co powinno nas zachęcać raczej do namysłu krytycznego aniżeli do kontemplacji, afirmacji czy adoracji jako przekleństwa bytu, przeznaczenia czy samej natury. Identyfikacja z nieszczęsnymi bohaterkami i, jak pan powiedział, „porywczymi facetami”, nie musi chyba już dziś tak ściśle trzymać się dosłowności. Na tym zresztą polega urok opery – tragizm i wzniosłość mogą być dla nas autentyczne, nawet potężne, a zrazem nieodparcie zabawne. Jeśli chodzi o „Latającego Holendra”, dla mnie najważniejsza byłaby jednak ponura antynomia lądu i morza, ta obojętność i okrucieństwo żywiołu, które przejmowały najwyższą zgrozą Josepha Conrada. Jakoś dobrze go w tym rozumiem.



Rozmowa prof. Marii Janion z Piotrem Gruszczyńskim pochodzi z programu przedstawienia „Latający Holender” Richarda Wagnera w reż. Mariusza Trelińskiego. Dziękujemy Teatrowi Wielkiemu-Operze Narodowej za możliwość wykorzystania materiału.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.