W roku 2005 ukazała się we Francji opasła „Czarna księga psychoanalizy”, z podtytułem „Żyć, myśleć i czuć się lepiej bez Freuda”. W swojej rozrachunkowej intencji była ona zbieżna z „Czarną księgą komunizmu”, o ile jednak tę ostatnią można porównać do osikowego kołka, aplikowanego w zaawansowanym stadium rozkładu zwłok, pamflet na psychoanalizę wyraźnie dodał trupowi animuszu.
Reakcją na „Księgę” była awantura, wściekłe recenzje przewalające się przez francuską prasę, a rok później riposta w postaci „Anti-livre noir de la psychoanalyse”, zbiorowego protestu środowiska psychoanalityków, po którym nastąpiły dalsze polemiki i repliki. Ukazujące się właśnie w Polsce dzieło Onfreya „Zmierzch bożyszcza” sytuuje się w późnej fazie awantury. Jest to dzieło tak marudne, że gdyby nie ważne powody, które niebawem wyłuszczę, w ogóle nie należałoby go wspominać. Sądząc z podobieństwa „Zmierzchu bożyszcza” do „Zająca z Patagonii” Claude’a Lanzmanna, bezkrytyczna męska logorea musi utrafiać w jakieś francuskie deficyty; pod tym względem polski czytelnik wydaje się mniejszym narcyzem.
W cieniu psychroforu
Michel Onfray „Zmierzch bożyszcza”. Przeł. Zofia
Styszyńska, Czarna Owca, Warszawa, 472 strony,
w księgarniach od 19 października 2012Onfray, niegdyś wyznawca i pacjent, obecnie zaś egzekutor psychoanalizy zapowiada, że wcale nie zamierza „zniszczyć Freuda, wymazać go z pamięci czy też unieważnić, osądzić, upokorzyć albo ośmieszyć”. Chce po prostu pokazać, że jego system od początku był li tylko „autobiograficzną przygodą egzystencjalną”. W tym celu obiera perspektywę nietzscheańską – „poza dobrem i złem”. Niestety z dalszej narracji wyłania się Freud jednoznacznie zły: nikotynista, kokainista, „sprzedawca kokainy“, człowiek „owładnięty obsesją popularności”, „obsesyjnie pragnący sukcesu, pieniędzy i sławy”, cynik odczuwający „pogardę dla ludu”, dbający wyłącznie o „długotrwały dopływ gotówki”. Także pod względem intelektualnym jego koncepcje pozostawiają wiele do życzenia. Psychoanaliza jest w zasadzie schopenhaueryzmem i „osobliwą odroślą nietzscheanizmu”. Można ją porównać do drzwi zamkniętych na sześć spustów: „jest to system skierowany do wewnątrz, niezdolny podjąć jakiejkolwiek dyskusji, przyjąć krytyk, komentarza”.
Sam Freud, pesymista i obskurant, „nie jest godnym spadkobiercą osiemnastowiecznych filozofów”, bowiem jego „czarodziejski świat (...) odwraca się plecami do świata, którym rządzi rozum Woltera”. Wątek francuski powraca w książce jeszcze wielokrotnie. Szczególną wartość ma dla Onfraya opinia André Bretona, znanego racjonalisty, który zaświadcza, że Freud „to stary zrzęda, który nie lubi Francji”.
„Freudowską epistemologię można zasadnie zawrzeć w jednym słowie – zuchwalstwo”, a gdyby użyć dwóch – „niewiarygodny tupet”. Teorie Freuda nie pochodzą z lektur, dociekań, rozmyślań, konfrontacji z hipotezami innych, obserwacji klinicznych, cierpliwego zapytywania, tylko z niepopartego niczym „objawienia”. Własny przypadek wzięto tu za prawo ogólne.
Psychoanaliza nie leczy, tylko szkodzi. Bogu ducha winnego wiedeńskiego lekkoducha, witalnego i cieszącego się, by użyć sformułowania Nietzschego, „wielkim zdrowiem”, Freud pozbawił pewności siebie i zapędził na kozetkę. Tymczasem on sam był chory i perwersyjny. Otwarcie pożądał matki, nienawidził ojca. Na mosznie miał czyraka wielkości jajka! Był znerwicowany, przepracowany, cierpiał na depresje i miał wyjątkowo nieudane życie seksualne. „Wydolność seksualna Freuda nie wydaje mi się imponująca” – orzeka Onfray – „niewykluczone, że w jego życiu znaczną rolę odgrywał onanizm”. „Freud lubi seksualność, ale bez ciała”. Na dowód opowiada jak psychoanalityk traktował masturbujących się pacjentów. Zatrważający opis psychroforu, sondy z zimną wodą, wprowadzanej do cewki moczowej onanisty pojawia się po raz pierwszy na stronie 175. Obraz ów musiał wywołać u autora przymus powtarzania, skoro powraca cztery strony dalej: woda jest teraz „lodowata”, a terapia „inwazyjna”. W sumie widmo sondy w cewce występuje w książce Onfraya aż dziesięciokrotnie.
Freudowski jezuityzm
O ile prawdą jest, że Freud zseksualizował niemowlęta, wszystkim ojcom przypisywał molestowanie, nie mógł pojąć, dlaczego małoletnia Dora-Ida Bauer nie odczuwała pożądania, gdy napierał na nią penis pana Zelenki, uznawał kobiety za nieudanych mężczyzn, rozpowszechnił przekonanie o wyższości orgazmu pochwowego nad łechtaczkowym, palił cygara, przez co prawdopodobnie zapadł na raka podniebienia, a także że przez dekadę zażywał kokainę (w owym czasie powszechnie stosowany tonik wzmacniający), inne zarzuty Onfraya pod jego adresem podpadają pod paragraf 22. Tak jest gdy twórcę psychoanalizy oskarża się o homofobię i „zatrważający mieszczański konformizm”, podczas gdy już w roku 1897 Freud podpisał petycję niemieckiego seksuologa Magnusa Hirschfelda wzywającą do depenalizacji homoseksualizmu i stwierdził, że „nie jest [on] w żadnym razie czymś nienormalnym”. Zdziwienie budzi też zarzut, że nie oglądając się na zdrowie żony, kazał jej urodzić sześcioro dzieci, następnie zaś, że poszukując środka antykoncepcyjnego „zmusił ją do abstynencji”. Podobna logika przyświeca ciężkim gatunkowo oskarżeniom o molestowanie własnych dzieci. Rozpoczynamy od stwierdzenia: „utrzymywał osobliwe, kazirodcze stosunki ze swoimi córkami”, jednak już w komentarzu do listu, w którym Freud pisze z uczuciem o jednej z córek, znajdujemy zastrzeżenie, że to nic pewnego. Nie przeszkadza to jednak autorowi „wyobrażać sobie, że ojciec przesadnie czuły dla córki to ojciec, który z nią sypia”, ani, co tym bardziej sprzeczne, użalać się nad inną córką, Anną, „która umarła, jak mówią, nie odbywszy ani jednego stosunku z mężczyzną”.
Sigmund Freud, 1921 / fot. Max HalberstadtDużo miejsca w książce zajmują wywody na temat nienaukowego charakteru psychoanalizy, oparte na anachronicznym rzutowaniu w przeszłość Popperowskiej koncepcji nauki, do której Freud nie mógł aspirować. Dyskusję o statusie tez psychoanalizy pominę, bo znacznie lepiej omawia ją Paweł Dybel w książce „Okruchy psychoanalizy” (2009). Wyjątek zrobię tylko dla koncepcji hordy pierwotnej, która u niektórych nadal budzi emocje. Freudowską koncepcję hordy, której przywódcę jego synowie zabijają i zjadają, aby następnie ustanowić jego totemistyczny kult, początkowo uważano za psychoanalityczną wersję poglądów Darwina na ewolucję ludzkości, ponieważ jednak w świetle badań antropologicznych trudno było ją zweryfikować, porzucono ją. Z czasem jednak nawet wśród antropologów opinie te uległy zmianie. Na przykład etnolog amerykański Alfred L. Kroeber, autor wczesnej krytycznej recenzji z „Totemu i tabu”, po kilku dekadach uznał, że opowieści tej nie powinno się rozpatrywać wyłącznie ze względu na jej wiarygodność historyczną. Można ją bowiem również „traktować jako rodzaj genetycznego, ponadczasowego wyjaśnienia psychologicznego, które tkwi u podstaw szeregu powracających zjawisk historycznych czy też leży u podłoża instytucji takich jak totem i tabu” [cytuję za Pawłem Dyblem].
Hannibal
Onfray pisze, że krytycy Freuda z reguły spotykają się z zarzutem antysemityzmu i spodziewa się podzielić ich los. Zdanie to powtórzone po wielokroć ma zapewnić mu nietykalność. Z dobrym skutkiem: pomijając jedną czy drugą złośliwości (spalenie listów przez Freuda nazwane „miniaturowym holokaustem”), argumentacja Onfraya jest poprawna, wręcz przeczulona politycznie. Jak więc wytłumaczyć ambiwalencję, która towarzyszy lekturze jego wywodów o żydowskości twórcy psychoanalizy?
Historia rozpoczyna się od charakterystycznego szczegółu z dzieciństwa Freuda. Gdy miał 10 lat, usłyszał od ojca historię, która głęboko nim wstrząsnęła. W młodości Jakub Freud szedł ulicą Priboru (rodzinne miasto Freuda w Czechach), odświętnie ubrany, w nowej futrzanej czapce na głowie. Idący z naprzeciwko chrześcijanin z okrzykiem „Żydzie, won z chodnika!” strącił mu tę czapkę do rynsztoka. Gdy syn dopytywał się o reakcję na obrazę, usłyszał, że ojciec po prostu podniósł czapkę i poszedł dalej. Autor „Objaśniania marzeń sennych” skomentował to następująco: „Wydawało mi się, że jak na dużego silnego człowieka, który prowadził za rękę mnie, małego chłopca, nie było to posunięcie szczególnie bohaterskie”. (Sander Gilman wyjaśnia, że w swojej ocenie Freud nie zauważył, że aktem oporu był już sam fakt, że Jakub Freud pozostał na chodniku – rzecz miała miejsce w okresie wiedeńskich rozruchów hep hep, którym to okrzykiem antysemici spychali Żydów do rynsztoka; ten sam obyczaj w czasie II wojny światowej Niemcy wprowadzili w polskich gettach.) Tak czy owak, zdarzenie głęboko wpłynęło na małego Zygmunta. Nie mogąc się zidentyfikować z ojcem, w jego oczach potulnym wobec antysemitów, na swojego bohatera wybrał Hannibala, przywódcę powstania niewolników, któremu udało się upokorzyć Rzym.
Jak Onfrey komentuje ten epizod? O Jakubie Freudzie pisze zawsze tak samo: „człowiek, który swojego czasu stchórzył wobec antysemickiej bandy”; „który okazał się przeciwieństwem bohatera w dniu niepomszczonej antysemickiej obrazy”, „poniżony przez antysemitów, zginający przed nimi kark”. Z jednej strony przejmuje więc uczucia syna, z drugiej strony prawi mu morały: „O zmarłych nie mówi się źle... Tymczasem Freud to robi – w każdym razie jeśli chodzi o ojca”.
Ten wywód przygotowuje jednak grunt do zarzutów cięższego kalibru. Freud zostanie oskarżony o „jawną sympatię” dla austrofaszystowskiego kanclerza Dollfusa, o wpisanie dedykacji do książki Benito Mussoliniego, o milczenie wobec Hitlera, innymi słowy – o zdradę ojca i Żydów. Krytyka dotyczy głównie dwóch jego tekstów: przedmowy do „Totem i tabu” z roku 1930, a także „Człowieka imieniem Mojżesz a religia monoteistyczna”.
W pierwszym Freud wyzna, że nie zna hebrajskiego, a religia ojców jest mu właściwie obca (nie pozwalał Marcie zapalać świec w piątkowy wieczór, nie obrzezał synów), i że nie pokłada żadnej nadziei w syjonizmie. Wywód kontynuuje w trzeciej osobie: „gdyby go ktoś spytał: czy jest w tobie coś z Żyda (...), odpowiedziałby: pozostało jeszcze wiele rzeczy, prawdopodobnie to, co najważniejsze. Jednak jego istoty nie potrafiłby obecnie ująć w ścisłych słowach. Zapewne nadejdzie taki dzień, kiedy będzie to dla naukowej inteligencji osiągalne”. Komentarz Onfraya: „Jaka nauka miałaby dostarczyć dowodu na jego żydowską tożsamość? Nauka biologiczna – taka jak genetyka? Gen żydowski? Nie śmiem wierzyć, że Freud podpisałby się pod takim pomysłem... A może jakaś nauka, na sposób freudowski podająca dowody (...) na istnienie typowo żydowskiej hordy pierwotnej?”. Po czym formułuje własną hipotezę: może Freudowi chodziło o to, że psychoanaliza odnosi się wyłącznie do żydowskich stosunków rodzinnych? „Żydowskość zajmuje w niej centralne miejsce, co widać w architekturze dyscypliny...”.
W swojej interpretacji żydowskiej tożsamości Freuda i jego dyscypliny Onfray nie jest oryginalny. W zasadzie basuje C.G. Jungowi, który po głośnym zerwaniu z Freudem (na tle potępianego przez tego ostatniego romansu żonatego Junga z pacjentką, Sabiną Spielrein), określił psychoanalizę mianem „żydowskiej nauki”. W roku 1927 napisał o niej: „byłoby niewybaczalnym błędem przypisywać konkluzjom żydowskiej psychologii jakąkolwiek uniwersalną wartość”. To zdanie powtórzył znowu w roku 1934, dodając, że „żydowskie kategorie” nie mają zastosowania do „germańskich i słowiańskich chrześcijan”, zaś Freud i jego niemieccy zwolennicy po prostu nie rozumieją „germańskiej duszy”. Fragment kończy się pytaniem: „Czyż zdumiewający fenomen narodowego socjalizmu, w który wpatrzone są oczy całego świata, czegoś ich w końcu nauczy?”.
Być Żydem w Paryżu i Wiedniu
„W istocie psychoanaliza stanowi egzegezę ciała Freuda” – rzuca w końcu Onfray, i jest to pierwsze prawdziwie bystre zdanie w tej książce. Autor nie wie niestety, że powtarza tę tezę po amerykańskim historyku psychonalizy, Sanderze L. Gilmanie, autorze „The Jew’s Body” (1991) i „Freud, Race and Gender” (1993). Skoro szukamy odpowiedzi na pytanie, jak rozumieć powikłaną Freudowską tożsamość, niech zła książka Onfraya będzie okazją do zaprezentowania dobrej. Gilman, z wykształcenia germanista, przekopał się przez niedostępne źródła popularne, z których rzadko korzystają historycy nauki: czytał groszowe powieści pornograficzne, studiował dzieła księży i pastorów, porównywał karty chorób i wypisy szpitalne, słowem przegryzł się przez osad Zeigeistu, który nigdy nie zainteresował Onfraya. W odróżnieniu od konkluzji tego ostatniego prace Gilmana, skądinąd nieoszczędzające psychoanalizy, stanowią zarazem jej pomnik. Dzieło Freuda rozumie się tu nie tylko jako cel, zmieniający się historycznie sposób czytania takich czy innych tekstów, ale jako drogę, pewien typ wrażliwości, bez której nie istnieje intelektualna tożsamość Europy.
Być Żydem w Paryżu i Wiedniu w okresie od 1870 do 1930 roku oznaczało być głęboko naznaczonym innością – tak rozpoczyna się wypowiedź Gilmana na temat psychoanalizy jako „ciała Freuda”. W żadnej dziedzinie nie było to tak widoczne, jak w medycynie, przy czym wcale nie chodzi o antysemityzm instytucji naukowych (choć takowy oczywiście istniał), tylko o antysemityzm ideologiczny prezentowany jako fundament medycyny. W wieku XIX teologiczne modele wyjaśniające różnicę pomiędzy Żydami a chrześcijanami uległy zeświecczeniu, zostały sprowadzone do kategorii biologii rasy. „Wrodzona żydowska perfidia”, „kamienne serce Żydów”, wyrażające się w nieustannym zdradzaniu chrześcijan, staje się biologicznie zdeterminowaną cechą Żydów, która usposabia ich do odegrania bezdusznej roli w powstaniu kapitalizmu lub komunizmu – do wyboru. Wcześniej Żydów stylizowano na wiecznych wędrowców, skazanych na wygnanie, ponieważ z powodu „duchowej ślepoty” wyrzekli się Chrystusa. Ten obraz ciągle trwa w postaci „żydowskiego kosmopolityzmu”, częstego argumentu w sporach politycznych epoki. Jednak w przekładzie na XIX-wieczne kategorie rasowe destrukcyjna rola Żydów (mordowanie dzieci na macę, zatruwanie studni), staje się biologicznym udziałem Żydów w przenoszeniu chorób, najpierw trądu, następnie syfilisu (w wieku XV nazywanym „dżumą marranów”), a także w ich skłonności do obłędu.
Rozprawiano o „histerii i neurastenii, które wśród Żydów występują znacznie częściej niż u innych ras”. Podobne poglądy głosił Jean Martin Charcot, mistrz Zygmunta Freuda, a za nim powtórzyła je następnie cała medyczna Europa, to i owo jeszcze dodając. Na przykład seksuolog Richard Kraft-Ebing wspomniał o seksualnych implikacjach histerii Żydów: „Nadmierna skłonność do religii (...) pod pozorem entuzjazmu konfesyjnego nierzadko skrywa nienormalnie wzmożoną seksualność i podniecenie seksualne, które prowadzi do seksualnych błędów, które mają znaczenie etiologiczne” (gdy mowa o „błędach o znaczeniu etiologicznym” chodzi oczywiście o choroby spowodowane kazirodztwem). Rasistowskie teorie etnopsychologii głosili także żydowscy lekarze tacy jak Moritz Lazarus czy jego bratanek Heymann Steinthal, Artur Ruppin, twórca tzw. socjologii żydowskiej, podzielali je syjoniści, tacy jak Martin Englaender, czy słynny autor studiów o degeneracji wśród kryminalistów i prostytutek, Cesare Lombroso. „Muskularny Żyd” syjonizmu był odpowiedzią na ten obraz żydowskiej nędzy i rozpaczy.
Uwewnętrznienie
Był on potrzebny tym bardziej, że, jak podsumował Ludwig Lewinsohn, „akceptując opinie, jakie wygłaszali ich wrogowie, Żydzi zaczęli nienawidzić sami siebie”. To Niemcy i Austriacy byli chorzy, ale dolegliwości odczuwali Żydzi. W roku 1930 Theodor Lessing nazwał to zjawisko der jüdische Selbhass, żydowską samonienawiścią. Najlepszą jej egzemplifikacją był Otto Weininger, autor dzieła „Płeć i charakter” (1903), które głęboko wpłynęło na poglądy współczesnych, w tym także twórcy psychoanalizy. Intensywna samonienawiść Weiningera, ochrzczonego Żyda i utajonego homoseksualisty, doprowadziła go wkrótce do samobójstwa, które tym bardziej spopularyzowało jego poglądy. Nie były nadmiernie oryginalne. Jedynym novum „Płci i charakteru” było rozciągnięcie Schopenhauerowskiej mizoginii na Żydów, i tak już sfeminizowanych poprzez powszechne w wieku XIX skojarzenie obrzezania z kastracją. W ujęciu Weiningera i Żydzi, i kobiety są do siebie podobni: niepełni a poszukujący, w związku z czym cechuje ich wybujała seksualność, choć już ich płodność akurat nie dorównuje płodności „aryjskiej”. Także w dziedzinie intelektualnej są mało produktywni, powierzchowni i niezdolni do prawdziwego geniuszu. Ich talent to co najwyżej „wybujały egotyzm”. Kobietom i Żydom brak też prawdziwego poczucia humoru. Żydzi mają wprawdzie swoje witze (żarty), ale z reguły chodzi w nich albo o seks, albo o szyderstwo. Językiem kobiet jest kłamstwo, językiem Żydów – okaleczony język gospodarza, zwany żydłaczeniem (Mauscheln). Żyd i kobieta to meteory pozbawione własnego centrum, co skutkuje ich nieustannym wątpieniem w prawdę i pasożytowaniem na tych, od których zależą. Po rozstaniu z Freudem wyraziście sformułował to C.G. Jung: „Żyd ma w sobie coś z nomada, który nigdy nie stworzył i nie stworzy własnej formy kulturowej (...), ponieważ wszystkie jego instynkty i talenty wymagają bardziej lub mniej cywilizowanego narodu, który w ich rozwoju odgrywa rolę gospodarza”.
Urodzony w rasistowskim środowisku, kształcony przez rasistowskich nauczycieli (Charcot i Gustav Le Bon w Paryżu, Theodor Billroth w Wiedniu), zaczytujący się w Weiningerze Freud podzielał oczywiście ich poglądy. Po pierwszym spotkaniu z przyszłym współpracownikiem Ernestem Jonsem, Walijczykiem, twórca psychoanalizy napisał, że odczuł z jego strony dziwną „obcość rasową” (Rassenfremdheit). Jones wspomina, że podczas spotkania Freud zainteresował się wielce jego czaszką. Sam z kolei, chociaż ubolewał nad szerzącym się w Europie antysemityzmem, zirytowany postawą wiedeńskiego kolegi, Otto Ranka, nie zawahał się nazwać go „świńskim Żydem”. Swój gniew i rozczarowanie po zerwaniu z Jungiem Freud także formułował w kategoriach rasowych („wyleczyło mnie to z wszelkich złudzeń wobec aryjskości”) i ubolewał, że nawet jeśli „Żydzi i goje działają razem na rzecz psychoanalizy”, po pewnym czasie oddzielają się od siebie jak „olej od wody”.
Co Zygmunt Freud sądził o swojej tożsamości „rasowej”. Jego poglądy nie mogły nie uwzględniać opinii otoczenia, wyrażającej się w poglądzie: „raz Żyd, zawsze Żyd”. Początkowo jego tożsamość była identyczna jak większości zachodnich Żydow: była to tożsamość „austriackiego czy niemieckiego nacjonalisty”, gardzącego „parchami”. W drugiej połowie XIX wieku wszystkie stereotypowe obrazy Żyda obecne w Europie środkowej, w oczach grupy większościowej dotyczące wszystkich Izraelitów bez różnicy, przez zasymilowane żydostwo niemieckie były odnoszone wyłącznie do Żydów wschodnioeuropejskich. Dla młodego Freuda Ostjude był uosobieniem różnicy rasowej; jeszcze w roku 1872 dworował sobie z jego żydłaczenia.
Pierwszy raz sam określił się jako Żyd dopiero pięćdziesiąt trzy lata później. W roku 1927 tak określił swoją tożsamość: „Intelektualnie uważałem się za Niemca dopóty, dopóki nie zauważyłem wzrostu przesądów antysemickich w Niemczech i Austrii. Od tego czasu wolę się określać jako Żyda”. Silnie wierzył w „charakter narodowy” i ową piętnującą go różnicę nie od razu zaczął waloryzować pozytywnie.
Bodaj dopiero w latach 30. napisał, że w odróżnieniu od „żydowskiej psyche”, niemieckich możliwości poznawczych nie ocenia zbyt wysoko. Gdy doniesiono mu o paleniu książek przez nazistów, stwierdził, że odpowiada to „niemieckiej konstrukcji mentalnej”. „Mówiono mi [dorzucił], że psychoanaliza jest obca ich Weltanschauung [wizji świata]. Zupełnie się z tym zgadzam”. W roku dojścia Hitlera do władzy Freud sięga po narodowy szowinizm, na przykładzie laureatów Nobla wychwalając żydowską wyższość intelektualną. Jednak na pytanie o to, czy psychoanaliza jest „żydowską nauką” odpowada bez wahania: „Moje żydowskie pochodzenie pomogło mi znieść krytykę, izolację, samotną pracę (...). Wszystko to pomogło mi w odkryciu analizy. Ale pogląd, że psychoanaliza jest żydowskim wynalazkiem jest czystym nonsensem. Jako dziedzina naukowa nie jest ona ani żydowska, ani katolicka, ani pogańska”.
Ze wszystkich tekstów Freuda zatrącających o zagadnienia żydowskie największą konfuzję wywołała jednak jego „powieść historyczna”, zatytułowana „Człowiek imieniem Mojżesz a religia monoteistyczna” (1939). Przedstawił w niej wizję egipskiego pochodzenia Mojżesza, dawniej kapłana z Heliopolis, który przetworzył religię Atona w judaizm i „zorganizował” Żydom wyjście z Egiptu. Miał być też do tego stopnia obcy Izraelitom, że porozumiewał się z nimi przez tłumacza. Mit o Mojżeszu w jego interpretacji miał w sobie skrywać ponurą tajemnicę – morderstwa, dokonanego na nim przez Żydów. Zdaniem Freuda, to właśnie uparte zaprzeczanie owemu zabójstwu uruchamia antysemityzm w historii diaspory i naznacza Żydów nienawiścią. Publikacja tekstu wywołała gniewną reakcję czytelników i ściągnęła na Freuda oskarżenie o zdradę. Zarzucano mu, że „dostarcza nowej broni Goebbelsowi i innym dzikim bestiom”, wyrażano życzenie, „by skończył w obozie koncentracyjnym u niemieckich gangsterów”.
Przeniesienie
Z jednej strony „żydowska duma”, bijąca z tekstów o noblistach, z drugiej wyrażone w „Człowieku imieniem Mojżesz” przeświadczenie o niezdolności Żydów do oryginalności, odbierające im tożsamość, a nawet obciążające winą za antysemityzm? Sander Gilman sądzi, że sprzeczności są efektem trwającego całe życie zmagania Freuda z pytaniem o to, kim właściwie jest. Psychoanaliza powstała jako negatywny obraz własnego otoczenia jej twórcy i od samego początku była pomyślana jako broń przeciw niemu. Awangardową cechą koncepcji Freuda stała się jednolitość tożsamości męskiej przeciwstawionej jednolitej tożsamości kobiecej, bez podziałów rasowych. Zakładana przez koncepcję nieświadomego (das Ubenwuste) uniwersalizacja ludzkiego doświadczenia, podzielonego wyłącznie na kategorie płci, z miejsca stała się przyczyną niezwykłej popularności psychoanalizy wśród Żydów. Niemal wszyscy wcześni uczniowie Freuda byli Żydami. Psychoanaliza stała się drugim oprócz komunizmu wyjściem ze sztetła.
Jak każdy żydowski naukowiec z przełomu wieków Freud konfrontował się z podwójnym nelsonem, założonym mu przez kulturę: był zarówno skłonnym do chorób, histerycznym żydowskim pacjentem, jak i naukowcem, który go leczył, zarówno obserwatorem, jak i obserwowanym. Jego zbroją stał się dyskurs naukowy. Aby w nim uczestniczyć, musiał skonstruować własny wizerunek jako neutralnego badacza, którego wzrok przekracza osobiste ograniczenia. Aspiracje te widać nie tylko w „Człowieku zwanym Mojżeszem”, ale w ogóle w sposobie, w jaki Freud pisze o żydowskości, np. o pogromach. „Potrafimy ciągle wzdragać się na myśl o takich sytuacjach, w jakich znajdowali się np. starożytni niewolnicy przykuci do galer, chłopi w czasie wojny trzydziestoletniej, ofiary świętej inkwizycji czy Żydzi spodziewający się pogromu, ale już nie potrafimy wczuć się w sytuację tych ludzi, ani odgadnąć przemian, które doprowadziły ich do pierwotnego otępienia...” – pisał w „Kulturze jako źródle cierpień”. Z kolei po pogromach Nocy Kryształowej w Niemczech w 1938 roku robi w dzienniku notatkę, składającą się z angielskich słów: „pogroms in Germany”. Michael Molnar widzi w tym zapisie gest „cudzoziemskiego reportera”, dystansującego się od ojczystego języka, którym mówią sprawcy i ofiary wydarzeń.
Ten głos neutralnego uczestnika naukowego kolektywu myślowego rozlega się we wszystkich pismach Freuda. Co jednak dzieje się z obrazem histerycznego, skłonnego do obłędu, sfeminizowanego Żyda, tak silnie obecnego w literaturze medycznej jego czasów? Zdaniem Sandera Gilmana obraz ten, przez Freuda głęboko uwewnętrzniony, zostaje bardziej lub mniej świadomie przeniesiony na kobiety. We wczesnej teorii psychoanalitycznej układy międzyludzkie widziane były jako zbiór relacji zachodzących między mężczyznami – ojcami i synami, przywódcami hordy i młodszymi samcami. W tym kontekście kobieta funkcjonowała jako towar wymiany pomiędzy mężczyznami i ofiara. Symbolem owego podporządkowania kobiet, ich niższości wobec mężczyzn, jest słynna „zazdrość o penisa” (której późniejsze analityczki, takie jak Hanna Segal, nie zawahały się nazywać oszustwem). Jeśli wziąć pod uwagę, że w fin-de-sièclowym Wiedniu slangowe określenie łechtaczki brzmiało „Jud”, a masturbację nazywano „zabawą z Żydem”, kobieta, wyposażona zdaniem Freuda w skarłowaciały penis istotnie staje się kimś w rodzaju obrzezanego (=wykastrowanego) Żyda.
Męskość przełomu wieków przeobraziła się w ten sposób, na modłę Weiningera, w antytezę kobiecości tajnie zrównanej z żydostwem. O ile w teoriach medycznych dominujących w XIX wieku Żydów uważano za skrycie chorych w sposób, który pochlebiał nie-Żydom, w psychoanalizie za ułomne w stosunku do mężczyzn zaczęto uważać kobiety. Freud, chcąc przemilczeć własną „rasową” odmienność, w oparciu o kryterium płci stworzył mizoginiczny sojusz z mężczyznami. Dzięki założeniu neutralności, definiującej męskiego badacza, mógł się stać niepodobnym do ojca „mocnym Żydem”, a ze swoich pism naukowych wymazać niepokój dotyczący go jako Żyda, skłonnego do chorób i obłędu. Ale niepokój i poczucie niższości nie zniknęły. Zostały przeniesione na kobiety.