Przeczuwałam, że Houellebecq krwawo pomści krzywdy, których od lat doznajemy od artystów krytycznych. Nie przypuszczałam jednak, że napisze książkę tak zabawną, przy której czytelnik co chwila wybucha śmiechem, trochę zbyt nerwowym, ale jednak wyzwalającym. „Jasne, oczywiście, trzeba być artystą! Literatura to kompletnie poroniony pomysł! Żeby sypiać z najpiękniejszymi kobietami, trzeba być artystą. Ja też chcę być ar-tys-tą!” – woła jego porte parole w efektownej scenie przyjęcia. Z kieliszkiem wódki w ręku dokłada jeszcze kuplet:
Chciałbym być artystą,
Ze świata nędzę zmyć
Zostać anarchistą,
I jak milioner żyć!
„Mówienie prawdy rozczarowuje otoczenie” – wyrokuje Houellebecq w warszawskim wywiadzie, najlepszym, jaki można obejrzeć w sieci. Jego prawda o artystach brzmi: „głupi jak prawdziwy artysta”. A jaka jest jego prawda o chłopach? Dość podobna: „Mieszkańcy obszarów wiejskich są zazwyczaj agresywni i głupi (...) Na pytanie, kiedy obcy może zostać zaakceptowany przez mieszkańców francuskiej wsi, odpowiedź brzmi «nigdy»”. Do złudzenia podobnie myśli o profesorach. Bez porównania wyżej ocenia żandarmów.
Michel Houellebecq, „Mapa i terytorium”.
Przeł. Beata Geppert, W.A.B, Warszawa,
384 strony, w księgarniach od 19 października 2011Pogrywając ostro ze światem, Houellebecq musi oczywiście brać pod uwagę odszkodowania. Nie mówię o muzułmanach, śmiertelnie obrażonych „Platformą”; akurat w tej książce zostawia ich w spokoju. Mam na myśli proces, jaki za niesygnowane cytaty w „Mapie” wytoczyła mu francuska Wikipedia. Znowu wygrał. Autor nieżyczliwego hasła biograficznego w Wikipedii angielskiej nie może mu tego darować, w związku z tym informuje chłodno, że powieści Houellebecqa zasadniczo opowiadają o tym, „jak wolny rynek wpływa na związki między ludźmi, na seksualność”. Akurat! To tak jakby powiedzieć, że Ewangelia opowiada o przemianach społecznych spowodowanych kryzysem rybołówstwa nad Jeziorem Genazaret.
Ponieważ książka jest finezyjną tragikomedią kryminalną, nie będę zdradzać, jak się kończy. W zamian przytoczę moje ulubione fragmenty: „Pokryty bluszczem kościół nosił ślady intensywnej renowacji; najwyraźniej tutaj nie żartowano sobie z dziedzictwa narodowego”. „Zdjęcia roweru górskiego czy nawet zapiekanki z serem po sabaudzku przynosiły zdecydowanie mniej [pieniędzy] niż fotografie Kate Moss czy nawet George’a Clooneya”. „Jed sklasyfikował ich jako parę dość nowoczesnych pedałów, unikających ekscesów i złego gustu, zwyczajowo przypisywanych ich społeczności, którzy czasami jednak dawali się ponieść”. „Obrócił zaintrygowany wzrok w stronę Jeda, zanim przechwyciła go znana z tabloidów aktorka porno, która właśnie opublikowała książkę ze swoimi rozmowami z tybetańskim mnichem”.
W żadnej z dotychczasowych powieści Houellebecqa nie było jeszcze tak sympatycznego głównego bohatera. Jak wszystkie męskie postaci w jego książkach, Jed jest oczywiście dupkiem i lamusem (przepraszam), ma jednak także trochę ludzkich odruchów. Jest przecież artystą. Tytuły obrazów, które maluje, najlepiej opowiadają o jego intencjach („wracamy do malarstwa dworskiego z czasów ancien régime‘u”): „Damien Hirst i Jeff Koons dzielą między siebie rynek sztuki”; „Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki”, „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut prowadzi zebranie redakcyjne”; „Wejście Beate Uhse na giełdę”.
Genialny pomysł portretowania celebrytów, którzy następnie zrobią wszystko, aby powiesić w salonie własny portret, okazuje się maszynką do robienia pieniędzy. Ale pieniądze szczęścia nie dają: „Bogactwo spłynęło na niego [Jeda] jak deszcz iskier (...), zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu teraz opuścić świat, do którego po prawdzie nigdy nie należał, jego i tak nieliczne kontakty z ludźmi zaczną powoli wysychać i znikać, zostanie zamknięty w swoim życiu jak we wnętrzu audi A6 o idealnym wykończeniu, spokojnym i pozbawionym radości, definitywnie obojętnym”.
Zanim jednak euronośny pomysł przyszedł mu do głowy, Jed zajmował się – co dużo ważniejsze w tej powieści – portretowaniem „wytworów człowieka ery przemysłowej”. Na przykład mapy Michelin departamentów Haute-Vienne i Creuse w skali 1:150000. Co takiego artysta dostrzegał w mapie, że postanowił ją namalować? Połączenie „nowoczesności, naukowego i technicznego pojmowania świata (...) z esencją życia zwierzęcego”. Zachwyciło go, że pod rysunkiem, ograniczonym pięknym, wyrazistym kodem kolorystycznym i sygnowanym nazwami miasteczek „tętniło, buzowało życie dziesiątek istnień ludzkich, dziesiątek lub setek dusz, z których jedne zasłużyły na potępienie, inne na życie wieczne”. Ten motyw, który czytelnikowi wschodnioeuropejskiemu może skojarzyć się z globusem Wolanda w „Mistrzu i Małgorzacie”, powróci jeszcze w postaci utożsamienia „mapy – lub zdjęcia satelitarnego – z punktem widzenia Boga”, a także w postaci chirurga na końcu powieści, który „uważał się za Boga i postępował wobec populacji owadów tak, jak Bóg postępuje wobec społeczności ludzkich”.
Tytuł książki to nieco sfatygowany cytat z dzieła naszego rodaka, Alfreda Korzybskiego (1879-1950), matematyka i semantyka, który zrobił karierę w Ameryce. Korzybski przekonywał, że największym ludzkim błędem jest mylenie rzeczywistości z jej przedstawieniami. Mapa nie stanowi terytorium, ona je tylko symuluje, a „symulować oznacza udawać, że posiada się to, czego się nie ma”. (Houllebecq niczego nie symuluje, może dlatego narobił sobie tylu wrogów?).
Co oprócz pieniędzy ma Jed? Ma rzężący grzejnik, który psuje się w rozdziale pierwszym („wydał serię dźwięków po czym definitywnie zdechł”), następnie zachowuje się jak człowiek („urządzenie wydało krótki, ostrzegawczy pomruk, jakby się poczuło zagrożone”), a ponieważ po latach spędzonych razem staje się jego jedynym i najwierniejszym towarzyszem, niemal zaczyna z Jedem rozmawiać („po prawdzie, urządzenie wydawało coraz bardziej urozmaicone dźwięki – jakieś jęki, pomruki, postukiwania, gwizdy w różnych tonacjach i o różnej sile – można więc było się spodziewać, że w końcu zacznie artykułować słowa”). Udręka z piecykiem stanowi indywidualistyczną wersję kolektywistycznych mąk, odmalowanych przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w powszechnie znanym „Dymiącym piecyku”. Użeranie się Jeda z techniką do złudzenia przypomina Chór Polaków, deklamujący z przejęciem:
My tu od wieków stoimy,
a ten piecyk ciągle dymi.
Czy to w lecie, czy też w zimie
piecyk dymi, piecyk dymi,
ach, geopolitycznymi
racjami jesteśmy wyni.
Jed też stoi w jednym miejscu, choć wyniszczony jest racjami indywidualistycznymi: był na tyle sprytny, by urządzić się w życiu, ale nie na tyle sprytny, by zorientować się, że koło nosa przechodzi mu miłość jego życia. Miłość? Jaka miłość? „Równie dobrze mógłby uwierzyć w duchy lub w cokolwiek innego”. Szczęście? Jakie szczęście? Jed dzieli z Houellebecqiem dziwnaczne zamiłowanie do sklepów wielkopowierzchniowych: „Mieć cały Carrefour tylko dla siebie – oto sytuacja zbliżona do szczęścia!”.
„Schwytany w pułapkę automatyzmów” Jed nie jest wprawdzie skończonym draniem, ale wizja „totalnego tryumfu świata roślinnego” po jego śmierci nie wywołuje w nas szczególnego buntu. Od dzieciństwa w końcu doceniał kwiaty i swoją nieruchomością wobec życia sam trochę taki kwiat przypomina: „Ludzie i owady, inne zwierzęta zresztą też, zdają się zmierzać do jakiegoś celu, ich ruchy są szybkie i celowe, natomiast kwiaty tkwią w słońcu, olśniewające w swym bezruchu”. Zabójstwo pisarza przy końcu powieści komentuje także z perspektywy kwiatu: „Świat jest bylejaki. A człowiek, który dokonał tego morderstwa zwiększył bylejakość tego świata”. Oprócz twórczości jedynym naprawdę aktywnym przedsięwzięciem w życiu Jeda było podtrzymywanie kontaktów z trudnym do zniesienia, umierającym na raka ojcem. Gdy ten wybiera eutanazję w znanym szwajcarskim zakładzie „Dignitas” (zbieżność nazw całkowicie zamierzona, nie wiadomo jeszcze, czy nie zakończona procesem), syn jedzie do Szwajcarii, a ponieważ prochami ojca nakarmiono już brazylijskie karpie w Jeziorze Bodeńskim, w bezsilnej furii rozkwasza nos dyrektorce umieralni.
W pełni się z nim solidaryzujemy.
PS. Kongenialny przekład powieści: Beata Geppert.