Zdrowe kompromisy
„Przechowalnia numer 12” Destina Crettona

Zdrowe kompromisy

Adam Kruk

Walor edukacyjny, połączony ze sporą dawką rozrywki, wydaje się na American Film Festival najcenniejszy. Dzięki zdrowemu kompromisowi te pięć dni popularyzuje alfabet kina czy odkrywa jego mniej oczywiste rejony, jak miało to miejsce w wypadku retrospektywy Shirley Clark

Jeszcze 2 minuty czytania

Tożsamość liczącego sobie cztery lata American Film Festival – wbrew nazwie – nie jest wyłącznie narodowa. Jeżeli Nowe Horyzonty próbują, z mniejszym lub większym powodzeniem, testować granice kina, badać jego leksykę, starając się ją naginać i poszerzać, to młodszy festiwal organizowany przez ekipę Romana Gutka wyróżnia operowanie uniwersalnym językiem – i nie chodzi wyłącznie o mowę Szekspira. Prezentowane na festiwalu amerykańskie kino niezależne – pomijając sekcję On the Edge –  bardziej niż nowej formy filmowej, szuka nieopisanych tematów i miejsc, odkrywa nowe twarze i inne oblicza tych znanych. Jak mówiła producentka Christine Vachon, odbierająca we Wrocławiu nagrodę Indie Star, nawet najbardziej pokręcony twórca z własnym oryginalnym pomysłem na kino musi w Stanach liczyć się z oczekiwaniami publiczności. Można by zapytać jednak: co, jeśli nie bajki w dzieciństwie i hollywoodzkie kino, owe potrzeby wytwarza? Krąg się zamyka – mainstream i niezal warunkują wzajemne istnienie i stymulują się.

Coming out

Vashon wyprodukowała ponad 80 filmów, spośród których pewne – takie choćby jak „Dzieciaki” Larry’ego Clarka czy „Nie czas na łzy” Kimberly Peirce – swoją transgresywnością zagwarantowały sobie miejsce w historii kina. Pracując w zawodzie, który polega w dużej mierze na wypracowywaniu kompromisów między tymi, którzy inwestują w film, a jego twórcami, udało jej się doprowadzić do realizacji wielu bezkompromisowych tytułów wsłuchujących się w puls współczesności i walczących o zmianę świadomości społecznej. Tak było chociażby w przypadku New Queer Cinema, które wybuchło wtedy, gdy Vachon rozpoczynała karierę, i nie obyło się bez jej udziału. Termin, ukuty w 1992 roku przez B. Ruby Rich, opisywać miał filmy m.in. Grega Arakiego, Isaaka Juliena czy Todda Haynesa, które równolegle i, jak na owe czasy, odważnie zamanifestowały gejowską wrażliwość nieokutaną w sensy homospołeczne czy serię masek i sublimacji.

4. American Film FestivalPierwszym filmem, przy którym pracowała Vachon, była krótkometrażowa  „Supergwiazda: Historia Karen Carpenter” (1987) Haynesa – jej przyjaciela ze studiów. Zgodziła się mu pomóc (choć jeszcze nie jako producentka) w realizacji tej niezwykłej hybrydy fabuły i dokumentu, by następnie wyprodukować „Truciznę” – ich pełnometrażowy debiut ze znaczącego dla New Queer Cinema 1991 roku, w którym Gus van Sant pokazał „Moje własne Idaho”, a Derek Jarman „Edwarda II”. Z Haynesem współpracowała później przy każdym kolejnym projekcie. Jednocześnie angażowała się w produkcję tytułów innych, często początkujących twórców, stając się jedną z najbardziej znaczących amerykańskich producentek niezależnych. Cieszy fakt, że po nagrodach dla reżyserów (Todda Solondza i Jerry'ego Schatzberga), organizatorzy imprezy postanowili tym razem nagrodzić producentkę i zafundować temu zawodowi coming out w oczach widza, dowartościować jego rolę w procesie powstawania filmu.

Z bogatego portfolio Vachon American Film Festival zaprezentował „Idola” (1998) i „Cal od szczęścia” (2001) – dwa doskonałe filmy muzyczne, ale i jej nowsze produkcje: „Bez względu na cenę” Ramina Bahraniego z Zackiem Efronem i Denisem Quaidem oraz „Na śmierć i życie” Johna Krokadisa, w którym na golasa paraduje przebrany za Allena Ginsberga Daniel Radcliffe. Niestety, te dwa ostatnie nie dorównują dziełom Haynesa czy Johna Camerona Mitchella; sromotną porażką okazał się szczególnie „Na śmierć i życie”, jawiąc się jako niezamierzona parodia beatnikowskiego mitu, który nie miał zresztą ostatnio szczęścia do ekranowych uobecnień. Tak u Krokadisa, jak w „Skowycie” Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana czy „W drodze” Waltera Sallesa, bardziej niż chęć odczytania na nowo amerykańskiej legendy czuło się namiętność do przebierania współczesnych gwiazdek w ciuchy retro.

„Na śmierć i życie”, reż. John Krokadis

Między beat a square

Podczas tegorocznej edycji można było również zobaczyć nowe dzieło Epsteina i Friedmana: biografię stłamszonej – najpierw przez matkę, potem przez męża – protagonistki „Głębokiego gardła". Choć ciekawym zabiegiem w „Lovelace” jest odsłonięcie losów bohaterki w dwóch wersjach, pierwszej, akcentującej jej naiwność, i drugiej, gdzie na pierwszy plan wychodzi strach i nadużycia, reżyserowie znów pokazali, że będąc świetnymi dokumentalistami, do fabuły rękę mają zdecydowanie cięższą. Może zresztą niektóre biografie bardziej nadają się na dokumenty? Przekonywała o tym sekcja American Docs. W opowieści o słynnym amerykańskim literacie i komentatorze politycznym, zatytułowanej „Gore Vidal: stany zjednoczone amnezji”,  Nicholasowi Wrathallu udało się uniknąć uproszczeń. To samo powiedzieć można o „Wielkiej radości: przygodach Jamesa Broughtona” Erica Slade’a – i jeżeli ktoś szukał na festiwalu beatnikowskiego ducha to, bardziej niż w „Na śmierć i życie”, mógł poczuć go właśnie w tym ostatnim.

Życie Broughtona, którego wrażliwość w dużej mierze ukształtowała natchniona „Skowytem” bohema San Francisco, odsłania mnogość światów, w jakich funkcjonować może pojedynczy człowiek. Literat i filmowiec, związany w różnych okresach z mężczyznami i kobietami (m.in. z późniejszą papieżycą krytyki filmowej Pauline Kael) oscylował między rozpaczą i ekstazą, którą ostatecznie wybrał i stał się jej piewcą. Najkrótszą drogą do krainy, w której beat wyparł square, był jednak „Łącznik” Shirley Clark z 1961 roku, zrealizowany na podstawie spektaklu The Living Theatre. Nowojorska artystka, przyjaciółka Ginsberga i Cassavetesa, opowiadając w swojej fabule o hipsterach odurzających się heroiną i jazzem, stworzyła rodzaj dokumentu beatnikowskiej epoki. Jeden z bohaterów „Łącznika” wyzywa zresztą filmowców od nędznych podróbek beatników. No cóż, byli za mało hip.

„Narkotykowy łącznik”, reż.  Shirley Clark 

Odkrywanie filmografii Clark, artystki w pewnym stopniu zapomnianej – całkowicie niezasłużenie – szybko stało się jedną z najciekawszych atrakcji wrocławskiego festiwalu. Jej retrospektywa była przy tym kolejną, po spotkaniu z Vachon, silną manifestacją kobiecego głosu w programie kierowanej przez Urszulę Śniegowską imprezy. Potrzebną o tyle, że przeważająca część filmów w programie podpisana była przez mężczyzn. Kilka propozycji w rodzaju „Dotykalskich” Lynn Shelton czy „Popołudniowej igraszki” Jill Soloway nie mogło ukryć faktu, że nadreprezentacja mężczyzn w krajobrazie filmowym wciąż jest przytłaczająca. Nawet w kinie niezależnym, które wyrósłszy w niszy, tradycyjnie powinno być nastawione równościowo.

Oglądać, nie ćpać

W fabularnej sekcji Spectrum zwyciężył właśnie film stający po stronie mniej uprzywilejowanych, którzy zresztą nie lubią, kiedy im się to wypomina. „Przechowalnia numer 12” Destina Crettona, ze świetną rolą wschodzącej gwiazdy amerykańskiego niezalu Brie Larson, opowiada o państwowym ośrodku opiekuńczym, w którym skrzywdzeni wychowawcy próbują pomóc cierpiącym dzieciakom. W dużo czarniejszych barwach odmalowany został prywatny system poprawczy u Vincenta Grashawa w „Coldwater”. Tytułowy paramilitarny zakład dla trudnej młodzieży znajduje się (jak wiele podobnych ośrodków w Stanach) praktycznie poza kontrolą państwa, może więc kręcić biznes na łamaniu wychowankom życia i kończyn. Przeciw amerykańskim absurdom i nadużyciom stawał też Matthew Cook w „Jak zarobić na dilerce?”. Przyciągając atrakcyjnym tytułem i formą oraz udziałem gwiazd takich jak 50 Cent, Eminem czy Susan Sarandon, uświadamiał jak amerykańska „wojna z narkotykami” (kopiowana w dużej mierze przez inne państwa, także Polskę), zamiast uzdrawiać społeczeństwo, staje się maszyną do zakuwania obywateli w kajdany, eskalując tylko problem narkotykowego biznesu. 

„Coldwater”, reż. Vincent Grashaw

Właśnie walor edukacyjny, połączony ze sporą dawką rozrywki, wydaje się najcenniejszy na American Film Festival. Dzięki zdrowemu kompromisowi te pięć dni popularyzuje alfabet kina (oblegany przez widzów przegląd klasyków ze studia Warner) czy odkrywa jego mniej oczywiste rejony, jak miało to miejsce w wypadku retrospektywy Clark. Otwiera przy tym oczy na palące problemy społeczne, a także na niezwykłe postaci amerykańskiej literatury, jak sportretowany przez Clark Robert Frost, William Faulkner, którego brawurową ekranizację „Kiedy umieram” zrealizował wszechobecny (na AFF przynajmniej w trzech filmach) James Franco, czy przywołani wcześniej Broughton i Vidal. 

Nic więc dziwnego, że ambasada USA chętnie wspiera wydarzenie promujące rodzimą kulturę. Pytanie tylko, czy potrzebne jest utwierdzanie jej supremacji w zamerykanizowanej Polsce? Tak czy inaczej, mając świadomość kulturalnej kolonizacji, której poddawani jesteśmyze strony amerykańskiego przemysłu rozrywkowego, festiwal pozwala poznać kolonizatora dogłębnie, odkryć w nim to, czego nie pokażą hollywoodzcy producenci i ich polscy dystrybutorzy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.