1 grudnia 2001 roku argentyński rząd nieoczekiwanie zamroził konta bankowe w całym kraju, pozwalając ich posiadaczom jedynie na drobne wypłaty, i tylko w peso. Wprowadzone początkowo na 90 dni rozwiązanie, które w praktyce obowiązywało przez rok, Argentyńczycy nazwali corralito – od obrazującego poniżające ograniczenia słowa oznaczającego „zagrodę dla bydła”. Wywołało ono jeden z najpoważniejszych kryzysów finansowych i politycznych w historii kraju, rujnując obywateli (bezrobocie sięgnęło 25%) i doprowadzając do zamieszek. Jak mówiła w Dwutygodnik.com argentyńska reżyserka Albertina Carri: „recesja, bankructwa, zamknięte banki, panika. Nawet jeśli później przychodziły odwilże, to tylko chwilowe – od tego czasu faktycznie kraj nieustannie znajduje się w mniejszych lub większych tarapatach. Obecnie znów jest bardzo źle. Ale te wstrząsy nie dotykają wszystkich w równym stopniu. Najbardziej cierpi na nich klasa niższa i średnia, wysoka właściwie ich nie odczuwa, bo pieniądze trzyma na kontach zagranicznych. Jej pozycją nic nie zachwieje, kryzysy ją omijają, nawet jeżeli to ona jest za nie odpowiedzialna”.
Do odpowiedzialności pociągają winnych wprowadzani właśnie na polskie (małe) ekrany „Pechowi szczęściarze” Sebastiána Borenszteina. Zapewne właśnie potrzeba przywrócenia porządku, poczucia sprawiedliwości i sprawczości zadecydowała o popularności filmu, który okazał się najchętniej oglądanym argentyńskim tytułem zeszłego roku i zaliczył najlepsze otwarcie w historii tamtejszej kinematografii. Oczywiście nie odniósłby takiego sukcesu, gdyby nurzał się tylko w beznadziei tego czasu. „Pechowi szczęściarze” są kryzysową komedią – tyleż gorzką, co pokrzepiającą. Oryginalny tytuł „La odisea de los giles” tłumaczyć można jako „odyseję frajerów” i to właśnie dowartościowanie przegranych jest główną stawką filmu. Bo, jak słyszymy na początku, frajer to ktoś, kto myśli powoli, komu brak energii i sprytu, ale rola ta – jak się przekonujemy – nie musi być dana raz na zawsze.
„Pechowi szczęściarze” są ekranizacją powieści „La noche de la Usina” Eduardo Sacheriego, autora tekstu do filmu „Sekret jej oczu”, nagrodzonego przed dziesięciu laty Oscarem. Tam też w głównej roli wystąpił Ricardo Darín – największy gwiazdor argentyńskiego kina, który wciela się tym razem w mieszkającego na zapadłej prowincji Fermina. Przebrzmiały piłkarz wraz z krzepką żoną Lidią próbuje w miejscu opuszczonej fabryki rozkręcić spółdzielnię pracowniczą. Postawić ma ona na nogi upadłą mieścinę, gdzie po trzech latach recesji (mamy feralny rok 2001) nigdzie nie ma pracy. Nawet pociągi już tu się nie zatrzymują. By zrealizować ambitne założenie, Fermin musi przekonać do sensowności pomysłu zbiedniałą lokalną społeczność. Idzie to gładko, może aż zbyt gładko.
Grupa inwestorów złożona jest z barwnych osobowości: starego anarchisty (Luis Brandoni – weteran argentyńskiego ekranu, ale też lewicowy polityk) i zawziętego peronisty; z przygłupich braci imających się różnych fuch, ale i rzutkiej bizneswoman, której kryzys jeszcze nie zdołał wykończyć. Choć na pierwszy rzut oka rozpoznać w nich można tytułowych frajerów, wspólnymi siłami udaje im się zebrać sumę wystarczająco pokaźną, by bank rozważył wsparcie inicjatywy kredytem. I kiedy już wydaje się, że cel jest w zasięgu ręki, Fermin daje się namówić złotoustemu bankierowi na wymianę dolarów na peso i zdeponowanie ich na koncie. Jest 31 listopada… Gdy obudzą się kolejnego dnia bez grosza, zrozumieją, że niektórzy wiedzieli, co się święci, a ich dolary wcale nie przepadły, tylko posłużyły komuś, kto potrafił – ich kosztem – przed corralito się zabezpieczyć. Zaczynają planować skok na kasę, zaczyna się heist movie.
Trudno im nie kibicować, kiedy chcą sięgnąć po własne pieniądze będące w posiadaniu tych, którzy żerują na cudzym nieszczęściu. „Pechowi szczęściarze” z wdziękiem aktualizują legendę o Robin Hoodzie i jego Wesołej Kompanii (choć tym razem raczej posępnej), tradycyjnie związanej z buntem przeciwko niesprawiedliwej władzy, często również z przywróceniem „naturalnego” ładu, a więc powrotu prawowitej władzy (król Ryszard Lwie Serce) w miejsce uzurpatora (książę Jan). Tutaj brak wspólnego „złotego wieku” – dla jednych będzie nim młodość naznaczona piłkarskimi triumfami, dla innych czas, kiedy przemysł jeszcze zipał, ktoś wiązać go będzie z myślą polityczną Bakunina, ktoś inny – Peróna. Dla wszystkich nich czarnym charakterem jest namiestnik władzy – urzędnik, bankier, szerzej: wysłannik elit.
W poświęconym berluskonizmowi we Włoszech dokumencie „Wideokracja” (2009) Erika Gandiniego pojawiała się postać Fabrizio Corony – narcyza nazywającego się „współczesnym Robin Hoodem, który zabiera bogatym, by dać sobie”. Twórcy „Pechowych szczęściarzy” próbują uniknąć tego rodzaju samoośmieszającego się myślenia. Robią to już na samym początku, wprowadzając motyw rzeczonej spółdzielni, mający podkreślić szlachetność ich pobudek: lokalny patriotyzm, przywiązanie do wartości takich jak współpraca, równość, godność, partycypacja. Brzmi to jak socjalistyczna bajka i faktycznie z czymś takim mamy tu do czynienia. Nawet jeśli cechuje ją nieuleczalna dobroduszność, udawało się niekiedy z sukcesem przenieść ją na ekran – najczęściej chyba w kinie brytyjskim, choćby w „Dumnych i wściekłych” czy „Goło i wesoło”. W końcu lewicowcy też potrzebują rozrywki i nadziei. W miejsce ziszczającej się nieustannie dystopii – odrobiny utopii.
Spółdzielnia jako ostateczny cel i najwyższy ideał – o czym warto pamiętać – nie jest przy tym jedynie koszmarem korwinistów czy wytworem naiwności Sacheriego i Borenszteina, lecz ma podparcie w historii. Po załamaniu się argentyńskiej gospodarki faktycznie działał tam Ruch Odzyskiwania Fabryk, który w upadłych zakładach otwierał demokratycznie zarządzane spółdzielnie pracownicze. Niekiedy z sukcesami, jak w przypadku kooperatywy FaSinPat powstałej w miejscu fabryki ceramiki Zanon czy działającego do dziś hotelu Bauen w Buenos Aires. Naomi Klein i Avi Lewis poświęcili temu zjawisku dokument „The Take” (2004), który promowało hasło: „Zwolnij swojego szefa”.
„Pechowi szczęściarze”, reż. Sebastián Borensztein. Argentyna 2019, na vod od maja 2020„Pechowi szczęściarze”, choć zanurzeni są w konkretnych realiach społeczno-politycznych, od dokumentu trzymają się z daleka. Ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że to po prostu stworzone według znanych i lubianych receptur kino gatunkowe. Zazwyczaj zresztą bardzo sprawne, choć są i słabsze momenty. Mało wiarygodnie wypada choćby strach grupy rosłego chłopa przed strzegącym swego dobytku gościem w garniturze – dzierży on wprawdzie broń, ale łatwo można by sobie wyobrazić jego unieszkodliwienie. Tyle że wtedy mielibyśmy do czynienia z linczem, łamiącym nie tylko reguły heist movie, ale i etos socjalistyczny. Bo lincz go obrzydza – jak chłosta w Kobylnicy, za którą proces miał Andrzej Lepper – i przeraża widmem Jakuba Szeli. Odkrywa bowiem pokłady agresji i stadne odruchy drzemiące w pokrzywdzonych, których chcemy przecież wziąć w obronę. Jest gwałtem dowodzącym, że – jak mówią w „Hejterze” Jana Komasy Krasuccy – to jednak „bydło”. Tego twórcy unikają jak ognia. Badając napięcie między „elitami” a „ludem”, stają murem za tym drugim.
Apologia słusznego ludowego gniewu wpisuje się zresztą w trend, który zdominował ostatni rok w kinie. Oczywiście „Pechowym szczęściarzom” brakuje pewnego naddatku, które miały – też przecież gatunkowe – „Parasite” czy „Joker”. Bong motyw walki o miejsce na drabinie społecznej potrafił sprytnie rozpisać w perspektywie wertykalnej, ukazując zagryzanie się mieszkających po „piwnicach” dołów. Phillips zaś przenicował całą superbohaterską mitologię, by to Joker był „nasz”, a mający dopiero nadejść Batman – kimś w rodzaju wysłanego przez korporacje szeryfa z Nottingham. W „Pechowych szczęściarzach” strażnikami złej sprawy są nie tylko bankierzy, szefowie, rozmaici cwaniacy, ale też samo państwo nieustannie robiące nas w konia. Państwo, które w jednej chwili – i jest to przekaz w sam raz na czas pandemii – potrafi sfrajerzyć swoich obywateli.