Handel ludźmi nie jest żadnym sekretem

12 minut czytania

/ Film

Handel ludźmi nie jest żadnym sekretem

Rozmowa z Jayro Bustamante

Mamy ogromny problem z tożsamością narodową – po odrzuceniu dziedzictwa Majów, nie wiadomo, na czym ją budować – mówi gwatemalski reżyser, Jayro Bustamante, autor filmu „Ixcanul – wulkan”, docenionego na Berlinale oraz w Krakowie

Jeszcze 3 minuty czytania

ADAM KRUK: Twój debiutancki film, „Ixcanul - wulkan” zbiera nagrody na festiwalach na całym świecie. W Polsce otrzymałeś za niego Krakowską Nagrodę Filmową na festiwalu Off Camera. Na Berlinale, gdzie film miał premierę, przyznano mu nagrodę Artura Bauera dla dzieła otwierającego nowe ścieżki w kinematografii. Jakie ścieżki otworzyłeś?
JAYRO BUSTAMANTE: Nie wiem, czy pod względem technicznym mój film jest bardzo innowacyjny – brak tu efektów specjalnych czy operatorskich fajerwerków. Nie eksperymentowałem również przy sposobie opowiadania, respektując chronologię i jedność czasu, miejsca, akcji. Myślę, że w „Ixcanul – wulkan” najbardziej nowatorski okazał się sam temat, który niewiele osób poza Gwatemalą zna, a i w niej samej niewiele się o nim mówi.

Myślisz o opresji, której poddawani są rdzenni mieszkańcy Gwatemali?
Tak, jak również o tym, jak całkowicie pozbawieni zostali prawa głosu. Absurdem jest, że kiedy mówimy o Majach, myślimy najczęściej o cywilizacji antycznej sprzed Kolumba, podczas gdy jest to społeczność etniczna jak najbardziej współczesna. Oni wciąż żyją, kultywując swoje tradycje – przynajmniej te, które nie zostały zniszczone przez, trwającą tak naprawdę po dziś dzień, kolonizację, która tworzy swego rodzaju „doskonałe ofiary”. To jest lud wgniatany w ziemię od wieków – począwszy od hiszpańskich konkwistadorów, przez lata politycznego terroru w Gwatemali, aż do współczesnej amerykańskiej ekspansji i globalizacji, której Majowie bynajmniej nie są beneficjentami. Bo historia, którą opowiadam w filmie, osadzona jest w bardzo konkretnym miejscu geograficznym, ale wiąże się przecież z problemami globalnymi.

Jayro BustamanteJayro BustamanteTakimi, jak proceder kradzieży dzieci. Dla jednych to dramat, dla innych element intratnego międzynarodowego biznesu, bo dzieci te przeznaczone są na „rynek zagraniczny”.
To przerażające, że we współczesnym świecie wciąż handluje się ludźmi, ale nie chciałem kręcić filmu kryminalnego ani dokumentu o międzynarodowym handlu dziećmi. Chciałem pokazać, co dzieje się w samej Gwatemali: jak manipuluje się ludźmi, traktuje się ich jak niewolników. Wciąż żeruje się na tuziemcach, systematycznie ograbianych nie tylko z rdzennej kultury i ziemi, ale i, całkiem dosłownie, z dzieci. Ten, jak się okazuje, innowacyjny dla środowiska filmowego temat, w Gwatemali jest dobrze znany. Handel ludźmi nie jest żadnym sekretem, robi się to niemalże jawnie, a w procederze pomaga widoczny gołym okiem apartheid. System działa tak, że Indianie, którzy dyskryminowani są na wszystkich możliwych poziomach, nie mają możliwości się mu sprzeciwić. 

 

Urodzony w 1976 roku w Gwatemali. Uczęszczał na kursy komunikacji wizualnej i kręcił reklamy dla agencji Ogilvy & Mather. Studiował film i scenariopisarstwo w Paryżu i Rzymie. Od 2006 roku robi filmy krótkometrażowe. „Ixcanul – wulkan” jest jego pełnometrażowym debiutem.

I nie dyskutuje się o tym w Gwatemali?
Pozostaje to wciąż tematem tabu. Wolimy o tym nie rozmawiać, a już broń Boże pokazywać gorzki obraz kraju za granicą. Dominuje przekonanie, że chwalić należy się tylko najlepszymi rzeczami, a brudy zamiatać pod dywan. Dlatego bez francuskiego producenta mój film zapewne nigdy by nie powstał. W Gwatemali nie rozumie się, że film nie jest materiałem promocyjnym, ale przede wszystkim indywidualną ekspresją autora, który ma prawo opowiadać, o czym chce i używać do tego własnego języka. Międzynarodowy sukces „Ixcanul – wulkan” – nagrody w Berlinie, Guadalajarze, Kartagenie czy Krakowie – sprawiły jednak, że i Gwatemalczycy bardzo chcą go zobaczyć.

Nagrodę w Berlinie odebrałeś wraz z występującymi w filmie Indiankami z ludu Kakczikel. To był bardzo emocjonujący moment.
Tak, były bardzo przejęte. Obie grające w filmie Marie są aktorkami teatrów ulicznych w Gwatemali, potrafią więc obcować z publicznością, ale głównie lokalną. Podczas festiwalu pierwszy raz znalazły się w Europie, co rodziło dużo ciekawych sytuacji. Kiedy na przykład zaproszono nas na oficjalną kolację, dostosowywały się do obowiązującej etykiety i chwaliły jedzenie, ale zaraz po powrocie do hotelu objadały się chipsami, bo brakowało im rodzimych tacos (śmiech). Gdy oprowadzano nas po Berlinie, opowiadając historię Niemiec, były szczerze zdziwione, że nie tylko w Gwatemali, której historię naznaczyło ludobójstwo, wysiedlenia, programowe prześladowanie Indian i jeszcze do niedawna wojna domowa, ludzie potrafią być aż tak źli. Przykra sytuacja zdarzyła się już po powrocie z Berlina, kiedy okazało się, że ktoś obrabował dom Marii, nie wiedząc zapewne, że Srebrny Niedźwiedź to nagroda o charakterze prestiżowym, która nie wiąże się z gratyfikacją finansową.

„Ixcanul – wulkan”„Ixcanul – wulkan”, reż. Jayro Bustamante

Podobno sukces filmu już zdążył odmienić oblicze gwatemalskiej kinematografii?
Myślę, że „Ixcanul – wulkan”, choć nie był jeszcze pokazywany rodzimej widowni, poruszył coś w sposobie myślenia o przemyśle filmowym w Gwatemali. Mam nadzieję, że zacznie się go postrzegać w końcu nie jako kaprys, ale dobro narodowe. Nasi decydenci dopiero uczą się, jak ważna jest kultura. W Berlinie na przykład ambasador Gwatemali nie przyszedł nawet na ceremonię wręczenia nagrody. Analogicznie było na festiwalach w Meksyku i w Bogocie, ale już w Panamie na gali pojawiła się pani ambasador, co pokazuje, że jednak coś drgnęło. Otwarto też wreszcie biuro ds. kinematografii – to jeszcze żaden instytut sztuki filmowej, nie przyznano mu na razie nawet finansowych środków, ale jest pierwszy zaczyn poprawy sytuacji. Mam nadzieję, że da on impuls młodym ludziom, że przekona to ich, że w Gwatemali jednak można robić filmy i odnosić sukcesy.

Jak tobie udało się zdobyć środki na film?
By „Ixcanul - wulkan” w ogóle mógł powstać, musiałem zapożyczyć się w banku. Dla mnie była to masa pieniędzy, ale dla produkcji filmu – bardzo niewielka. Swoją drogą wciąż ten kredyt spłacam, ale po kolejnych nagrodach jestem dobrej myśli (śmiech). Jako że budżet mieliśmy niewielki, musieliśmy grać inną kartą, którą okazał się czas – przygotowania trwały bardzo długo. Przed rozpoczęciem zdjęć, które zajęły sześć tygodni, spędziliśmy trzy miesiące z aktorami na samych próbach. To prawdziwy luksus, na który niewielu może sobie pozwolić.



Z Bradem i Angeliną by to nie przeszło.
Pewnie nie, ale pamiętajmy, że dla moich, w większości nieprofesjonalnych, aktorów praca w polu przy zbieraniu warzyw i owoców jest tak samo ważna, jak dla Angeliny pójście na konferencję prasową czy na biznesowy lunch. Jestem im bardzo wdzięczny za to, że oddali mi najcenniejszą rzecz, jaką mają, czyli właśnie swój czas. Tylko dzięki niemu taki film mógł powstać.

Ukazujesz niezwykły związek Majów z naturą, która jest jednym z niewielu jasnych punktów w ich ciężkim życiu.
Zależało mi na tym, by wszystko, co znajdzie się w filmie, było zgodne ze stylem życia tych ludzi. Stąd każdy element scenariusza był konsultowany z ludem Kakczikel i pokazany w sposób, który oni uznali za prawdziwy. Historie różnych osób, nie tylko występujących w filmie, ale i poznanych przeze mnie na plantacji kawy mojego dziadka, złożyły się na film, którego sens wyłania się pomału poprzez kontemplację obrazów, także obrazów natury. Bo w Gwatemali to ona wyznacza rytm życia. Wraz z moim operatorem uważaliśmy bardzo, żeby nie zachłysnąć się jej urodą. Nie chcieliśmy tworzyć folderu turystycznego, czasem z pewnych ujęć rezygnowaliśmy właśnie dlatego, że wydawały nam się zbyt „rajskie”. Kraj mamy faktycznie przepiękny, gorzej, że on nie funkcjonuje.

I wszyscy chcą z niego uciec. To także twoje doświadczenie?
Jako młody chłopak zostałem wyrwany ze świata Majów, podobnego do tego, który pokazuję w filmie, i przeniosłem się do miasta. To był jedyny sposób na kontynuowanie edukacji. Później, mając dziewiętnaście lat, wyjechałem z kraju, bo w Gwatemali nie było szkoły filmowej. Tylko za granicą mogłem rozwijać swoją pasję.

„Ixcanul – wulkan”„Ixcanul – wulkan”, reż. Jayro Bustamante 

Czy gdyby była, zostałbyś?
Pewnie nie. Gdzieś w środku czułem, że muszę opuścić Gwatemalę. Chciałem zostać reżyserem, ale też chciałem po prostu poznać świat, odetchnąć innym powietrzem. Mój umysł, z czego zdałem sobie sprawę później, właśnie tak został sformatowany. Nie tylko mój zresztą – wszystkim nam w Gwatemali wkodowano do głów zbiorowe marzenie, by wyjechać jak najdalej. Wiąże się to nie tylko z biedą, co pokazał Diego Quemada-Diez w „Złotej klatce”, ale też z kompleksami. Wciąż myślimy o sobie jako prowincjonalnym kraju za górami, daleko od „centrum świata”.

 W którym jednak dalej chcesz robić filmy.
Bo Gwatemala jest kopalnią tematów. Mieszkam na zmianę w Paryżu, gdzie pracuje moja producentka, i w Gwatemali, gdzie zbieram materiały do kolejnych projektów. Jeden z nich opowiadać będzie o ekspansji amerykańskiego kościoła ewangelickiego w Ameryce Południowej, który próbuje „leczyć” Gwatemalczyków z homoseksualizmu. Drugi o stolicy – Gwatemali, którą zawsze postrzegałem jaką złą, niebezpieczną i brzydką, a obecnie zmieniam perspektywę. To będzie bardzo osobisty film o tym, jak można pojednać się z miastem. Po latach spędzonych we Włoszech i Francji, czuję się tu bardziej u siebie, ale widzę też, jak wiele jeszcze trzeba zrobić, by dało się tu godnie żyć. Sam w miarę możliwości próbuję coś zmieniać. Ostatnio stworzyłem projekt objazdowego kina, docierającego do żyjących w górach Majów, którzy często nigdy nie doświadczyli tego medium. Trochę jak w pionierskim okresie narodzin kina, odwiedzamy naszym pojazdem gwatemalskie wioski, niosąc tam kaganek kinematografii. Bo i pod tym względem Majowie są wykluczeni i żyją w kulturowej izolacji.

Skąd pomysł takiej pracy u podstaw?
Kręcąc „Ixcanul – wulkan”, próbowałem wytłumaczyć w indiańskiej osadzie, czym się zajmuję – okazało się, że nie wiedziano tam, czym w ogóle jest kino. Mówiłem, że to taki większy telewizor, ale telewizora też nie znano. Takie miejsca wciąż istnieją i często dzieli je zaledwie piętnaście minut drogi od tzw. cywilizacji. Ich mieszkańcy często nie odczuwają potrzeby obcowania z zachodnimi wynalazkami. Nie chodzi o to, by ich do tego przymuszać, ale by dać pewne narzędzia, by, jeżeli taką potrzebę odczują lub, jak to zazwyczaj bywa, zostaną do kontaktu przymuszeni, nie byli zupełnie zagubieni. Niestety, przybysze nie raczyli nauczyć się kulturowych kodów Majów, a Indianie nieznający zachodnich kodów (których nikt im nie pomaga zrozumieć) traktowani są jak podludzie.

Dyskryminacja objawia się także na płaszczyźnie lingwistycznej. Język kakczikel ma status niepotrzebnego narzecza, bez znajomości hiszpańskiego nic nie da się załatwić.
Kakczikel istnieje tylko w mowie, bo wszelkie zapisy zostały zniszczone przez konkwistadorów. Sam wychowałem się w wiosce, gdzie większość mieszkańców mówiła w tym języku, moja niania zwracała się do mnie tylko w kakczikel. Bardzo lubię jego brzmienie, choć w Gwatemali mówi się o nim – tak jak o Indianach w ogóle – w najlepszym razie z lekceważeniem, w najgorszym z pogardą. Pokazuje to tylko, jak ogromny mamy problem z tożsamością narodową – po odrzuceniu dziedzictwa Majów, nie wiadomo, na czym ją budować. Jak w ogóle może funkcjonować społeczeństwo, którego 80% stanowią Indianie, ale nie uznaje się ich języka, kultury, podstawowych praw? Pogarda dla Majów jest przecież tak naprawdę pogardą dla siebie samych.

„Ixcanul – wulkan”„Ixcanul – wulkan”, reż. Jayro Bustamante 

Ty swoim filmem wzywasz do docenienia tej kultury.
Nie czuję się w żadnej mierze ambasadorem swojego kraju, mam jednak świadomość, że skoro głos tak niewielu Gwatemalczyków jest słyszany poza krajem, siłą rzeczy trochę się nim staję. Chciałbym – i mam wrażenie, że pomału tak się dzieje – by rdzenne ludy nauczyły się dumy ze swojej kultury. Może wtedy reszta społeczeństwa dorośnie do jej pielęgnowania. Na teraz jednak możliwy jest tylko taki film, jak „Ixcanul – wulkan”, opowiadający w największej mierze o utracie. Majowie pozbawieni zostali wszystkiego. I wciąż tracą ziemię, dzieci i godność.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.