Kiedy Paolo Sorrentino walczył o Oscara dla „Wielkiego piękna”, całe Włochy trzymały za niego kciuki. Z Lucą Guadagnino, którego „Tamte dni, tamte noce” zdobyły w tym roku cztery nominacje do nagród Akademii, jest inaczej. Mimo sukcesów na świecie, w rodzimej Italii pozostaje słabo znany, a już na pewno – niezbyt ceniony. Kiedy pytam znajomych Włochów o powody, słyszę, że to reżyser bez głębi, że tworzy puste filmy, że operuje miękką metafizyką daleką od półcieni Antonioniego. A czasem po prostu, że nie jest to włoski reżyser – o Oscary także konkuruje z filmami amerykańskimi, a nie obcojęzycznymi. W jego kompletowanych z międzynarodowej obsady produkcjach mieszkańcy Italii stanowią zazwyczaj malownicze tło, na którym dobrze prezentują się przybywający z zewnątrz bohaterowie. Czasem nawet Włochów grają aktorzy zagraniczni. W „Melissie P.” role apulijskiej babci i wnuczki przyjęły Geraldine Chaplin oraz hiszpańska piękność María Valverde. Matroną mediolańskiego rodu w „Jestem miłością” była pamiętna z „Kabaretu” Marisa Berenson, a do występu w „Tamte dni, tamte noce” włoskiego wyuczył się nominowany do Oscara Timothée Chalamet. To jednak nie największa zbrodnia Guadagnina – Sorrentino też zatrudnia obcokrajowców, a na Półwyspie jest kochany.
We Włoszech nie istnieję
Reżyserowi ma się raczej za złe, że sam na Italię patrzy oczami obcokrajowca, że tworzy „pocztówki dla Amerykanów”. Pamiętam wybuczaną na festiwalu w Wenecji premierę „Nienasyconych”, których akcję osadził na wyspie Pantelleria. Piemoncka „La Stampa” lamentowała wtedy, że następny nakręcony po angielsku film o Włoszech utrwala okropne klisze rodem z „Pod słońcem Toskanii”. Patriotycznie nastawiony krytyk palermitański zarzucił nawet Guadagninowi, że swoim filmem znieważył Włochów – kontrowersje wzbudziła przede wszystkim postać niezbyt rozgarniętego oficera policji, granego przez rzymskiego komika Corrado Guzzantiego, któremu wytykano utrwalanie najgorszych stereotypów o mieszkańcach Półwyspu Apenińskiego, a nawet to, że nie mówi po sycylijsku. Uchybienia językowe często zresztą wyrzuca się Guadagninowi – można to zrozumieć, Polacy też nie zaakceptowali Meryl Streep w „Wyborze Zofii” czy Marion Cotillard w „Emigrantce”.
Po pierwszych pokazach „Tamtych dni, tamtych nocy” na zeszłorocznych festiwalach w Sundance i Berlinie głosom zachwytu znów towarzyszyła obawa o recepcję w ojczyźnie reżysera. „Screen International” napisało, że Włosi z pewnością nie zareagują dobrze na kolejny uproszczony ich portret jako wioskowych głupków. Scena politycznej dysputy o zwycięstwie Craxiego w wyborach 1983 roku faktycznie ciosana jest grubo, a Włosi przypominają w niej własne karykatury – inaczej niż wielokulturowa rodzina żydowska, pod każdym względem górująca nad otoczeniem. Gości ona w filmie mającego zgłębiać tajniki starożytnej kultury stypendystę ze Stanów, który pod wpływem Elio, syna swojego opiekuna naukowego, ideały antyczne zaczyna wcielać w życie. Szczególnie te dotyczące „męskiej przyjaźni”.
We wcześniejszych filmach na pierwszy plan również wysuwali się bohaterowie – czy była to rockandrollowa bohema w „Nienasyconych”, czy rosyjska emigrantka wżeniona w rodzinę włoskich bogaczy w „Jestem miłością” – wyposażeni w pierwiastek obcości wobec otaczającej ich kultury. Guadagnino sam określa się mianem bezpaństwowca – ojciec Sycylijczyk i matka Algierka do szóstego roku życia wychowywali małego Lucę w Etiopii. To jednak w Italii ukończył studia, stawiał pierwsze kroki zawodowe, mieszkał w różnych miastach od Frascati po Palermo, przesiąkając architekturą, modą czy kuchnią Belpaese, którym składać będzie hołdy w swoich dziełach. Także i dziś, choć jak uwielbiany przez niego Polański jest reżyserem kosmopolitą, najwięcej czasu spędza we Włoszech. Przede wszystkim w Mediolanie, gdzie osadził akcję „Jestem miłością” i w Cremie, gdzie upływa lato z „Tamtych dni, tamtych nocy”. Twierdzi przy tym, że w Ameryce, Anglii czy Francji czuje się bardziej u siebie. I na pewno jest tam bardziej hołubiony. „We Włoszech nie istnieję” – rzucił niedawno w wywiadzie dla dziennika „La Repubblica”.
Trudne relacje z rodzimą publicznością zaczęły się przy jego drugim pełnym metrażu, zrealizowanej we włosko-amerykańsko-hiszpańskiej koprodukcji „Melissie P.”. Film był ekranizacją skandalizującej powieści „100 colpi di spazzola prima di andare a dormire”, udającej pamiętnik nastolatki, oddającej się coraz mocniejszym doznaniom seksualnym. Wyszydzona przez krytykę książka Melissy Panarello sprzedała się we Włoszech na pniu, przetłumaczono ją też na ponad czterdzieści języków. Unosił się jednak nad nią wstydliwy odór dzieła dla nimfetek, którym przeszła też ekranowa wersja Guadagnina – włoski magazyn „Ciak” obwołał ją nawet najgorszym filmem 2005 roku. Nie przeszkodziło to jej zarobić siedmiu milionów euro, co do dziś pozostaje największym krajowym osiągnięciem reżysera. Kolejne dzieła, odnoszące sukcesy na światowych rynkach „Jestem miłością” czy „Nienasyceni”, na Półwyspie przyniosły jedynie sto tysięcy euro. Jak będzie z najnowszym filmem? „Tamte dni, tamte noce” wchodzą na ekrany kin równocześnie w Polsce i we Włoszech.
Z miłości do kina
Guadagnino zawsze był kinofilem, podobno już w wieku ośmiu lat biegał z kamerą Super8. Potem ukończył filmoznawstwo i zajmował się krytyką filmową. Do dziś, w chętnie udzielanych wywiadach, lubi dawać upust swoim gustom („Obiadowi w środku sierpnia” De Gregorio zarzucił nudny i fałszywy obraz rodziny, „Daleko od nieba” Haynesa i „Jarhead” Mendesa krytykował za kopiowanie Sirka i Kubricka), a także powoływać na mistrzów. Swym najbardziej osobistym dziełem konsekwentnie nazywa, stworzony wraz z Walterem Fasano – montażystą wszystkich swoich filmów – dokument „Bertolucci o Bertoluccim”, złożony w całości z archiwalnych wywiadów z autorem „Ostatniego tanga w Paryżu”. Jako mistrz ekranowej erotyki, artysta wiecznie kontestujący i nie przez wszystkich kochany, w dodatku tyleż włoski, co światowy, Bertolucci jawi się wzorem dla Guadagnina, który dziedzictwo największych przeciąga we współczesność i naznacza autorskim piętnem.
Przyznaje się też do wpływu Bologniniego i Antonioniego, w hołdzie któremu obsadził w „Jestem miłością” pamiętnego z „Przygody” Gabriele Ferzettiego. Zrealizowany na taśmie 35 mm (nigdy nie używa cyfry) film, któremu zawdzięcza międzynarodowe rozpoznanie, cały stanowił rodzaj listu miłosnego do dawnego włoskiego kina. Scena obiadu wyjęta była wprost ze „Zmierzchu bogów” Viscontiego, a napisy przypominały „Rocco i jego braci”. Motyw przybysza, otwierającego seksualnie przemysłową mediolańską rodzinę, przypominał zaś „Teoremat” Pasoliniego. Włoskiemu skandaliście (i moraliście) oddał już zresztą cześć w pełnometrażowym debiucie „Protagoniści”, gdzie w jednej ze swych ostatnich ról wystąpiła Laura Betti – laureatka Pucharu Volpiego za „Teoremat”, przyjaciółka i muza Pasoliniego.
Na premierę czeka następny hołd Guadagnina dla historii włoskiego kina – szumnie zapowiadany remake kultowej „Suspirii” Daria Argento. Ciekawość podgrzewają kolejne nowiny: a to, że mistrz giallo niespecjalnie go oczekuje, a to o kolejnych nazwiskach z obsady – m.in. Angela Winker, Małgosia Bela czy pamiętna z oryginalnej wersji Jessica Harper, a to o muzyce, którą skomponował Thom Yorke. Ostatnio Guadagnino wyznał, że pokazał gotowy już film Quentinowi Tarantino (przyjaźnią się od czasu, gdy zasiadali razem w jury festiwalu w Wenecji), a ten po seansie… zapłakał. Przenicowana na wrażliwość Guadagnina „Suspiria” podobno jest bowiem po trosze melodramatem. Choć trudno oczekiwać, że fani Argento na wzór amerykańskiego reżysera padną Guadagninowi z płaczem w ramiona, to kto widział „Tamte dni, tamte, tamte noce” przyzna, że ich twórca wzruszać potrafi.
Film ten dobrze unaocznia taktykę przepisywania przez Guadagnina tekstów kultury i nonszalanckiego łączenia ich ze sobą. Tworząc tu magię lata 1983, w głowie miał tyleż autobiograficzną powieść André Acimana, na podstawie której scenariusz stworzył sam James Ivory, ileż obrazy z powstałego w tym roku „Za nasze miłości” Maurice'a Pialata. „Nienasyceni” zaś inspirowani byli „Basenem” Jacques'a Deraya, ale zaczerpnięta z francuskiego filmu intryga skontrastowana została z sytuacją przybywających do Włoch uchodźców. Zabieg ten obnażał próżność i alienację uprzywilejowanych bohaterów filmu, ale także prawdę o preferencjach widzów, bardziej zainteresowanych rozpustnym żywotem sybarytów niż losem ludzi walczących o przetrwanie.
Erudycyjne kino Guadagnina swe soki czerpie nie tylko z artystycznych tradycji europejskich, ale i amerykańskiego kina gatunków. W „Jestem miłością”, kiedy Tilda Swinton biega po San Remo, trudno nie doszukać się inspiracji „Lękiem wysokości” Hitchocka (ten kok!). W filmie tym reżyser dość dosłownie i nie po raz pierwszy odnosi się także do Jonathana Demme’a – twórcy, któremu poświęcił swą pracę magisterską. Pojawia się tam nawet scena z „Filadelfii”, w której Tom Hanks tańczy z kroplówką do dźwięków opery „Andrea Chénier”, śpiewając: Io son l'amore, io son l'amor, l'amor! – to właśnie z pieśni „La Mamma Morta” zaczerpnął tytuł filmu Guadagnino. Utwór Umberta Giordano dyskretnie powróci jeszcze w „Nienasyconych” (choć tu więcej Verdiego), stanowiąc, trudny do wychwycenia podczas pierwszego seansu, klucz do zrozumienia postaci Penelopy, granej przez Dakotę Johnson.
Kwestia stylu
Towarzyszącą reżyserowi podczas rozdania Złotych Globów aktorkę, kojarzoną głównie jako córkę celebrytów i gwiazdę bardzo złych filmów o Grayu, niebawem zobaczymy, znów u boku Swinton, w „Suspirii”. Widoczne na poziomie obsady tasowanie różnych rejestrów obecne jest też na łączących operę z popem ścieżkach dźwiękowych. Z kulturą popularną Guadagnino od dawna trzyma sztamę – na przełomie wieków tworzył teledyski dla uwielbianej wówczas we Włoszech Elisy („Broken”, „Swan”, „Luce”), którą słychać na ścieżce dźwiękowej „Melissy P.” czy do, popularnego i w Polsce, hitu Pauli i Chiary „Vamos a bailar”. Doświadczenie w chwytliwym żenieniu obrazów i dźwięków wykorzysta później wielokrotnie, choćby każąc tańczyć Ralphowi Finnesowi do Rolling Stonesów czy Arnie Hammerowi do Psychodelic Furs. W scenach tych czuć niemal perwersyjny zachwyt nad swymi aktorami – ich ekspresją i energią, także seksualną. Zarówno męska, jak i żeńska część obsady w filmach Guadagnina zawsze ulega silnej erotyzacji.
Największą jego miłością jest oczywiście Tilda Swinton – aktorka instytucja, swą ekranową obecnością starająca się sygnować projekty, które nie zdradzałyby dziedzictwa Dereka Jarmana. Historia jej znajomości z Guadagninem sięga jeszcze początku lat 90., kiedy była już gwiazdą o międzynarodowej renomie, a on jedenaście lat od niej młodszym studentem, próbującym namówić ją listownie, by wystąpiła w planowanej adaptacji dzieł Williama Burroughsa. Nic z tego nie wyszło, ale śmiałość młodego Włocha, który w końcu zaczepił nieodpisującą aktorkę na przyjęciu w Rzymie, zapoczątkowała ich długoletnią przyjaźń. Razem stworzyli już pięć filmów, w tym portret aktorki w eseistycznym „Tilda Swinton: The Love Factory”.
Swinton otworzyła mu też drzwi do świata mody – kręcił spoty dla Armaniego czy Cartiera, założył specjalizującą się nie tylko w produkcji filmowej, ale i w reklamach, firmę Frenesy. Angielska aktorka poznała go także z belgijskim projektantem mody Rafem Simonsem, który, pracując dla Diora, zaprojektował jej garderobę z „Nienasyconych” oraz (jeszcze w Jill Sander) z „Jestem miłością”. Film nominowano do Oscara w kategorii najlepsze kostiumy, które zawsze u Guadagnina mają pierwszorzędne znaczenie. Nie tylko mocują akcję w czasie i charakteryzują bohaterów, ale też tworzą między nimi system komunikacji – jak łańcuszek czy koszula w „Tamtych dniach, tamtych nocach”. Reanimują przy tym mocno zakorzenioną w złotej erze Hollywood tradycję symbiozy mody i filmu. Właśnie w jej duchu dzieła Guadagnina są ostentacyjnie wręcz szykowne, domagają się podziwu.
W świecie dzisiejszego arthouse’u, skłaniającego się raczej ku neomodernistycznej ascezie, ten nienaturalny przepych wydawać się może epigoński i w złym guście. Właśnie jednak w tym, że Guadagnino kontynuuje tradycje uznawane za niemodne, zapomniane czy przebrzmiałe, kryje się jego oryginalność i osobność. Trudno byłoby znaleźć innego współczesnego reżysera, który byłby jednocześnie tak klasyczny i tak współczesny, choćby pod względem dopuszczania do głosu rozmaitych wyrazów erotyki: nastoletniej („Melissa P.”), gejowskiej („Tamte dni, tamte noce”), a nawet – delikatnie zarysowanej w „Nienasyconych” – kazirodczej. Kontynuując właściwą Viscontiemu czy Ivory’emu staroświecką elegancję, w kunsztownej formie przemyca progresywne treści.
Strategia utopii
Działa przy tym tak, jakby pewne rewolucje w kinie w ogóle się nie wydarzyły. Odrzuca upowszechnioną przez Dogmę szkicowość i bezpośredniość, będąc raczej kaligrafistą niż reporterem. W kontrze do postmodernizmu, który, jak chce, „jest cyniczny, nie trzyma dyscypliny, zamyka film na rzeczywistość”, stara się przywracać kinu powagę. Inaczej niż new queer cinema, nie ogranicza się do prezentacji nieheteronormatywnego doświadczenia, ale włącza je w szerszą panoramę społeczną. Nie chce też, jak choćby francuski ekstremizm, szokować pornograficzną dosłownością, bardziej niż na samych aktach seksualnych skupiając się na ich śladach. Zarówno tych materialnych (ejakulat na ciałach bohaterów czy słynna scena z brzoskwinią z „Tamtych dni, tamtych nocy”), jak i tych w umysłach bohaterów, którzy po zbliżeniu z drugą osobą nigdy nie są już tacy sami.
Emancypacyjny potencjał miłości nie wiąże się u niego z nawoływaniem do rewolucji. Jego postawę intelektualną charakteryzuje raczej odnajdywanie dla progresywnych nurtów sojuszników w przeszłości – w „Melissie P.” jest nim mądra i niezależna babcia, w „Nienasyconych” poetyka glam rocka, w „Tamtych dniach, tamtych nocach” tradycja antyczna. Koncyliacyjny ton przyjaznego widzom realizmu zostaje jednak czasem – i są to momenty najciekawsze – przekroczony i podniesiony do rangi utopii. Wymiar utopijny mają choćby relacje rodzinne w „Tamtych dniach, tamtych nocach” – jeśli wydają się nazbyt idealne, to tylko po to, by wchodzić w dialog z prawdziwymi stosunkami panującymi w domach widzów. Finałowy monolog granego przez Michaela Stuhlbarga profesora, który cytując Montaigne’a, wysyła synowi strumień miłości i akceptacji, wydaje się być spoza rachunku prawdopodobieństwa. Jest raczej prezentem od twórcy: dla Elio oraz dla tych widzów, którzy zawsze marzyli, by coś podobnego od rodziców usłyszeć.
Jako utopijny widzieć można także finał „Jestem miłością”, kiedy Swinton przebiera się w dres i ucieka ze swej złotej klatki. Już po napisach końcowych następuje jeszcze jedna scena, w której dojrzeć można dwie sylwetki kochające się w migoczącej jaskini. W każdej jego produkcji pojawia się taka „jaskinia” – coś, co „nie pasuje”, jest jakieś „dziwne”, narusza dekorum i sprawia, że nie jest to „zwyczajny film”. W „Melissie P.” to sekwencja inicjacyjnego fellatio, kiedy kamera zespala się z oczami 15-letniej bohaterki, sunącej w dół po ciele pierwszego kochanka. W najnowszym filmie Guadagnina taką anomalią wydaje się zapatrzenie Elio w kominek, któremu towarzyszą dźwięki współczesnej (a więc anachronicznej) piosenki Sufjana Stevensa. Nienaturalnie długa scena, której nie potrafią domknąć nawet napisy końcowe, zmusza widza nie tylko do zespolenia się z cierpieniem bohatera i umiejscowienia wcześniejszych wydarzeń w jego głowie, ale też poza nią. W jakimś uniwersalnym bezczasie? W doświadczeniu samego reżysera?
Guadagnino odżegnuje się od tropów autobiograficznych, zapewniając, że jego rodzina była dużo biedniejsza, wakacje spędzał samotnie, a na film rzutowało raczej to, jak chciałby, aby jego młodzieńcze lata wyglądały. Znów zatem tworzy utopię, czy raczej uchronię, własnego dzieciństwa oraz samej Italii – kraju, w którym kręci swoje filmy, w którym są one konsekwentnie odrzucane i którego ostatecznie stają się wizytówką. Nawet jeśli takie Włochy nigdy nie istniały.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).