Jeszcze przed rozpoczęciem 36. Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film w Koszalinie rozpętała się polityczna awanturka. Do konkursu nie dostał się „Wyklęty” Konrada Łęckiego, producenci podnieśli larum. W końcu komisja selekcyjna, po dostarczeniu odpowiedniej kopii, „Wyklętego” przyjęła. Wyjechał on jednak z festiwalu bez nagród – sprawnie ziarno od plew oddzieliło jury pod przewodnictwem Tomasza Wasilewskiego, który właśnie w Koszalinie debiutował kilka lat temu filmem „W sypialni”. Było w czym wybierać, bo w tym roku konkurs złożony był w dużej mierze z filmów, których premiery odbyły się wcześniej na najważniejszych światowych imprezach: w Locarno („Ostatnia rodzina”), Berlinie („Butterfly Kisses”), Karlowych Varach („Kamper”), Sundance („Wszystkie nieprzespane noce”) czy San Sebastian („Plac zabaw”).
Tytuły te, znane już z kin, oglądane razem, tworzą naprawdę budujący obraz młodego polskiego kina, które sprofesjonalizowało się, pozbyło kompleksów, z powodzeniem konkuruje na arenie międzynarodowej. Przy innych dziełkach jednak można się już zasępić, bo obok zwyczajnie koniunkturalnego „Wyklętego” nieporozumień było więcej. Najbardziej spektakularną porażką okazał się film „Solace” Wojciecha Wojtczaka, w którym troje bohaterów, filmowanych na niebiańskiej plaży w estetyce znanej z wideoklipów Herba Rittsa, melancholijnie prezentuje swe nienaganne sylwetki i pochmurne nastroje. Towarzyszy temu szum fal i podawany w języku angielskim monolog wewnętrznystrapionej przemijaniem bohaterki. Przypomina to niezamierzoną parodię ostatnich dokonań Terence’a Mallicka – kupa śmiechu, choć podobno miało być refleksyjnie.
Nagrody
JANTAR 2017 za krótkometrażowy film animowany: Julia Orlik za „Bankiet”
JANTAR za krótkometrażowy film dokumentalny: Jakub Radej za „Proch”
JANTAR za krótkometrażowy film fabularny: Aleksandra Terpińska za „Najpiękniejsze fajerwerki ever”.
JANTAR im. Stanisława Różewicza za reżyserię: Rafael Kapelinski za „Butterfly Kisses” i Jan P. Matuszyński za „Ostatnią Rodzinę”
WIELKI JANTAR 2017 za pełnometrażowy debiut fabularny: Bartosz M. Kowalski za „Plac zabaw”
Po angielsku, co zdradza chyba rosnące ambicje polskich twórców, stworzono jeszcze dwa filmy konkursowe. W nagrodzonym za reżyserię „Butterfly Kisses” (ex equo z „Ostatnią rodziną”) jest to uzasadnione, bo frapujący film Rafaela Kapelińskiego opowiada o nastolatkach wchodzących w niewiele oferującą dorosłość na londyńskich przedmieściach, zamieszkałych także przez dzieci polskich emigrantów. Trudno natomiast dociec, czemu służyć to miało w „Diversion End” – napisanym, wyreżyserowanym, a nawet zagranym przez Michała Krzywickiego. Językowa konwencja podkreśla na pewno i tak już oklepane cytaty z filmów Tarrantino, Refna i Lyncha, z których złożony jest film, zabawy z bronią i seksem w neonowym świecie bezprawia widzieliśmy już jednak w lepszych realizacjach. „Diversion End”, wraz z zapatrzonym w ostatnie filmy von Triera „Kosmosem” Marcina Kamińskiego, był przykładem, że droga kopiowania zachodnich mistrzów prowadzi polskich filmowców na manowce. Zdarza się to aż nadto często.
Na otwarcie festiwalu, na którym triumfowali niegdyś młody Kieślowski, Holland czy Zanussi, pokazano – jakże by inaczej – film Andrzeja Wajdy. Nic jednak z żelaznej czy marmurowej klasyki, lecz 35-minutowego „Przekładańca” (1968) – nieco zakurzoną adaptację opowiadania Stanisława Lema z Bogumiłem Kobielą i Ryszardem Filipskim. Miało to, jak sądzę, przypomnieć (bardziej festiwalowej publiczności czy młodym twórcom?), że mniejsza forma nie musi być tylko wstępem do pełnego metrażu, że może być czymś pełnowartościowym i należy traktować ją poważnie. Rozumie to na pewno Aleksandra Terpińska, wyróżniona tu przed dwoma laty za „Amerykę”. W tym roku Terpińska przywiozła do Koszalina pokazywane już w Cannes „Najpiękniejsze fajerwerki ever”, uznane za najlepszy krótki metraż festiwalu.
W filmie, będącym wariacją na „Przypadek” Kieślowskiego, reżyserka bierze z niego trzech bohaterów, których różni podejście do życia. Jeden jest zaangażowany opozycyjnie, drugi chce wziąć odpowiedzialność (za siebie? za kraj?) w ramach rozwiązań, które proponuje władza, trzeci zaś skłania się w stronę kariery zawodowej, po prostu „robi swoje”. Inaczej niż u Kieślowskiego, nie operuje się tu trybem przypuszczającym – oglądamy nie trzy warianty życia Witka, a odrębne postaci, które w dodatku łączą więzi emocjonalne i erotyczne. Nie one jednak działają tu najsilniej, a wykreowana przez Terpińską rzeczywistość Polski niedalekiej przyszłości, stojącej na skraju wojny domowej. Z jednej strony zmobilizowane siły skandujące Bóg-Honor-Ojczyzna, z drugiej radykalizujący się lewacy. Powszechny pobór wojskowy, pękające w szwach szpitale, blokady i kontrole na ulicach. Gdzieś w tle słyszymy, że kraje sąsiedzkie wyrażają zaniepokojenie sytuacją w Polsce.
Reżyserka osiąga piorunujący efekt, podkręcając tylko o kilka decybeli odgłosy społeczno-polityczne, które dochodzą do nas z ulicy i z mediów każdego dnia. Film ogląda się nie jak fikcję polityczną, lecz ostrzeżenie przed tym, co, być może, czai się za rogiem i niepostrzeżenie stać się może rzeczywistością. To właśnie przeformułowanie na język filmowy bardzo aktualnych lęków, szumów medialnych i społecznych antagonizmów, przy jednoczesnym odwołaniu się do pamięci o stanie wojennym (który zaważył także na losie wstrzymanego przez władze na sześć lat „Przypadku”) działa w „Najpiękniejszych fajerwerkach ever” najmocniej.
Zawieszona między przeszłością a dystopią jest też „Wieża” Karoliny Breguły – najoryginalniejszy film w konkursie pełnometrażowym, nagrodzony za scenariusz. Z jednej strony odnosi się do czasów komunistycznych: modernistycznych projektów architektonicznych, rad lokatorskich i spółdzielni, z drugiej, chcąc nie chcąc, tworzy karykaturę obecnych debat politycznych. Wszystko jest tu umowne. Artystka używa brechtowskich z ducha metod: zdekomponowanych postaci balansujących pomiędzy grą a komentarzem, poruszających się między realnością bloku warszawskiego osiedla Za Żelazną Bramą (tam kręcono film) a iluzją tytułowej wieży z cukru. Breguła nie ma nawet potrzeby pokazywania jej widzowi – pracować ma wyobraźnia. Budowany przez lokatorów utopijny obiekt zostaje opowiedziany choreografią i wyśpiewany, a piosenki, inspirowane myślami Le Corbusiera czy Hansenów, wykonywane są przez aktorów oraz solistów Warszawskiej Opery Kameralnej do elektronicznego podkładu Eli Orleans. Podkreśla to jeszcze bardziej uchwycone przez Bregułę specyficzne doświadczenie polskiej nowoczesności: jednocześnie wschodniej i zachodniej, z jedną nogą kroczącą ku przyszłości, a drugą zaklinowaną w czasach minionych. Nic dziwnego, że nogi te muszą się poplątać.
Wywodząca się ze świata sztuk wizualnych rezyserka coraz śmielej poczyna sobie w filmie – w zeszłym roku pokazała w Gdyni „Biuro budowy pomnika”, a we Wrocławiu stworzyła z mieszkańcami osiedla Ołbin serial podwórkowy „Kto tam”. Breguła konsekwentnie zastanawia się nad tym, czym jest przestrzeń publiczna, co tworzy wspólnotę, śledzi obecność sztuki w miejscach nieoczywistych. Podobnie działa, posługując się jednak środkami dokumentalnymi, Agnieszka Elbanowska, która w zeszłym roku przyjechała do Koszalina z „Polonezem”, a w tym razem zaprezentowała wyróżnionego „Pierwszego Polaka na Marsie”. W portrecie Kazimierza Błaszczaka z Wieruszowa, biorącego udział w programie Mars One, który ma na celu kolonizację czerwonej planety, bardziej niż kosmos interesują ją mieszkańcy delegującej go między gwiazdy miejscowości. Komentują oni działalność lokalnego fantasty niczym grecki chór – wypada to przezabawnie.
O ile spośród dwunastu tytułów w konkursie pełnometrażowym jedynie „Wieża” wyreżyserowana została przez kobietę, o tyle w zestawie filmów krótkich proporcje płci były dużo bardziej wyrównane. Do Terpińskiej i Elbanowskiej – reżyserek, które mają już sukcesy międzynarodowe, dołączają utalentowane studentki szkół filmowych. Uwagę zwracały choćby etiudy „Jest naprawdę ekstra” Katarzyny Warzechy i „Róża wiatrów” Darii Kasperek – w obu filmach wystąpiła zresztą Sandra Drzymalska, obwołana odkryciem aktorskim festiwalu. Pierwszy opowiada o studentce Akademii Muzycznej, która wypychana przez ambitną rodzinę otrzymuje stypendium zagraniczne, podczas gdy ona sama chce po prostu cieszyć się młodością (co i tak staje się niemożliwe w obliczu choroby ojca), drugi jest historią patchworkowej rodziny, która z trudem wytrzymuje ze sobą pod jednym dachem. W tych etiudach, choć jeszcze surowych i niepozbawionych niedoskonałości, widać energię, oryginalne podejście konwencji, wreszcie – próbę własnego charakteru pisma.
Trudno też nie zauważyć, że obie etiudy skupiają się już na problemach – aż wstyd się przyznać – pierwszego świata. W dziełach młodych filmowców wyraźnie czuć odwrót od tak powszechnej jeszcze niedawno „czarnuchy”. Miejsce polskich „Edich” i „Teresek” nie pozostało puste – zajęli je Ukraińcy. Widać to w fabularnym „Lwie” Timura Jaszczenko o ukraińskiej wsi, z której młodzi jak najszybciej chcą się wydostać, czy w dokumencie Macieja Jankowskiego „Pięknie się nam układa”, ukazującym polsko-ukraińską parę, która rzuca pracę, by pracować razem na seks-kamerkach. Okazuje się, że dokumentując ku uciesze sieciowych podglądaczy swoje życie (głownie erotyczne, ale nie tylko) można lepiej zarobić niż jeżdżąc tirem czy pracując w Biedronce. Co ciekawe, przedsiębiorcza para nie zostaje przez reżysera za swoją profesję potępiona – tytuł nie jest ironiczny, w gruncie rzeczy to film o szczęśliwej miłości.
Krytyczniej o sytuacji na rynku pracy wypowiada się Piotr Domalewski w „60 kilo niczego”, gdzie sensacyjna intryga odsłania z jednej strony desperację pracowników, z drugiej żerowanie na niej polskich pracodawców. Jeżeli z rodzimej perspektywy podpisanie kontraktu to chwycenie pana Boga za nogę, z ukraińskiej wygląda to jeszcze posępniej – na pytanie, jaką wagę ma u nas nielegalny pracownik zza wschodniej granicy, odpowiada już sam tytuł. Wbrew mrzonkom o nowym wspaniałym świecie, Polska to dla jej nowych mieszkańców prawdziwie Dziki Zachód. Ale jednak Zachód.
Cykl tekstów współfinansowany przez: