„Skóra, w której żyję”, reż. Pedro Almodóvar

Michał Walkiewicz

Adaptując „Tarantulę” nieżyjącego już Thierry'ego Jonqueta, Almodóvar  lepi z literackiej pulpy ołtarzyk dla własnej, pop-artowo-queerowej wrażliwości

Jeszcze 2 minuty czytania


Kiedy w jednej ze scen „Skóry, w której żyję” Antonio Banderas pęta niewinną zieloną roślinę metalowym drutem, dzierżony przez Almodóvara kilof spada prosto na naszą głowę: metafora, głupcze! To pierwszy z wielu ciosów. Adaptując „Tarantulę” nieżyjącego już Thierry'ego Jonqueta, reżyser chce ulepić z literackiej pulpy ołtarzyk dla własnej, pop-artowo-queerowej wrażliwości. Efekt nie zaskakuje: zderzenie owych języków rozsadza cały film – jeden z najsłabszych w karierze Hiszpana.

Banderas oplata roślinkę drutem, gdyż jest chirurgiem plastycznym, więc poprawianie natury weszło mu w krew. Po śmierci żony, która popełniła samobójstwo w wyniku pourazowej traumy (jej skóra została doszczętnie spalona w wypadku samochodowym), porzucił praktykę na rzecz badań nad syntetyczną, niezniszczalną skórą. Eksperymentuje na uwięzionej w jego przepastnym domostwie Verze – dziewczynie, z którą łączy go dziwaczna, masochistyczna więź. W tym hiszpańskim cyrku jest jeszcze miejsce dla jego brata-psychopaty, biologicznej matki, z której istnienia bohater nie zdaje sobie sprawy, a także zgwałconej przed laty córki, zamkniętej dla własnego dobra w szpitalu psychiatrycznym.

Zagraniczni krytycy zwracają uwagę na podwójny ekranowy powrót – Bandersa do kina Almodovara oraz tegoż Almodóvara do gatunku thrillera, uprawianego choćby w „Matadorze” sprzed dwudziestu pięciu lat z rzeczonym Banderasem w roli głównej. I o ile pierwszy z powrotów jest bezsporny, co zresztą wzorowo wykorzystali promujący film dystrybutorzy, o tyle drugi wydaje się jedynie zasłoną dymną. Reżyser sprawia wrażenie, jakby konwencja dreszczowca była dla niego jednocześnie sednem opowieści i kłopotliwym balastem. Chce uczynić z niej emocjonalny stelaż utworu i z przymrużeniem oka ją zdekonstruować. Zamaszystym gestem rozsypuje gatunkowe klocki, ale kiedy przychodzi do ich układania, zaczyna asekurować się ogranymi leitmotivami i „obsesjami”, obłaskawionymi przez wierną publiczność. Każda scena w tonacji serio musi zostać spuentowana oczkiem puszczonym do widza, każdy wątek, eksponujący skomplikowane uczuciowe zależności między bohaterami, musi skontrapunktować wtargnięcie „dziwnego” – raz będzie to brazylijski rzezimieszek w karnawałowym stroju tygrysa, innym razem oniryczno-groteskowa scena gwałtu w ogrodzie wypełnionym uprawiającymi seks parami.


Ostatecznie, Almodóvar  kreuje rzeczywistość z pogranicza telenoweli i gatunkowej parodii – zderza tu genetyków rozprawiających o etyce zawodowej, wyjętą z prozy żeńską pomoc domową, która baraszkowała i z Panem, i ze służącym, oraz małomiasteczkowego chłopaczka, który chciałby się zbuntować, ale za wygodnie mu pod matczyną spódnicą. Zrównując wszystkie poziomy swojej opowieści, otulając je efektowną pstrokacizną, pozbawia się atutu, który zadecydował o sukcesie choćby „Złego wychowania” – tam nadrzędność dramatycznej historii ucznia szkoły katolickiej wobec kryminalnej intrygi była zasygnalizowana wprost. Działała nie tylko na korzyść dramaturgii, ale i czegoś mniej uchwytnego, co pozwala osadzić nas bezpiecznie w wiarygodnej ekranowej rzeczywistości. Nie chcę narzekać, że trudno się w nowego Almodóvara „wciągnąć”, ale jeśli mówimy o mechanizmie projekcji-identyfikacji, to mało jest konwencji, w których działa on tak precyzyjnie jak w thrillerze, opartym na motywie ingerencji Nieznanego i Niebezpiecznego w oswojoną przez bohaterów przestrzeń.

„Skóra, w której żyję”, reż. Pedro Almodovar.
Hiszpania 2011, w kinach od 16 września 2011
Wątek sztucznej skóry nie pojawia się u Jonqueta. Dodany i z niezrozumiałych powodów szybko porzucony przez Almodóvara chyba najlepiej ilustruje adaptacyjne problemy reżysera. Sceny, w których bohater ślęczy nad mikroskopem i próbuje wydestylować z kolejnych preparatów nową tkankę, poprzedzane obrazami dokładnych przygotowań i wcielania w życie protokołów BHP, są jak obca narośl na frenetycznym i kiczowatym kinie autora „Porozmawiaj z nią”. Podobnie jak postać współpracownika Banderasa, który kładzie na stół kompromitujący Antonia dowód i wygraża mu policją. W kinie Almodóvara autorytet policyjny i jakkolwiek innych organów kontroli praktycznie nie istnieje. Jeśli coś ma tu autentyczną moc sprawczą, to zwykle jest to przeszłość, przybierająca kształt skrzywdzonych mścicieli i oszukanych kochanków. Zbrodnia jest u niego równie łatwa, co w „Do utraty tchu” Godarda: wystarczy strzał z pistoletu, szybka podróż za miasto z ciałem w bagażniku i problem z głowy. Co innego w „Tarantuli” Jonqueta, który hołduje tradycji noirowej i inaczej definiuje swoich bohaterów, obdarowując ich choćby wyrzutami sumienia.

Poprzedni film Hiszpana, „Przerwane objęcia”, choć niepozbawiony uroku, przypominał wizytę u szacownego profesora, który oprowadza studentów po swojej prywatnej wideotece i wskazując palcem kolejne tytuły, udziela lekcji kina. W „Skórze, w której żyje” egocentryzm reżysera osiąga taki poziom, że trudno znaleźć dlań adekwatną metaforę. Kilkanaście ciosów kilofem później można powiedzieć o filmie wiele, ale na pewno nie to, co sugeruje w utworze sam Almodóvar: jego sztuka wcale nie jest „gwarancją zdrowia”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.