Gdyby szukać metafory całej twórczości Michaela Baya, bez wątpienia byłaby to eksplozja. W jego filmach ogień trawi wszystko – od pancerników zacumowanych w Pearl Harbor, po Piramidę Cheopsa. Nawet poza kinem jest co wysadzić w powietrze: w reżyserowanej przez niego reklamówce operatora sieci kablowych Verizon eksplozja rujnuje basen wraz ze stojącym nieopodal grillem, zaś w spocie nakręconym na zlecenie butików Victoria’s Secret płonie całe niebo, rozciągające się ponad głowami długonogich modelek. Kiedy w „Transformers” (2007) pilotowane przez inteligentne maszyny statki kosmiczne rozdzierają chmury i zamieniają spokojne przedmieścia w wojskowy poligon, jeden z zachwyconych nastolatków krzyczy: „To lepsze niż «Armageddon»”. Chodzi oczywiście o jeden z poprzednich filmów Baya. Wybuchał w nim Paryż, wybuchał Szanghaj i najpewniej wybuchałaby cała Ziemia, gdyby dziarski Bruce Willis nie rzekł do zagrażającej naszej planecie asteroidy: „Pieprz się, skało”. Asteroida posłuchała.
Ludzie patrzący w górę
„Transformers 3”, reż. Michael Bay.
USA 2011, w kinach od 1 lipca 2011„Twórczość Michaela Baya przeznaczona jest dla wszystkich, którzy choć raz zbudowali olbrzymią wieżę z kart tylko po to, by po chwili euforycznie ją zburzyć” – pisał o reżyserze w „Newsweeku” Łukasz Muszyński. Jako że dominującym w recenzjach filmów Baya przymiotnikiem jest „infantylny”, a ich projektowanego odbiorcę wciąż otaczają licealne mury, można te „dziecięce” analogie ciągnąć w nieskończoność. Kontrargument reżyser ma tylko jeden, za to niepodważalny. Jego dziewięć obrazów zarobiło do tej pory na świecie 3,5 miliarda dolarów (z czego 1,5 miliarda w samym USA).
Jeśli w latach 80. Fabryką Snów zarządzał Steven Spielberg, a w latach 90. James Cameron, miniona dekada musiała należeć do Baya. Podczas trwającej szesnaście lat kariery, reżyser pomylił się tylko raz, chwilę po zmianie barw klubowych i ucieczce od Jerry’ego Bruckheimera pod skrzydła papy Spielberga. Podejmująca trochę ambitniejszy temat klonowania „Wyspa” (2005) przepadła z kretesem w Stanach (35 milionów dolarów przychodu przy 125 milionowym budżecie) i ledwie odrobiła stratę w Europie i Azji. Od czasu tego epizodu producent wykonawczy Spielberg pozwala Bayowi kręcić to, na co ten ma ochotę. A co do jego preferencji nikt chyba nie ma wątpliwości. Eksplikują je choćby autorzy kapitalnego, humorystycznego filmiku „Michael Bay Masterclass”: „Mayhem, Destruction, Power and People Looking Up”. Owi „ludzie patrzący w górę” to stały element rozbuchanej poetyki filmów Kalifornijczyka. Nicolas Cage wznosi race ku niebu i czeka na mordercze bombardowanie wyspy Alcatraz; para ciemnoskórych policjantów dziękuje „Najwyższemu” za to, że uratował im życie; nafciarze-astronauci podziwiają efekt pracy inżynierów z NASA – bliźniacze promy kosmiczne o wymownych nazwach „Freedom” oraz „Independence”. Zdejmowani z żabiej perspektywy, omiatani zamaszystymi panoramami, patrzą w górę z nadzieją bądź strachem. Nie wiemy, co dokładnie widzą, ale na pewno coś innego niż bohaterowie filmów Tarkowskiego.
25 słów
Jaka twórczość, taki mit założycielski. Podobno małoletni, wychowywany w rodzinie zastępczej (plotka głosi, że jego biologicznym ojcem był reżyser John Frankenheimer) Bay przywiązał fajerwerki do elektrycznej kolejki, a następnie nagrał swoją pierwszą scenę akcji kamerą Super 8 (aż dziw bierze, że nikt nie rozważał jego kandydatury na stanowisko reżysera najnowszej produkcji Spielberga i J.J.Abramsa „Super 8”, w której scena z pociągiem została żywcem przeniesiona na ekran). Gdy w wieku piętnastu lat kolorował storyboardy „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”, nie było już odwrotu. Pod czułym producenckim mecenatem Jerry’ego Bruckenheimera, jeszcze w latach 90. stał się najbieglejszym realizatorem ekspansywnej idei high concept. Jej założenia, usankcjonowane w latach 80. przez Bruckheimera i Dona Simpsona, były proste: jeśli filmu nie da się streścić w 25 słowach, scenariusz leci do kosza. Bay, student literatury angielskiej, zawsze szanował słowa: „Bad Boys” (1995), „Twierdza” (1996), „Armageddon” (1999), „Pearl Harbor” (2001), „Bad Boys 2” (2003), trylogia „Transformers” (2007-2011) – w każdym kolejnym filmie było ich coraz mniej.
„Transformers” – których trzecia odsłona o podtytule „Dark of the Moon” wchodzi właśnie na światowe ekrany – stanowią w pewnym sensie credo jego twórczości. W inspirowanej zabawkowym uniwersum Hasbro opowieści o robotach z kosmosu, które przenoszą swoją odwieczną wojnę na Ziemię, ścierają się dwie strategie. Z jednej strony, jest to podejście nostalgiczne, nakazujące konstruować narracje bliskie nowoprzygodowym wzorcom (ich symbolem jest postać głównego „ludzkiego” bohatera cyklu, nastolatka Sama Witwicky’ego, który jak słusznie zauważył Darek Arest, jest współczesną inkarnacją Marty’ego McFly’a z klasycznego filmu Kina Nowej Przygody – „Powrotu do przyszłości” Roberta Zemeckisa). Z drugiej, cechuje reżysera perfekcjonizm, wyrażony obsesją technicznej doskonałości (tę cechę z kolei reprezentowałaby postać grana przez piękną Megan Fox, która w drugiej części serii, „Zemście upadłych”, została poddana cyfrowej „obróbce” i paradoksalnie wydaje się mniej ludzka od filmowych transformersów). Na styku tych dwóch artystycznych metod Bay konstruuje świat, w którym kinematograficzne sentymenty idą pod rękę z estetyką reklamy. To egzemplifikacja nastoletnich wyobrażeń przygody doskonałej.
Kobieta-Samochód kontra Mężczyzna-Żołnierz
W „Dark of the Moon” złe transformersy, Deceptikony, najeżdżają ludzkość, a Bay rozpętuje wojnę na pełną skalę. Stopniowo redukowana fabuła ma odsłonić to, co w jego kinie najistotniejsze: czystą frajdę z „kinetycznego” potencjału współczesnych blockbusterów. Przemoc u Baya wydaje się rewersem „postmodernistycznej” przemocy u Tarantino. Podczas gdy ten drugi lubuje się w podkreślaniu jej umowności i dąży do uczciwego paktu z widzem („to moje kino, a ty sam decyduj o swoim odbiorze”), reżyser „Twierdzy”, poruszający się z racji swoich komercyjnych ambicji w granicach kategorii „PG-13”, bagatelizuje ekranową brutalność. A jeśli założyć, że uczłowieczonym robotom potrzebne są powieki i cierpią ból tak samo jak ludzie, seria „Transformers” to jeden wielki festiwal okrucieństwa – nie brakuje tu wyłupywania gałek ocznych, miażdżenia mechanicznych kości, przerywania rdzeni kręgowych i tym podobnych atrakcji (to jednak i tak małe piwo przy ocenionym na cenzorskie „R” filmie „Bad Boys 2”, w którym wypadające z karawanu trupy wykorzystane są w charakterze komediowego zapalnika).
Orgia destrukcji, a mówiąc nawet prościej – seans zderzających się obiektów – jest okraszona zakorzenionymi w popkulturze płciowymi stereotypami, z paralelą między kobietą i samochodem na czele. Buńczuczną Megan Fox, z którą rozwiązano kontrakt, ponieważ zwyzywała Baya od „Hitlerów”, zastąpiła brytyjska modelka Rosie Huntington-Whiteley. Reżyser zna „Sekret Wiktorii” i lubi się tym chwalić, dlatego nawet ubiór bohaterki „ustawia” ją raczej w charakterze elementu scenografii niż scenariusza.
Tego samego nie można powiedzieć o amerykańskiej armii, z którą łączy Baya platoniczna miłość i mniej platoniczny plan biznesowy (jako jedyny z amerykańskich filmowców ma podpisany z wojakami stały kontrakt). Poza drobnymi ukłonami w postaci wizualnych lejtmotywów (helikopter na tle zachodzącego słońca, w „Pearl Harbor” z konieczności zastąpiony samolotem), twórca oddaje żołdakom sporo czasu ekranowego. Szczytem absurdu pozostaje finał „Transformers: Zemsty upadłych”, w którym miejsce szlachetnych Autobotów mogłyby równie dobrze zająć Teletubisie – taki łomot spuszczają złym Deceptikonom komandosi wspierani przez czołgi. Nie wspominając już o scenie, w której John Turturro łączy się z dowództwem lotniskowca przewożącego prototypowe superdziało, a świetlny pocisk zamienia jedną z monstrualnych maszyn w kupę złomu. Tak to się robi w US & A.
Morał z tej historii taki, że jeśli ktokolwiek przegapił dzień armageddonu, nie musi nadrabiać zaległości – rozwiązanie było tylko jedno. Zanim Bruce Willis nonszalancko wzgardził asteroidą, pewien facet z kamerą uzbroił go w detonator. Asteroida doceniła ironię.