„Żyj na próżno albo umrzyj dla sprawy” – przekonuje John Rambo, półkrwi Indianin, półkrwi Niemiec, pierwszy komandos Stanów Zjednoczonych, niegdyś włączony do politycznego gabinetu Ronalda Reagana, a dziś wzięty na sztandary przez elektorat Donalda Trumpa. Jednak to, co przed czterema dekadami zaczęło się niemal bezkrwawą rebelią zaszczutej jednostki, po latach kończy się pornograficzną rzezią oraz nihilistyczną fantazją o zemście. Rambo, superheros rozwiązujący w pojedynkę problemy republikańskiej Ameryki, nie wziął pod uwagę jednego: można też umrzeć w imię złej sprawy.
I sprawiedliwość dla wszystkich
Postać Rambo, wymyślona przez pisarza David Morrella i ożywiona na ekranie przez Sylvestra Stallone’a, zawsze uginała się pod bacikiem ironii, o czym świadczy chociażby przymiotnik „ramboidalny”, opisujący nieśmiertelnego półgłówka z ckm-em w dłoni. Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, że przybywając do miasteczka Hope (sic!) w pierwszym filmie cyklu, straumatyzowany weteran z Wietnamu został ustawiony na kursie kolizyjnym z lokalnymi władzami siłą – wszystko za sprawą praktykującego metody Vietcongu psychopaty, szeryfa Willa Teasle’a. Jeszcze mniej osób pamięta, że w filmie – i to w wyniku wypadku – ginie tylko jedna osoba.
„Widziałem Rambo i jest republikaninem” – mawiał Reagan i choć sam Sylvester Stallone lubił wyprowadzać go z błędu, „prawda czasu” była po stronie prezydenta. Reagan powoływał się na komandosa, mówiąc o sytuacji w Nikaragui, Afganistanie i Związku Radzieckim, budował wokół filmowej ikonografii całe przemówienia, zaś wizerunek umięśnionej klaty Stallone’a z przytroczoną doń głową męża stanu stał się jednym z najpopularniejszych satyrycznych obrazków. Mimo tego w „Pierwszej krwi” (1982) Teda Kotcheffa trudno było zamienić Rambo w karykaturę: jako weteran pozostawał ofiarą brutalnych represji, toksycznym odrzutem w epoce antywojennych nastrojów, a także marionetką w rękach amerykańskiego rządu. Dopiero z czasem, dzięki kolejnym sequelom i efektownej retoryce Reagana, doszło do rozszczepienia osobowości, zaś w jednym ciele zamieszkały dwie postaci: twardziel, który w zgodzie z moralnym kompasem dziurawi kulami ludzi nieprawych, oraz amerykański chłopak na schwał, który korzysta z kompasu Pentagonu, by podsycać mocarstwowe aspiracje swojego kraju.
W połowie lat 80. rzeczone figury stały się prawie nierozróżnialne, zaś podwójne kodowanie stało się niepisaną regułą kolejnych części. W Wietnamie Rambo ratował pozostawionych na pastwę losu amerykańskich jeńców („Rambo II”, 1985), w Afganistanie pomagał Mudżahedinom przepędzić Sowietów („Rambo III”, 1988), w Birmie odbijał członków ekspedycji humanitarnej z rąk junty („John Rambo”, 2008), dziś z kolei prowadzi jednoosobową wojnę przeciw stręczycielom z meksykańskiego kartelu („Rambo. Ostatnia krew”, 2019). I choć katalizatorem każdej z tych wypraw pozostają empatia oraz refleksja nad zdziczeniem świata (co w luźnym sensie odsyła Rambo do tradycji kina noir), w gruncie rzeczy chodzi o symboliczne umocnienie statusu Ameryki jako policji świata.
Gdzie Wietnam twój
Książka Morrella jest pod wieloma względami doskonała. Nie tylko jeśli chodzi o portret epoki, rysunek społecznych niepokojów na prowincji lat 70. oraz wiarygodny szkic bohatera, który pozostaje materiałem na kilka prac doktorskich z zakresu psychiatrii (tematy wahałyby się od społecznej alienacji po zespół stresu pourazowego). Jej prawdziwą siłą jest motyw partyzantki Rambo na amerykańskiej ziemi jako metafory całej wojny wietnamskiej. Morrell podkreślał wielokrotnie, iż dynamika zderzenia bohatera z lokalną policją inspirowana jest pacyfikacjami hipisowskich demonstracji, zaś przebieg obławy na bohatera odzwierciedla wojskową impotencję USA w Wietnamie. Role się zamieniają: mimo technologicznej i liczebnej przewagi to Gwardia Narodowa dostaje bęcki od bohatera. „Prowadzicie wojnę, której nie możecie wygrać” – przestrzeże mundurowych pułkownik Trautman, bodaj jedyna postać, w której Rambo mógłby dostrzec ojca.
Filmowa „Pierwsza krew” do pewnego stopnia oddaje sprawiedliwość tej optyce, zwłaszcza w wymiarze moralnym – zadanie śmierci jest ostatecznością, to kwestia imperatywu przetrwania, a nie zemsty za doznane krzywdy. W książce szeryf Teasle jest weteranem wojny w Korei, zaś w perspektywie Rambo – kimś w rodzaju sadystycznego mentora. W filmie zrezygnowano z tego wątku, zapewne po to, by jeszcze wyraźniej zarysować konflikt pomiędzy społecznym wyrzutkiem a zbrojnym ramieniem aparatu represji. W powieści Morrella obaj giną: po iście westernowym pojedynku wykrwawiają się na ulicach Hope. W filmie z kolei Teasle dostaje za swoje, a Rambo otrzymuje szansę na sequel. Od tej pory nie będzie już wyrzutkiem (w słowniku Reagana: metaforą błędów administracji Jimmy’ego Cartera), tylko napędzaną lojalnością wobec kolegów z frontu bronią masowej zagłady.
W kolejnych filmach partyzancka strategia znów sprawdza się świetnie, nikt nie spodziewa się amerykańskiej inkwizycji – ani żołnierze Vietcongu, ani radzieccy okupanci w Afganistanie, ani nawet siepacze z Rangunu i cyngle z Juarez. Metoda zadawania śmierci się nie zmienia, lecz stosunek do niej – jak najbardziej. Sam Morrell, mówiąc delikatnie, nie zareagował najlepiej na najnowszą odsłonę cyklu: „Czułem się gorszym człowiekiem po obejrzeniu tego filmu – byłem odhumanizowany, zdegradowany do roli śmiecia”.
Na granicy
„Ostatnią krew” otwiera scena uderzenia huraganu. Rambo, na rączym mustangu i w kowbojskim kapeluszu, ratuje turystkę ze szponów śmierci. Rachunek się jednak nie zgadza, żywioł i tak zebrał żniwo, a John pielęgnuje poczucie winy w przepastnym domostwie na ranczu w Arizonie. Słońcem jego świata pozostaje przybrana córka, latorośl meksykańskiej gosposi, dzielącej z Johnem trudy prowincjonalnego życia.
Tego, co dzieje się później, raczej nie pomylicie z fabułą „Na wschód od Edenu”: dziewczyna wyjeżdża do Meksyku pod najgłupszym pretekstem w historii głupich pretekstów i przy zaskakująco biernej postawie bohatera trafia w ręce handlarzy żywym towarem. Podstarzały twardziel musi więc zakasać rękawy i jeszcze raz wkroczyć na wojenną ścieżkę. Sprawa ma wymiar głęboko osobisty, co w dłuższej perspektywie okazuje się największym problemem scenarzystów: skoro zazwyczaj Rambo egzekwował kodeks Hammurabiego przyparty do muru, kim będzie w momencie, gdy straci powód do życia, a zyska powód do zemsty?
Twórcy odpowiadają na to pytanie wystrzałem z haubicy, zamieniają bohatera w umęczonego anioła zagłady i rozkręcają spektakl obezwładniającej przemocy. Nie będę kłamał: na to liczyłem. Niestety, zarówno poważna konwencja w stylu rewizjonistycznego westernu, jak i stojąca za wspomnianą przemianą filozofia nie pozwalają czerpać frajdy z ekranowej jatki – kontrast pomiędzy groteskowym rozczłonkowywaniem ludzkiego ciała a scenami cichych introspekcji jest zbyt duży i pracuje na jakiś komiczny efekt. I o ile poprzednie części cyklu bronią się dziś formułą staroszkolnego kina akcji oraz scenami akcji zainscenizowanymi w wyobraźni szaleńca (by wspomnieć choćby czołg strącający helikopter w trzeciej części serii), o tyle dwie ostatnie niewiele mają na swoją obronę – powaga konwencji wysysa z przygód Rambo resztki powietrza, odbiera im jakąkolwiek lekkość.
Last but not least, Meksyk – monolit przez wielkie M. Stallone to fajny gość i nie najgorszy scenarzysta, ale nie mam bladego pojęcia, na co liczył, wkładając w usta bohatera przestrogę dla turystów. Kręcenie filmu o krojeniu Meksykanów na plasterki w czasie, gdy twój prezydent demonizuje ich na potęgę, przeszłoby zapewne na festiwalu w Zasiedmiogórogrodzie, ktoś doszukałby się w tym subwersji oraz przewrotnej krytyki. W multipleksie prowadzi jednak do pytania o resztki artystycznej świadomości (albo do pytania o to, dlaczego Rambo nie odwiedzi, dajmy na to, Syrii). W kluczowej scenie rozmowy z podążającej tropem kartelu dziennikarką bohater pozbawia idealistkę złudzeń i jasno eksplikuje przesłanie filmu: dyplomacja jest dla słabiaków, ogień zwalczysz wyłącznie ogniem, a spirala zbrodni nie istnieje – najsilniejszy w stadzie zawsze może ją przerwać. Kto jak kto, ale John Rambo powinien wiedzieć lepiej.
Można oczywiście zakładać, że „Ostatnia krew” (podobnie jak wcześniejsza odsłona serii, „John Rambo”) była Stallone’owi do czegoś potrzebna. Jednak – przy całej sympatii do aktora – Rambo nigdy nie wydawał się tak drogi jego sercu jak młodszy o kilka lat bokser Rocky Balboa. Choć obaj załatwili swoje sprawy wraz z końcem lat 80. i schowali się w pawlaczu na dobre dwadzieścia lat, powrót „Włoskiego Ogiera” wydawał się uzasadniony – choćby potrzebą dopisania rozdziałów o starzejącym się ciele („Rocky Balboa”, 2006) oraz sztafecie pokoleń („Creed”, 2015). Rambo tymczasem wyłonił się z cienia dopiero po tym, gdy Hollywood przekonało resztę świata, że nie ma nic złego w masowym recyklingu popkulturowego dorobku lat osiemdziesiątych. Na fali nostalgii dopłynął daleko, z jakiegoś powodu wciąż o nim rozmawiamy. Jednak tym, co odróżnia go od ekshumowanych „Predatorów”, „Pogromczyń duchów”, a także zrzeszających legendy kina akcji i sygnowanych nazwiskiem samego Stallone’a „Niezniszczalnych”, jest powaga – zastygła w grymasie złości twarz. Przed niemal czterdziestoma laty była to twarz Ameryki rozczarowanej największą militarną porażką w historii. Dziś to twarz faceta, który wie, że i tak było warto.