Upadek autorytetu wywołuje zwykle tę samą reakcję: najpierw przychodzi rozczarowanie, potem gorycz, w końcu – agresja. Podobną ścieżką chadzają emocje reżysera Davida Sievekinga, który w swoim imienniku, autorze „Blue Velvet” i „Zagubionej autostrady”, najpierw widzi idola, potem człowieka słabego, nie dostrzegającego absurdów wiary, której stał się ewangelistą, wreszcie – promotora „niepojętego” stylu życia, który za swoją pracę popularyzacyjną powinien zostać ukarany. Rzecz dotyczy ruchu Medytacji Transcendentalnej, który David Lynch firmuje dziś swoją twarzą. Sieveking zainteresował się organizacją przez wzgląd na oddanego jej ciałem i duszą Lyncha. Na spotkanie inicjacyjne przyniósł 6 kwiatów, świeże owoce, chusteczkę i 2360 euro. Taka jest dziś cena życia na modłę zen. Jednak to, co zaczęło się jak podróż po oświecenie, skończyło się powrotem z jądra ciemności. Oszukany reżyser nakręcił dokument, inwentaryzujący niedorzeczne fundamenty wiary, na których zbudowano sektę. Z rozczarowania zrodził się sarkazm i ironia. A że każdy kij ma dwa końce, również i Lynch znalazłby dobry powód, żeby Sievekinga, nomen omen, zlinczować.
Transcendentalnie Medytujący praktykują czynności, które nie śniły się nie tylko filozofom, ale pewnie i scjentologom. Podstawą kursów opartych na naukach Mahareshiego Mahesha Yogiego są mantry. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Pod powierzchnią znajdziemy rzeczy o wiele ciekawsze: joginów, którzy potrafili latać, ale ze skromności nie latali, buddyjskie czujące kapcie, dziwaczny maraton skakania po poduszkach w pozycji kwiatu lotosu. Wyeksplikowana przez jednego z rozmówców Sievekinga koncepcja, iż istotą rozwoju każdej sekty jest utrzymywanie jej członków w stanie permanentnej ekscytacji poprzez wprowadzanie nowych, egzotycznych elementów, organizuje działania liderów organizacji.
„David chce odlecieć”, reż. David Sieveking.
Austra, Niemcy 2009, w kinach od 7 stycznia 2011I tak z jednej niedorzecznej sytuacji pączkuje kolejna, łańcuszek zdaje się nie mieć końca. Najpierw w Berlinie słyszymy bez mała hitlerowskie orędzie do narodu, podparte planami wzniesienia Wieży Niepokonanych Niemiec, potem Lynch z łopatą kładzie kamień węgielny pod szkołę dla medytujących. Odautorski komentarz w zasadzie nie jest tu potrzebny. Lecz Sieveking nie może sobie odmówić ironicznego montowania pejzażu małej apokalipsy, która odbywa się w głowie twórcy „Diuny”. W filmie powtarza się leitmotiv w postaci ekspresyjnie gestykulującego Lyncha. Wyciąga przed siebie dłoń i porusza palcami, jakby próbował schwytać migoczące przed nim świetliki. Pewnie czegoś szuka, ale sam nie wie czego. Pewnie ma coś do powiedzenia, ale sam nie wie, co. Lecz nawet jeśli chodzi mu o „wspaniałe nurkowanie we własnym ego”, ruch jego palców to kiepska metafora. I jeszcze gorszy motyw humorystyczny.
Trudno uwierzyć w kandydowską pozę, którą przyjmuje Sieveking. Jego postawa szybko przesuwa się w sferę autokarykatury, zwłaszcza że autor należy do tych, którzy uwielbiają słuchać swojego głosu. W narcystycznej narracji tyle samo miejsca poświęca Lynchowi i wodzie w Gangesie, co pielęgnowaniu etosu „prawdziwego fana” (w jednym z wywiadów z idolem porównuje się zresztą do bohatera „Blue Velvet”). Konkludując, iż niegodziwością jest zamiana przestrzeni duchowej w przestrzeń merkantylną, wyważa otwarte drzwi. Kompromitując zafiksowanego, odpowiadającego na jego pytania jak automat artystę, strzela kulą w płot. Kandyd z niego farbowany. U boku gderliwej, obnoszącej pogrzebowe woalki dziewczyny-pisarki, wygląda jak ktoś, kto po wielu chudych latach znalazł wreszcie strategię na swoje „pięć minut”. Kiedy reżyser za pośrednictwem prawników zrywa z nim kontakt, trudno uwierzyć w jego zdziwienie. Sieveking wie przecież, że nie chodzi o kawę, do której zapomniał dolać śmietanki, ale o fundamenty czyjegoś światopoglądu. Odkrycie, że wybitne dzieła mogą wyjść spod ręki człowieka, któremu do wybitności daleko, są jego przekazem dla potomnych. Nie wiem, jak Wam, ale mnie to nie wystarczy.