„Predators”,
reż. Nimród Antal

Michał Walkiewicz

W najnowszych „Predators” Nimróda Antala kosmita znów poluje. Tym razem ze współplemieńcami. W filmie ma miejsce symboliczny sąd nad spalającą się w bitewnym ogniu ludzkością

Jeszcze 1 minuta czytania


Predator jaki jest, każdy widzi. Z pochodzenia kosmita, z zawodu myśliwy, z uczesania rastafarianin. Kompleks ma tylko jeden, za to poważny. Nie jest Obcym (tym z cyklu zapoczątkowanego w 1979 roku przez Ridleya Scotta). Nie zaprojektował go szwajcarski rzeźbiarz. Nie został pomyślany jako reprezentant bezinteresownego, niepowstrzymanego Zła. Karierę zrobił porównywalną, ale diabeł tkwi w szczegółach. Gdy wielokrotnie ścierał się na arenie popkultury ze swoim rywalem w seriach „Obcy kontra Predator”, nikt nie miał wątpliwości, kogo to starcie bardziej nobilituje.

Drapieżca, jak określali go polscy tłumacze, sfrunął na Ziemię w 1987 roku. Wyposażony w zaawansowaną technologię (kamuflaż optyczny, laserowe działko, stalowe szpony), działający podług honorowego kodeksu, okazał się całkiem przyzwoitym gościem. Wabiły go upały (ciekawe, czy teraz hasa po Wielkopolsce?), zabijał tylko uzbrojonych i niebezpiecznych. W pierwszej części kinowego hitu („Predator”, 1987) urządził sobie safari w gwatemalskiej dżungli i wyciął w pień doborowy oddział komandosów. Dopiero gdy podniósł rękę na Schwarzeneggera, nadeszło rozczarowanie, płacz i zgrzytanie zębów. Do pracy powrócił trzy lata później („Predator 2”, 1990). Robił porządek w Los Angeles podczas krwawych starć policji z handlarzami narkotyków. Oszczędził uzbrojoną kobietę w ciąży, a pasażerów metra był wybił tylko dlatego, że na jego widok wyciągnęli z kieszeni cały sklep z militariami.

W najnowszych „Predators” Nimróda Antala kosmita znów poluje. Tym razem ze współplemieńcami. W filmie ma miejsce symboliczny sąd nad spalającą się w bitewnym ogniu ludzkością. Na odległą planetę, celem rytualnych łowów, myśliwi sprowadzają prawdziwe szumowiny. W skład drużyny homo sapiens wchodzą m.in. „cyngiel” Yakuzy, członek szwadronów śmierci z Sierra Leone, niereformowalne dziecko amerykańskiego systemu więziennictwa, siepacz kartelu narkotykowego rodem z Meksyku, żołnierz rosyjskiego Specnazu. Wszyscy zostali scharakteryzowani w zgodzie z dobrymi tradycjami elektronicznej rozrywki: każdy ma własną broń, mocne i słabe punkty, a także przynajmniej jedną linijkę dialogu. Najbarwniej wypada tu członkini izraelskich sił specjalnych. Obsługuje wielki karabin snajperski, który w ostatnim akcie urasta do rangi czechowowskiej strzelby, zaś w jednej ze scen wyciąga z mroków pamięci mrożącą krew w żyłach opowieść (spokojna głowa – choć poprzeczka absurdu wisi u Pana Boga na ganku, kosmita nie okazuje się w jej wspomnieniach zabójcą na usługach Palestyny).

„Predators”, reż. Nimród Antal.
USA 2010, w kinach od 16 lipca 2010
Ludźmi dowodzi niejaki Royce (Adrien Brody). Typ twardziela-intelektualisty z muskularnym ciałem i popękaną duszą. Facet, który kocha zapach napalmu o poranku, w nosie ma kumpelski etos, a do tego potrafi o tym mówić. Gdy Izraelka każe mu dumać nad człowieczą moralnością, ten ucisza ją precyzyjnym cytatem (pułap Hemingwaya: „Nie ma polowania nad polowanie na człowieka. Jeśli ktoś długo polował na uzbrojonych ludzi i lubił to, nigdy nie dbał specjalnie o nic innego”). Potrafi też poświęcić cudze życie, by zyskać przewagę taktyczną. Lecz mimo deklaratywnego charakteru większości scen z jego udziałem, twórcy nie mają tyle odwagi, by uczynić z „Predators” pochwałę atawistycznych instynktów. W krytycznym momencie nawet Royce okaże się szlachetnym i czułym na cierpienie bliźniego skautem.

W pierwszej połowie oglądamy malownicze krajobrazy obcej planety, w drugiej nie cichnie huk karabinów. W pierwszej udało się wykreować suspens, w drugiej – energetycznie go rozładować. Obydwie partie ogląda się z przyjemnością, choć nie da się ukryć, iż dzieło bazuje raczej na sentymencie do oryginalnego filmu (czego najlepszym wyrazem są aktorzy poprzebierani w ciężkie kostiumy Łowców). Podobnie jak kiedyś Schwarzenegger, Adrien Brody smaruje się błotem i staje z Predatorem do pojedynku na gołe torsy. Takich smaczków jest tu zresztą więcej – począwszy od charakterystycznych „bębenków” na ścieżce dźwiękowej, po bliźniaczo zainscenizowane sceny. Pojęcie „hołdu” wydaje się kluczowe. Zepchniętemu do narożnika kultury popularnej Predatorowi łomot spuścił już nawet…Andrzej Gołota. Przyznacie sami, że biedak zasługuje na kolejną szansę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.