W tekście „Semiosfery popkultury”, stanowiącym posłowie do interpretującej fenomen „Gwiezdnych wojen” książki „Dawno temu w Galaktyce Popularnej”, Wojciech Jerzy Burszta pisze: „Oglądanie filmów to zawsze podróżowanie po znajomej lub dopiero poznawanej topografii semiosfery czasowo-przestrzennej. Jeśli czujemy się w niej u siebie, sytuujemy się tym samym w sferze liminalnej, imaginacyjnie zawieszamy zwykłe funkcjonowanie, aby przylegać do tych wartości, które wprzódy uznaliśmy za swoje i jakie chcą z nami kultywować inni członkowie plemienia z tej oto Galaktyki.”
„Ostatni władca wiatru”,
reż. M. Night Shyamalan.
USA 2010, w kinach od 1 września 2010Ów komfort „bycia u siebie” nie jest przeznaczony dla widzów nowego filmu M.Nighta Shyamalana. Jego utwór, zapośredniczony w serialu animowanym „Awatar: Legenda Aanga”, składa się wyłącznie ze ścinków, resztek, odprysków. Kikutów fabuły, skrawków emocji, inspiracji sklejonych na chybił-trafił (częściej: chybił). „Ostatni Władca Wiatru” to dzieło nie wykorzystujące jednego z podstawowych paradoksów popkultury, pozwalającej za pomocą eklektycznego języka tworzyć spójne teksty. Nie ma mowy o sferze liminalnej, o przyleganiu do ekranowych wartości, skoro ich poznanie przychodzi z trudem. Przez cały seans mnożą się pytania. Większość z nich dotyczy motywacji bohaterów.
Najpierw zakutane w kurtki z bizona, nastoletnie rodzeństwo, wyciąga z lodu bańkę wodną ze śpiącym w niej mnichem. Światem rządzą cztery żywioły, którym odpowiadają cztery krainy i cztery narody. Każdy naród ma swoich magów, strzegących bezpieczeństwa szarych obywateli. Mija kilkanaście minut i jest coraz ciekawiej: duchy zwierząt, reinkarnacja, latające lemury, globalny bajzel – sprawka spełniającego imperialistyczne marzenia Królestwa Ognia – oraz mały budda, chłopiec z bańki o imieniu Aang, który ma przywrócić porządek. I dużo – głównie scenariopisarskiego – hokus pokus.
A propos czarów. Magia czterech żywiołów jest elementem konstytuującym „być albo nie być” bohaterów i całego świata – wszyscy ją kochają, wszyscy o niej mówią, dla niej żyją, przez nią umierają. Patrząc na pustą, pozbawioną emocji i oryginalnego rysu rzeczywistość, można dojść do wniosku, że magia zastępuje bohaterom wszystko – sztukę i rozrywkę, taniec i medytację, sporty indywidualne i drużynowe. Oto bowiem stary i mądry wodny mag, ucząc Aanga panowania nad pociskami z „hadwao”, beztrosko odbija je piętką, niczym polski piłkarz w meczu towarzyskim z San Marino. A jako że clou programu są pojedynki między magami, sceny akcji szybko zaczynają przeczyć swojej definicji. Najpierw potężny czarodziej musi wykonać rodzaj rytualnego tańca, na co skupiony przeciwnik odpowiada swoją choreografią. Wtedy ponad ich głowami zaczyna się show fajerwerków – woda gasi ogień, ziemia zbija się w twarde bloki, a zefirek zamienia się w tornado. Jest w tym dynamika dworskich pojedynków na pistolety, elementy gry w papier-nożyce-kamień, teatr kabuki, nowozelandzka haka, „You Can(‘t) Dance” i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Podczas wielkiej finałowej bitwy, siepacze złej sprawy z respektem przyglądają się hołubcom bohatera. Nie słyszeli knajackiej maksymy o herkulesie i (ludzi) kupie – zamiast w sile chłopa zaatakować fruwającego pokurcza, grzecznie czekają na swoją kolej. Na mocy popkulturowych przetasowań, chętnie postawiłbym naprzeciw Aanga Jasona Bourne’a. Podejrzewam że celna „piącha” zmąciłaby ten buddyjski spokój ducha, chyba że słowo okazałoby się szybsze od łokcia i agent z amnezją skamieniałby od frazy w rodzaju: „woda uczy nas wybaczać” (cytuję z pamięci).
M. Night Shyamalan, z którym po kilku wspaniałych filmach („Szósty zmysł”, „Niezniszczalny”, „Znaki”), stało się coś bardzo złego, nie szczędził pieniędzy na kostiumy i scenografię. Być może nadekspresja jego aktorów i „taneczny” charakter kluczowych scen również wskazują drogę, którą powinien podążyć. Prosto do kraju urodzenia. Kierunek: Bollywood.