POP-CORE: Chłopcy z tamtych lat
„Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa”, reż. Maciej Kawulski

11 minut czytania

/ Film

POP-CORE: Chłopcy z tamtych lat

Michał Walkiewicz

Żeby pokazać mafię jak wyhodowany oddolnie organizm, który pasożytuje na społecznej tkance, trzeba pożegnać bandę buntowników z wyboru, którzy żyją i umierają w filmowym gabinecie luster

Jeszcze 3 minuty czytania

Polscy gangsterzy strzelają najcelniej, kochają najmocniej, nad przepaścią tańczą jak Barysznikow. To trochę gwiazdy rocka, a trochę filozofowie odsłaniający brudną podszewkę świata. W filmie Macieja Kawulskiego „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” dzieciak z blokowiska najpierw pierze po gębie szkolnego zabijakę, a potem spogląda z zazdrością na okutanych w skóry i złote łańcuchy twardzieli. I trudno się dziwić jego ambicjom – to w końcu faceci, którzy cierpią w rytmie muzyki Philipa Glassa, w wolnych chwilach czytają Tyrmanda, a pomysły na ksywki czerpią z Henry’ego Davida Thoreau. Bez względu na to, czy spoglądają w egzystencjalną otchłań, czy biorą na buty niewypłacalnego dłużnika, żyją intensywniej, pragną więcej i generalnie idą na przebój. Pozostają nieśmiertelną figurą self-made mana, który wyszarpał sobie pieniądze i szacunek w niekorzystnym układzie polityczno-gospodarczym.

Krew i krzyż 

Chociaż wątki gangsterskie nie pojawiły się w polskim kinie wraz z przełomem ustrojowym (w jednym z tekstów tomu „Europejskie kino gatunków” Rafał Chwała rozciąga tę tradycję od niemego „Czerwonego błazna” Henryka Szaro, przez dokumenty „czarnej serii” Hoffmana i Skórzewskiego, po komedie Juliusza Machulskiego z lat 80. z „Vabankiem” na czele), to właśnie lata 90. przyniosły najpełniejszą realizację gatunkowego wzorca. Dzieła, którym powszechnie zarzuca się epigoństwo i krytykuje za inspiracje amerykańskim kinem, często bywały narzędziem artykulacji sprzeciwu wobec nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Ich sednem stał się intrygujący paradoks. Z jednej strony ich twórcy musieli asekurować się sprawdzoną gatunkową matrycą. Z drugiej dopasowywali obce wzorce narracyjne oraz ikonografię do lokalnych realiów, co poskutkowało narodzinami nowej, romantyczno-gangsterskiej mitologii. 

Niektórzy reżyserzy nieźle poradzili sobie z tą dwubiegunową presją. Choćby Władysław Pasikowski w „Psach”, w których historia o ubekach szukających sobie miejsca w posttransformacyjnej rzeczywistości zostaje wpisana w większą, Melville’owską z ducha opowieść o „honorze wśród złodziei”. Inni, jak Jacek Skalski w „Mieście prywatnym”, ugrzęźli gdzieś pomiędzy publicystyką a rozbuchanym easternem – inspirowany historią mafii pruszkowskiej portret małomiasteczkowych przestępców rozpada się pod ciężarem sprzecznych ambicji.

Były też filmy, w których romantyczny powab życia na krawędzi stawał się sednem młodzieżowego teledysku, jak dyptyk „Młode wilki” Jarosława Żamojdy. I to właśnie w tych produkcjach znajdziemy scenę chyba najlepiej podsumowującą ówczesne aspiracje polskiego kina. Oto młody przemytnik o gołębim sercu zabiera swoją amerykańską dziewczynę do kościoła. Kiedy ona gładzi dłonią posadzkę, on zaczyna kazanie: „Od trzystu lat ludzie przychodzą tu po nadzieję”. Następnie, spoglądając na ołtarz, stawia kropkę nad i: „Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o Polsce, to właśnie tutaj powinnaś zacząć”. To przedziwne połączenie świeckich i świętych pierwiastków, składających się na tożsamość polskiego gangstera, pozostaje symbolem wiecznie żywej filmowej tradycji. Całkiem dosłownie nawiązał do niej po latach Marcin Wrona w swoim „Chrzcie” – to film, który rozpoczyna się od zbliżenia na rycinę Albrechta Dürera z Kainem i Ablem, a potem rozciąga paralelę pomiędzy losami biblijnych braci a parą facetów pożyczonych z repozytorium gangsterskiej klasyki. Twórca rzuca też światło na inną gatunkową dominantę, czyli wątek męskiej przyjaźni jako uświęconego, zawiązanego przed Bogiem paktu.

„Młode wilki”, reż. Jarosław Żamojda, „Psy”, reż. Władysław Pasikowski, „Miasto prywatne”, reż. Jacek Skalski

 

Nowe porządki

Film Kawulskiego, choć opowiedziany językiem nowoczesnego kina, sprawia wrażenie kompilacji największych hitów z tamtego okresu. Mgiełka nostalgii unosi się nad historią, w której bezimienny bohater, na przestrzeni kilku dekad, pnie się po kolejnych szczebelkach mafijnej drabiny. Problem w tym, że z dzisiejszej perspektywy wspomniana tradycja wydaje się raczej balastem, zestawem zużytych tropów i klisz. Waha się pomiędzy trzema wariantami opowieści – wybełtanymi z innymi gatunkami, od czasu do czasu modyfikowanymi, powracającymi dziś w uwspółcześnionej formie.

Pierwszy model, reprezentowany przez Patryka Vegę, ambasadora ludowego gniewu, jak celnie określił go Marcin Stachowicz, to kino wielkich kwantyfikatorów. Przypominające ekranizację tabloidu, zamieniające maksymy w stylu „wszyscy kradną” w sedno opowieści. Policjanci i gangsterzy, lekarze i kibole, koncerny farmaceutyczne i Sejm Rzeczpospolitej – Polska to w filmach Vegi jedna wielka mafijna struktura. I bez względu na to, w jaki sposób reżyser zorganizowaną przestępczość tematyzuje, zawsze sięga po ten sam schemat fabularny: oto grupa ambitnych cyników skacze po główkach ciężko pracujących obywateli na sam szczyt. „Dresiarstwo” jego kina rozumie się często jako wypadkową niewyszukanych żartów, uproszczonego rysunku rzeczywistości oraz efekciarskiej przemocy. Myślę, że rodzi się ono gdzie indziej – to połączenie autentycznej, publicystycznej żarliwości z ograniczonym językiem filmowym; pogrzmiewanie z pozycji trybuna ludu idące w parze ze scenariopisarską i formalną bylejakością.

Drugi model to opowieści, w których zazwyczaj brakuje tylko cytatu z Nietzschego o spoglądającej na nas otchłani. Książka „Ślepnąc od świateł” Jakuby Żulczyka oraz jej adaptacja w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego przynosi wizję świata na granicy implozji. Nic więc dziwnego, że wyciągnięty z pawlacza gangster nie ma w sobie nic z romantycznego miśka. A jeśli nagle pojawia się na ulicach dzisiejszej Warszawy, jak wychodzący z więzienia Dario (Jan Frycz), jest zarazem reliktem minionej epoki i bombą z opóźnionym zapłonem. Wybuch jest oczywiście kwestią czasu, być może dlatego, że gangstera nie interesuje utrzymanie status quo. Dilerzy poukładali się z politykami, mafia z celebrytami, wszyscy mają się dobrze. Ale Dario nie chce słuchać, że system świetnie funkcjonuje bez niego. Chce natomiast przejmować cudze interesy, podkładać ogień, dyktować warunki. Kojarzy się nieco z popkulturowymi figurami „sprawiedliwego chaosu” w rodzaju Jokera, Antona Chigurgha z „To nie jest kraj dla starych ludzi” albo Johna Rydera z „Autostopowicza”. W efekcie pokazuje gangsterom ich prawdziwe barwy, obnaża zarobaczenie świata, który zbudowali, zdziera z bohaterów maski. Odsłania wszelkie nieczystości postransformacyjnego układu, równocześnie sam będąc tego układu doskonałym reprezentantem.

„Chłopaki nie płaczą”, reż. Olaf Lubaszenko, „Ślepnąc od świateł”, reż. Krzysztof Skonieczny, „Kobiety mafii”, reż. Patryk Vega

Trzeci wariant to zazwyczaj kiepskie komedie, w których na jednego maczo z kozią bródką przypada jeden żart z brodą. Ale przecież nie bez powodu dobrze czujemy się na komediowym froncie – od wspomnianych klasyków Machulskiego, przez filmy Olafa Lubaszenki z przełomu wieków („Chłopaki nie płaczą”, „Poranek kojota”), po „Futro z misia” Michała Milowicza i Kacpra Anuszewskiego, czyli nieudaną próbę zdyskontowania sukcesu wspomnianych hitów. Wytworny szef mafii głaszczący kota w skórzanym fotelu, trzpiotka przejmująca kryminalny biznes albo bogu ducha winny szarak wplątany w mafijne porachunki – to figury, które łatwo powołać do życia. Skutecznie odwracają również uwagę od faktu, że mafia jest czymś ważniejszym niż kino i być może zasługuje na dojrzalsze historie oraz ciekawszą ekranową reprezentację.

Włoska robota

Kawulski jest oczywiście zręczniejszym reżyserem od Vegi, ma mniejsze ambicje niż Skonieczny i bywa zabawny – w przeciwieństwie do Milowicza. Tym bardziej dziwi więc, że pokusa romantyzowania pozostaje w nim tak silna, zaś anachroniczna konwencja do tego stopnia organizuje fabułę jego filmu. Już Pasikowski w „Psach” pozwalał sobie na większe szaleństwa – choćby wtedy, gdy w ramach przenicowywania schematów nakazał uśmiercić strzałem w plecy „Siwego” (Janusz Gajos). Dawny ubek znał wiele języków, jeszcze więcej metod zadawania bólu i nosił szykowny płaszcz, lecz jego śmierć – w całej swojej banalności – odebrała mu status importowanego z Zachodu szwarccharakteru.

Kawulski tymczasem mocno wierzy w to, że nie ma nic bardziej fotogenicznego i wzniosłego niż gangsterskie sprawki. Jasne, czasem przynosi to świetny, komiczny efekt – jak wtedy, gdy chłopięcą fascynację mordercami i złodziejami reżyser wpisuje w klasyczną narrację inicjacyjną. Ale kiedy odsiadujący wyrok bohater stacza się na samo dno pod epifanijną nutę z „Koyanisquuatsi” Godfreya Reggio, to już polowanie z armatą na muchę. Z kolei na tle nihilistycznej wizji Skoniecznego i Żulczyka „Jak zostałem gangsterem” wydaje się filmem nieco naiwnym (pomimo oparcia w faktach, z których reżyser szyje fikcyjne życiorysy). Zwłaszcza gdy przychodzi do punktu zwrotnego, w którym rzeczywistość musi zamienić dziecięce marzenia bohatera w koszmar. Zatem gdy fatum trąca pierwszą kostkę domina – bo przecież upadek gangstera jest kwestią czasu – reżyserowi zostają jedynie trąby jerychońskie. Nie trzeba dodawać, że przekształcenie mafijnych interesów w półlegalne biznesy to żaden zmierzch niewinności, a śmierć faceta w butach z wężowej skóry to jeszcze nie antyczna tragedia.

Mówiąc szczerze, nudzi mnie już ten koncert na sto karabinów. Posłuchałbym raczej cichej elegii. Zobaczył coś o starzejących się ciałach i o rozliczeniach z przeszłością, które trudno nazwać pojedynkami z bezlitosnym fatum – raczej żałosnymi próbami odkręcenia kilku brzemiennych w skutki decyzji. W najgorszym wypadku – obejrzałbym film, którego twórca całkiem serio zada bohaterom pytanie: czy było warto? – zamiast arbitralnie zakładać, że wszyscy tak naprawdę marzymy, by żyć szybko i umrzeć młodo.

Śmiem wątpić, że „Psy 3. W imię zasad” Pasikowskiego przyniosą tu jakąś zmianę – już sam tytuł sugeruje powrót do romantycznego wzorca oraz rychłą walkę w obronie ludzi honoru. Na razie oddam więc głos najbardziej wnikliwemu kronikarzowi włoskiej mafii, Roberto Saviano, który podrzucił ciekawy trop w swojej „Gomorze”: „Przestępczość zorganizowana to jedyny segment globalnej ekonomii, którego nie dotknął kryzys. To przestrzeń, która czerpała z kryzysu, żywiła się nim i go podsycała – w absolutnej ciszy podkopując demokrację państwa”. To też jest przecież jakaś droga. Ale żeby pokazać mafię jak wyhodowany oddolnie organizm, który pasożytuje na społecznej tkance, trzeba pożegnać bandę buntowników z wyboru, którzy żyją i umierają w filmowym gabinecie luster.