18 grudnia 2013 roku. Uwiedziony albumem „Seven Lines” Hery, wybrałem się na koncert tego kwartetu do warszawskiego Pardon, To Tu. Z tego wieczoru sprzed ponad sześciu lat pamiętam przede wszystkim wściekłą energię, zbiorową ekstazę i totalność dźwięku. Muzyka obejmowała wszystko i wszystkich. Czuło się ją w uszach, czuło się ją ciałem. Liczyło się tylko tu i teraz.
Jak się okazało, był to ostatni koncert tego składu: Paweł Szpura, Ksawery Wójciński, Paweł Postaremczak, Wacław Zimpel. Każdy z nich poszedł dalej własną drogą. Najdalej od freejazzowego idiomu odszedł ten ostatni. Niecałe dwa lata po owym koncercie Hery ukazał się album „Saagary” – zespołu, w którym Zimplowi towarzyszą muzycy z południowych Indii, wirtuozi karnataki, rodzimej formy muzyki klasycznej: Giridhar Udupa, Rivi Kulur, Bhargava Kalambi, K Raj i Mysore N. Karthik. Chociaż właściwie przy okazji „Saagary” wypadałoby napisać, że to Zimpel im towarzyszy. Zafascynowany muzyką z subkontynentu indyjskiego, spróbował uczyć się rag, tamtejszej teorii muzycznej, w Bengaluru spędził kilka miesięcy. Od tamtego czasu do Indii wracał wielokrotnie, nie tylko na południe, ale i na północ, gdzie króluje muzyka hindustańska, na którą wpływ miały tradycje perska i islamska. W Delhi trafił na zapiski kompozycji Tadeusza Sielanki, ludowego skrzypka, który do Indii natrafił najprawdopodobniej przez Syberię podczas II wojny światowej. Sielanka próbował wpasować mazurki w indyjski kontekst i system rag. Zimpel z Saagarą zrobił podobnie. Poznał tradycję na tyle dobrze, że przeniesienie własnych kompozycji w kontekst karnataki udało się bezboleśnie. Po pięciu latach od premiery muzyka na „Saagarze” nadal jest świeża, odpowiednio oddalona od schematu world music. Najciekawszym momentem było „Lines”, w którym główną rolę odgrywał khaen, indochińska bambusowa harmonia ustna o charakterystycznym, ostrym brzmieniu.
„Lines” w zmienionej wersji stały się osią wydanego chwilę po „Saagarze” solowego debiutu Zimpla o tym samym tytule, opublikowanego – co ważne i symboliczne – przez Instant Classic. Krakowska oficyna kojarzona jest w końcu bardziej z gitarową i elektroniczną muzyką alternatywną niż free jazzem. Zresztą wydaje się, że muzyk chyba odcina się od swojej przeszłości i doświadczeń w muzyce improwizowanej. Na jego stronie internetowej wymienione są tylko płyty od 2016 roku, jakby wcześniej nie nagrywał nic. Nie wspomina też o improwizowanych i jazzowych projektach, w których brał udział od tamtej pory. Ten ruch można zrozumieć. Muzyka na „Lines” jest zupełnie inna. Zamiast wściekłych improwizacji – mozolne układanie ścieżek, a jeśli już pojawia się improwizacja, to w ramach ustalonej struktury. Linearność, jednorazowość narracji została wyparta przez minimalistyczne repetycje. Melodie stały się ważniejsze od przekazywania emocji.
Wyjście poza jazzowe poletko opłaciło się muzykowi – Paszport „Polityki”, wywiad w „New York Timesie”, entuzjastyczne recenzje na Zachodzie, kolejne trasy po Europie. Po „Lines” (2016) Zimpel przestał być tylko klarnecistą. Jego muzyka nadal wciągała nie mniej niż odjazdy Hery, ale stała się dużo przystępniejsza i spokojniejsza. Po prostu ładniejsza. Zimpel rozszerzył fot. Laila Coheninstrumentarium o wspomniany już khaen, organy Hammonda i Fender Rhodes, promocyjne koncerty gra z loopstacją, syntezatorami, pianinem obsługiwanym przez automat.
„Lines” oraz dwie kolejne płyty Zimpla – debiut LAM (working bandu z Krzysztofem Dysem i Hubertem Zemlerem) oraz „2” Saagary – wspólnie stworzyły postminimalistyczną trylogię. Jej cichym bohaterem jest mooryc, czyli Maurycy Zimmerman, w tamtym czasie etatowy współpracownik Zimpla. Jego rola zwiększała się z albumu na album, od wyprodukowania dwóch utworów na „Lines” po współautorstwo wszystkich kompozycji na „2”. Mooryc wygładził kanty, wyszlifował brzmienie, utwory otoczył delikatną mgiełką, nadając im lekkość, a w przypadku „Saagary” skierował kompozycje w stronę muzyki klubowej, podbijając dolne pasmo i rozmywając wysokie dźwięki. Obrazu odejścia od starych przyzwyczajeń dopełniła płyta z Kubą Ziołkiem, na której pojawiły się quasi-piosenkowe formy, gitary, buzuki, jeszcze więcej sposobów na syntezę dźwięku, w tym wszechobecne, chyba ulubione Ziołkowe oscylacje.
Na tym gruncie wyrasta „Massive Oscillations”, efekt dziewięciodniowej Wacław Zimpel, „Massive Oscillations”,
Ongehoord 2020rezydencji w legendarnym studiu Willem Twee w holenderskim ’s-Hertongenbosch. Willem Twee, jedno z pierwszych studiów poświęconych nagrywaniu muzyki elektronicznej i elektroakustycznej, jest do pewnego stopnia odpowiednikiem polskiego SEPR. Wypełnione od podłogi do sufitu zabytkowymi już syntezatorami, oscylatorami, filtrami, kusi swoim bogactwem. Staje się tutaj równoprawnym instrumentem, który wcale niełatwo opanować. W niedawnym wywiadzie dla „Polityki” Zimpel wspomina kilka sytuacji, kiedy to przypadek zadecydował o kształcie kompozycji na „Massive Oscillations”. W analogowej maszynie jest duch, po ustawieniu nie wolno jej wyłączyć, bo raz wykręcone brzmienie jest niepowtarzalne. Nie da się go odtworzyć, o czym boleśnie przekonał się muzyk. Innym razem podświadomie dostroił oscylator do dźwięków dzwonów pobliskiej katedry, które słyszał codziennie, niżej niż zamierzał. Potraktował te instrumenty jak członków improwizującego zespołu, dostosował się do nich, przypadek potraktował jako okazję do poszukiwań, a nie przeszkodę w osiągnięciu zamierzonego celu.
„Massive Oscillations” zbiera wszystkie dotychczasowe doświadczenia i fascynacje Zimpla w jednym miejscu. Niskie, dronowe fundamenty kompozycji to pokłosie zainteresowania muzyką indyjską, gdzie burdon wygrywany przez tablę jest podstawą, na której się improwizuje. Takim dźwiękiem zaczyna się cały album i to właśnie w otwierającym utworze tytułowym i „Random Odds” słychać wpływ doświadczeń z Saagarą najmocniej. Na elektronicznej podstawie Zimpel prowadzi wielotorową klarnetową narrację łączącą jazzową ekwilibrystykę ze znaną z „Lines” dyscypliną. „Sine Tapes” kontrapunktuje krótkie, rwane, wysokie frazy długimi „pociągnięciami” klarnetu, a pod koniec utworu rolę tych pierwszych przejmują dźwięki syntetyzowane. Minimalistyczny, dający chwilę oddechu „Release”, jedyny utwór, w którym Zimplowi towarzyszą inni muzycy – kontrabasista Wojtek Traczyk i wokalistka Holly Hock – właściwie mógłby być zagrany przez LAM. Tak samo wykorzystuje preparowany fortepian i tak samo operuje powtarzającymi się frazami. Mimo że Zimpel odszedł bardzo daleko od free jazzu, „Massive Oscilations” łączy z Herą i To Tu Orchestra totalność. Długie, kilkunastominutowe kompozycje rozwijają się powoli, stopniują napięcie, aż wreszcie dźwięk zajmuje całe pasmo. Muzykę znów czuje się nie tylko w uszach, ale też ciałem. To muzyka, w której krzyżują się tradycje i tropy południa Indii, amerykańskiego minimalizmu, krautrockowego zanurzenia w transie, klasycznej kompozycji czy wreszcie jazzu.
Album równie dobrze co rolę podsumowania odgrywa rolę nowego otwarcia. O ile wcześniej Zimpel coraz odważniej, ale jednak tylko flirtował z muzyką elektroniczną, o tyle jego drugi solowy album jest manifestem dojrzałego producenta. Manifestem wygłoszonym przemyślanym językiem. James Holden – jedna z najważniejszych postaci współczesnej brytyjskiej muzyki elektronicznej – odpowiedzialny za miks albumu wycofał klarnet na dalszy plan, jakby chciał podkreślić, że to nie jest już najważniejszy instrument w rękach Zimpla. Mimo to nie mamy do czynienia ze zdecydowanym przełomem – nim były „Lines”. „Massive Oscillations” jest logicznym krokiem w karierze muzyka, który porzucił jazzowe kluby na rzecz imprez takich jak Unsound.
Z freejazzowego okresu Zimplowi pozostał także pracoholizm. „Massive Oscillations” to dopiero pierwsza z trzech jego tegorocznych premier. W kolejce czekają jeszcze albumy z Shackletonem – innym magikiem elektroniki – i Jamesem Holdenem. Wygląda na to, że szykuje się kolejna trylogia w dorobku poznańskiego muzyka. Początek zapowiada ją bardzo udanie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)