„Nie miałam jeszcze czasu się zatrzymać. Ciągle jestem w trasie, a ta jest coraz dłuższa. Może w grudniu, kiedy wszyscy wyjadą na święta, świat trochę zwolni, będę miała chwilę spokoju, by o tym wszystkim pomyśleć, przetrawić to, co się stało. Na razie moje życie wygląda jak szalona przejażdżka pociągiem, podczas której dzieje się wiele pięknych rzeczy. Chyba po prostu jestem wreszcie szczęśliwa” – mówi mi Arooj Aftab, gdy pytam ją, jak zmieniło się przez ostatni rok jej życie.
Właśnie ma dzień przerwy w europejskiej festiwalowej trasie, podczas której zagrała między innymi na katowickim OFF-ie. I zachwyciła wszystkich swoją pełną emocji i piękną muzyką oraz bezczelną, godną standuperki osobowością, kontrastującą z dostojnością kompozycji. Jeszcze rok temu Aftab znana była tylko niewielu zainteresowanym. Dziś ma na koncie dwie nominacje i jedną nagrodę Grammy, do jej fanów zalicza się Barack Obama, z małego labelu przeszła do majorsa i wreszcie mogła rzucić stałą pracę.
Arooj dorastała w domu przesiąkniętym muzyką. Urodziła się w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej, gdzie pracował jej ojciec. Gdy miała 11 lat, rodzina, powiększona o młodszego syna, wróciła do Lahaur, największego miasta pakistańskiego Pendżabu. Tam Arooj zasłuchiwała się w natchnionym qawwali Nusrata Fateha Alego Khana, przebojach Abidy Parveen, smutach Jeffa Buckleya i Leonarda Cohena. To Cohenowi zawdzięcza pierwszy przebłysk sławy. W 2005 roku, mając dwadzieścia lat, podbiła pakistański internet swoją interpretacją „Hallelujah”, ale muzyką chciała zająć się od zawsze. Rodzina ją w tym wspierała do pewnego momentu. „Mój ojciec mawiał, że większość ludzi, którzy chcą zająć się muzyką, po prostu lubi muzykę”, mówiła Pitchforkowi zaraz po premierze „Vulture Prince”. Dostała się jednak na Berklee College of Music i po skończeniu studiów zamieszkała w Stanach, na nowojorskim Brooklynie. Tam nagrała ze znajomymi swój debiutancki, folkujący album „Bird under Water”. Już na nim słychać podwaliny stylu Aftab. Skromne, acz wyrafinowane aranżacje, tylko kilka instrumentów, przede wszystkim akustycznych – gitara, harmonium, smyczki – towarzyszy jej głębokiemu altowi, którym leniwie ślizga się po dźwiękach.
W New Amsterdam Records, bardziej wspólnocie artystów i kompozytorów niż tradycyjnej wytwórni, wydała dwa kolejne albumy, „Siren Islands” i „Vulture Prince”. Ten pierwszy pojawił się spontanicznie, istnieje tylko w wersji cyfrowej. „Planowałam, że «Vulture Prince» będzie moim drugim albumem – przyznaje artystka. – Jednak mijało zbyt dużo czasu, a ja wpadłam w obsesję na punkcie syntezatorów modularnych, nie byłam związana z żadnym labelem, więc wypuściłam w internet «Siren Islands». Nadal ją lubię, pokazuje moją chęć robienia eksperymentów, ale wiem, że rozbija moją dyskografię”. „Siren Islands” to muzyka radykalnie inna, oparta na modularowych i gitarowych loopach, ze schowanym w tle, przetworzonym wokalem. Jedyne, co się nie zmienia, to eteryczne piękno. Blisko jej w tym wcieleniu do Julianny Barwick czy Liz Harris, artystek poruszających się po obrzeżach muzyki alternatywnej, w swojej muzyce odwołujących się do nieporuszonego, niedostępnego uroku natury. Taka też jest „Siren Islands”, oniryczna jak tytułowe syrenie wyspy, magiczna, ale nieprzystępna.
Do 2021 roku Arooj funkcjonowała na poziomie lokalnym, nowojorskim. Pracowała w Genius, największej platformie z tekstami piosenek i ich objaśnieniami jako inżynier dźwięku, wieczory spędzała na graniu muzyki albo w swoim ulubionym barze. Razem z Vijayem Iyerem i Shahzadem Ismailym, dwoma gigantami lokalnej sceny, grała jako trio Love in Exile. I cierpliwie czekała na swój moment. Ten przyszedł na początku lutego, kiedy pojawił się pierwszy singiel z „Vulture Prince”, „Mohabbat” (miłość w urdu). Perfekcyjnie napisana kompozycja, wysublimowana, a jednocześnie bardzo ludzka, pełna emocji. Aftab śpiewa w nim gazel Hafiza Hoshiarpuriego, dwudziestowiecznego indyjskiego poety specjalizującego się w tej formie.
To nie jedyny raz, kiedy sięga po czyjś wiersz. Aftab nie pisze własnych tekstów, nie ma takiej potrzeby, skoro ktoś to zrobił lepiej od niej. „Lubię poezję, w której wyraża się miłość, pożądanie, upojenie, które jest jednocześnie mroczne i pełne nadziei. Są poeci, którzy potrafią to zrobić dobrze, nie używając zbyt wielu słów. Nie lubię długich i skomplikowanych opowieści” – tak opisuje swoje poszukiwania odpowiednich wierszy. Niektóre z nich są współczesne, jak „Saans Lo” napisane przez Annie Ali Khan, nieżyjącą już przyjaciółkę Aftab ze studiów. Inne mają kilka setek lat, jak fragment wiersza Rumiego, perskiego poety z XIII wieku, który do dziś jest uważany za największą postać w historii poezji świata islamu.
To z tego powodu Aftab bywa określana jako muzyczka neosuficka. Podobne porównania często ją irytują. Frustracji daje ujście na Twitterze, gdzie regularnie wspomina o jednowymiarowym traktowaniu jej muzyki przez prasę. „Niektórzy mówią, że to poezja islamska czy suficka. To nieprawda. W tekstach, które śpiewam – poza kilkoma wersami z Rumiego w «Last Night» – nie ma nic sufickiego, nie ma nic islamskiego. A nawet ten jego wiersz opowiada o miłości, pożądaniu, porównuje ukochanego do księżyca. To nic islamskiego” – mówi. Zatrzymajmy się na dłuższą chwilę przy tym utworze, bo choć centralnym punktem „Vulture Prince” jest „Mohabbat”, to w „Last Night” jak w soczewce skupiają się charakterystyczne cechy muzyki Pakistanki. To jedyny fragment „Vulture Prince” zaśpiewany po angielsku, choć tego języka Arooj stara się unikać w solowej twórczości, dając pierwszeństwo rodzimemu urdu, który – jak sama twierdzi – ma niezwykle piękne samogłoski. Angielski w „Last Night” to przypadek, na studiach czytała anglojęzyczną antologię wierszy Rumiego. „Przeczytałam ten wiersz, spodobał mi się, zaczęłam go śpiewać i to się sprawdziło. Długo nad tym myślałam, ale zdecydowałam się to zrobić” – tłumaczy.
„Last Night” wiele zawdzięcza dubowej pulsacji, jest do pewnego stopnia akustyczną wariacją na temat tego jamajskiego stylu. Na żywo jednak zmienia się nie do poznania, w klasyczną jazzową improwizację. Aftab w rozmowie przyznaje, że lubi zmieniać kompozycje, bawić się nimi. „Długo zastanawiałam się, jak grać «Last Night» na żywo. Na pewno nie ma sensu odtwarzać tego dubowego klimatu bez perkusisty, a jego nie mam w zespole. Czasem też nie gra ze mną basista, to nie miałoby żadnego sensu, dub opiera się na basie. Piosenki są płynnymi bytami, mają potencjał do przyjmowania różnych form i kształtów. Dlaczego z tego nie korzystać? Lubię wracać do swoich starszych piosenek i sprawdzać, jak można je zmienić” – tak tłumaczy swoje podejście. Faktycznie, to nie pierwszy raz – wystarczy wspomnieć „Baghon Main”, które pojawia się i na „Vulture Prince”, i „Bird under Water”, „Suroor” wykonywała w zupełnie innej aranżacji niż albumowa z triem Love in Exile.
Równie często zmienia swój zespół towarzyszący, choć prawie zawsze jest to trio. W Katowicach zagrała z towarzyszeniem Gyana Rileya na gitarze akustycznej i Dariana Donovana Thomasa na skrzypcach. Kilka miesięcy wcześniej widziałem koncert Aftab w paryskim Petit Bain i tam zagrali z nią Maeve Gilchrist oraz Petros Klampanis, harfistka i kontrabasista. Cała czwórka zagrała na „Vulture Prince”, dla NPR w ramach sesji Tiny Desk (Home) Concert Klampanisa zastąpił Ismaily (który zresztą też nagrał kilka ścieżek na „Vulture Prince”). „Lubię grać w trio, ale lubię też większe składy, jak ten, z którym zagrałam «Tiny Desk». Do tego możliwość żonglowania zespołami daje większy potencjał na zaskoczenie, może zadziać się więcej ciekawych, nieprzewidzianych rzeczy”.
W kwietniu osiągnęła coś, co nie udało się nawet Nusratowi Fatehowi, jako pierwsza artystka z Pakistanu dostała Grammy. W kategorii Best Global Music Performance, w którą wrzuca się wszystko, co nie jest muzyką anglosaską lub latynoską (choć i od tego są wyjątki). Dostała także nominację w jednej z najbardziej prestiżowych kategorii Best New Artist, ale tu musiała uznać wyższość Olivii Rodrigo. Można też spierać się, czy faktycznie po trzech albumach Aftab jest „nową artystką”, to jednak fakt, że w tak prestiżowej kategorii nominację dostała artystka niewywodząca się z muzyki popowej, śpiewająca w urdu, jest znakiem, że do Recording Academy dociera powoli wiatr zmian. Aftab tak komentuje ten sukces: „To chyba wpływ genzetów – to ludzie, którzy słuchają naprawdę wszystkiego. Genzety nie są tak rygorystyczne w słuchaniu, ich zainteresowania są płynniejsze niż wcześniejszych pokoleń. Moim zdaniem to główny powód dobrych zmian, które dzieją się w branży i mediach”.
Aftab nie czuje się muzyczką niezachodnią, bo tak naprawdę jej muzyka przekracza granice gatunków i estetyk. Abstrahując już od samej (bez)sensowności szufladki global music, która miała zastąpić coraz gorzej postrzegany termin world music – w jej ramach jest i Angelique Kidjo, i Burna Boy, i Tinariwen, bardzo rzadko nominację dostaje ktoś z innego kraju niż Mali, Brazylia czy Nigeria, a i tak najwięcej nagród dostali muzycy rezydujący w USA – muzyka Aftab jest globalna w zupełnie inny sposób. To muzyka prawdziwej obywatelki świata, artystki, która ma swoje korzenie rozsiane po świecie – od Brooklynu, przez Rijad, po Lahaur. Instrumentalnie jest całkowicie zachodnia, na „Vulture Prince” (w przeciwieństwie do „Bird under Water”) porzuca instrumenty z subkontynentu, wiodącą melodię prowadzą harfa, gitara i kontrabas. Bliżej tu do jazzu czy muzyki kameralnej niż do ansambli qawwali czy muzyki hindustańskiej. Aftab też nie śpiewa jak śpiewacy z Indii czy Pakistanu, jej glissanda są wolniejsze, spokojniejsze, mniej forsowne.
W tych momentach, kiedy nie gra koncertów, Arooj pracuje nad czwartym albumem. Zaczyna szukać tekstów, a to nie zawsze łatwe. Dzięki Annie Ali Khan poznała i zafascynowała się postacią Mah Laqi Bai, pierwszej poetki piszącej w urdu, która wydała dywan, zbiór wierszy. Chanda Bai to postać naprawdę fascynująca – mistrzyni jazdy konnej, niezawodna oszczepniczka i łuczniczka, towarzyszyła Nizamowi II, władcy Hajdebaradu w wojennych ekspedycjach, a po upadku ich państwa została kurtyzaną i faworytą, nadal prowadząc ożywione życie publiczne. Doradzała władcom, jej wiersze były prezentowane na dworach. „Wyłania się z tego obraz twardej, pewnej siebie kobiety. Do tego jeszcze nikt nie śpiewał jej wierszy, wydało mi się to idealnym zadaniem – napisać jedną, może dwie piosenki do jej gazeli” – tłumaczy Aftab. Przed nią jednak jeszcze długa droga – gazele Chandy Bai nie są najłatwiejsze do przełożenia na muzykę, ze swoim często nierównym metrum wymykają się prostym rozwiązaniom.
Prostych rozwiązań Aftab nie lubi. Choć charakterystyczne brzmienie i instrumentarium „Vulture Prince” przyniosło jej największy jak do tej pory sukces, to nie chce go powtarzać. Było to jednak kuszące, do tego soundu dążyła od początku swojej kariery. A przecież „Vulture Prince” miał brzmieć zupełnie inaczej, Arooj chciała, by był to album do tańca, seksowny. Tylko że w trakcie prac wydarzyły się dwie tragedie. Zmarli Annie Ali Khan i brat Arooj, Mazaher. Nad „Vulture Prince” unosi się jeszcze cień żałoby, ale i nadziei, pogodzenia. „W żałobie nie chodzi o zapomnienie czy odpuszczenie. Staje się częścią codziennego życia, zawsze z tobą będzie” – mówi. Trzeba tylko ją zasymilować, przyzwyczaić się do jej obecności.