Muzyka globalnego południa
okładka "Tetra Hysteria Manifesto"

12 minut czytania

/ Muzyka

Muzyka globalnego południa

Michał Wieczorek

Sięganie po przeszłość, przetwarzanie jej, ciągła gra z pamięcią łączy wszystkich artystów nagrywających dla oficyny i kolektywu Chinabot

Jeszcze 3 minuty czytania

Ruchy dekolonizacyjne, antyrasistowskie wbijają klin w ustalone narracje, przypominają, że rzeczywistość nie jest taka, jak się ją przedstawia w mediach, że pod znanymi historiami kryje się coś więcej. Jedną ze strategii jest przejmowanie i budowanie własnych opowieści, odkłamujących stereotypy. To strategia coraz powszechniejsza i coraz skuteczniejsza. Właśnie jako przejmowanie narracji, pokazywanie zróżnicowania, bogactwa azjatyckiej muzyki eksperymentalnej i niszowej widzi swoją rolę londyńska oficyna i kolektyw Chinabot.

Oficynę założył Saphy Vong, który na własnej skórze doświadczył stereotypizacji i rasizmu. Dziecko kambodżańskich uciekinierów przed reżimem Czerwonych Khmerów, Vong urodził się w tajlandzkim obozie dla uchodźców, ale dorastał we francuskim Nancy. Tam w wieku nastoletnim mocno wszedł w scenę gitarowej ekstremy i zaczął jeździć w trasy z zespołami grającymi hardcore. Często brany był wtedy za Japończyka, w jednym z wywiadów wspomina sytuację, kiedy to w czasie jednego ze szwedzkich festiwali pomylono go z gitarzystą Melt Banana, tylko dlatego, że obaj są Azjatami. To był pierwszy z wielu impulsów, które skłoniły Vonga do założenia własnej oficyny.

Później w swojej twórczości poszedł w stronę muzyki elektronicznej, którą wykonywał jako Lafidki. W 2011 roku dwukrotnie zagrał w nieistniejącej już, nieodżałowanej Eufemii. Byłem na obu tych koncertach. Przy okazji pierwszego zapisałem sobie, że muzyka Vonga brzmiała witchhouse’owo. Dziś o tym mikrogatunku nie pamięta prawie nikt. Podświadomie szukałem też jakiegoś potwierdzenia kambodżańskich elementów w muzyce Vonga, w końcu występował w khmerskiej teatralnej masce, a na swoich pierwszych domowo wypalanych cedeerach korzystał z wizerunków hinduskich bóstw, inspirowanych przedstawieniami w świątyniach w kompleksie Angkor Wat.  

Label Saphy założył już w Londynie, gdzie osiadł po licznych przeprowadzkach – mieszkał w Rydze, Berlinie, Nowej Zelandii. Bezpośrednio przed przenosinami nad Tamizę prowadził klub muzyczny w Phnom Penh. Tam z kolei spotkał się ze sceną muzyczną złożoną z francuskich ekspatów, zupełnie oderwaną od lokalnych realiów, doświadczył też wszechobecnej dominacji kultury dawnego kolonizatora. Zaraz potem wykrystalizował się pomysł na wydawnictwo i platformę łączącą eksperymentalnych muzyków z Azji lub azjatyckiego pochodzenia. Ze stereotypami Vong gra na wielu poziomach, zaczynając od nazwy labelu. Sam jest Khmerem, nie Chińczykiem, a do tego Chinabot to gra z określeniem Chinaman. Kiedyś uważanym za neutralne, podobne do Englishman czy Dutchman, dziś mającym rasistowski wydźwięk. Chinabot pogrywa też z dehumanizowaniem Chińczyków i Azjatów. Jakoby byli to nie ludzie, lecz niezmordowane roboty, pracujące bez wytchnienia.

Wychowany w głębokim francuskim podziemiu Saphy postawił na kasety jako główny fizyczny nośnik wydawnictwa. Kaseta w przypadku takich labeli ma same zalety. Jest tania w produkcji, jednoznacznie kojarzy się z rozmaitymi niezależnymi, undergroundowymi scenami - od hardcore’u, punku po elektroniczną muzykę eksperymentalną. Albumy można powielać w niewielkich nakładach, łatwo zrobić dodruk, w przeciwieństwie do płyt winylowych, których tłocznie od dwóch lat pogrążone są w kryzysie spowodowanym nadmiarem zamówień i niedoborem materiałów. Ta strategia się sprawdza, kasety wyprzedają się na pniu.

LefdikiLefdiki, „Chinabot”Jak na prawdziwy label prowadzony w duchu DIY przystało, za ich oprawę graficzną najczęściej odpowiada również Vong, który z wykształcenia i zawodu jest designerem. Krzykliwe kolory, muralowa estetyka, horror vacui. Im więcej dzieje się w muzyce, tym bardziej odjechane okładki – są tu i kolaże, i nawiązania do stereotypu azjatyckiego futuryzmu, świątynnych murali, hinduizmu.  

Chinabot zaczął działalność od kompilacji. „Phantom Force”, która wyznaczyła kierunek pierwszych wydawnictw labelu, to 21 utworów muzyków z Azji Południowo-Wschodniej. Od Singapuru po Tajlandię, od noise’u po dość klasyczny gamelan. Właśnie to przecięcie muzyki lokalnej z globalnymi trendami charakteryzuje Chinabot, a „Phantom Force” jest wyczerpującym wstępem do ich katalogu. Z tego pierwszego okresu działalności wytwórni najprzystępniejszy jest „I K H L A S”, beat tape singapurskiego muzyka FAUXE. Kaseta jest efektem jego ośmiomiesięcznego pobytu w Malezji, najbliższego sąsiada Singapuru. FAUXE współpracuje na niej z lokalnymi raperami, wykorzystuje sample z malezyjskiego popu, rock’n’rolla i malajskiej muzyki tradycyjnej, odkrywając dla siebie wspólną historię obu krajów. Singapur został wyrzucony z Malezji w 1965 roku, po dwóch latach napięć i rasowej przemocy. Do dziś oba państwa nie utrzymują zbyt przyjacielskich relacji. FAUXE klei swoje bity, łącząc muzykę sprzed dekad z bardzo wyrazistym, klasycznym zestawem rapowym – hihat, stopa, werbel. Przypomina to minialbum „PortuGalus” częstochowskiego producenta Galusa, oparty na samplach z fado. Jest tu ten sam późnoletni, leniwy wajb.

 

Sięganie po przeszłość, przetwarzanie jej, ciągła gra z pamięcią jest tym, co łączy wszystkich artystów nagrywających dla Chinabot. Często to pamięć o wojnach, inwazjach, tragedie, po których całe społeczności cierpią na PTSD i przekazują je kolejnym pokoleniom. Muzyka może odgrywać rolę terapeutyczną, pomóc oswoić to, co niewypowiedziane. Tym tropem idzie Ayankoko, francusko-laotański, klasycznie wykształcony muzyk i producent. Jego album „Kia Sao” jest opowieścią o traumie wojny wietnamskiej, podczas której na Laos – choć nie był stroną konfliktu – spadło najwięcej bomb. Do dziś niewybuchy i zapomniane miny lądowe zbierają krwawe żniwo. O tym życiu w niepewności, życiu podszytym strachem opowiada jego muzyka. Spokój, sielskie pasaże przerywa eksplozjami noise’u, przychodzącymi nagle, rozrywającymi bębenki.

Saadet Türköz & Beat KellerSaadet Türköz & Beat Keller, „We Are strong”Z rodzinną traumą zmaga się Saadet Türköz. Urodziła się w Stambule w rodzinie uciekinierów z Sinciangu. Jest Ujgurką, choć w Turcji jej rodzice żyją jako Kazachowie. Mając 20 lat wyjechała do Szwajcarii, do starszej siostry, i tam mieszka do dziś. Stała się częścią środowiska zuryskiej muzyki improwizowanej, ale zawsze w swoich wokalnych ćwiczeniach wychodzi od muzyki turkijskiej – kazachskiej, tureckiej, ujgurskiej. Wydany przez Vonga album „We Are Strong” jest nawet jak na standardy tej awangardowej artystki eksperymentalny. Ze swoim głosem Saadet robi podobne rzeczy co zmarły niedawno Ghedalia Tazartes – teatralnie melorecytuje, śpiewa śpiewem gardłowym, cały czas prowadzi z instrumentami dialog. Dialog prowadzi też z własnym kulturowym dziedzictwem, każdy z utworów na „We Are Strong” nosi nazwę jednego z miast-oaz we wschodnim Turkiestanie (jak nazywają Sinciang ujgurscy separatyści). Muzyka jest dla Türköz wehikułem, sposobem na odwiedzenie rodzinnych stron. Nie tylko wymuszona emigracja zostawia blizny. Również ta dobrowolna nie jest wydarzeniem neutralnym. Mieszkająca w Antwerpii Tajka Lew Niyomkarn na „I Think of Another Time When You Heard It” buduje oniryczny odpowiednik rzeczywistości. Sięga po nagrania terenowe, z których składa wielowarstwowy palimpsest, otulony dźwiękami syntezatora modularnego. Jest jednocześnie w Tajlandii i Belgii, odkrywa swoje słabości, tajemnice – w muzykę wplata rozmowę z matką i własną psychoterapię.

Początkowo z Chinabot najmocniej związana była czwórka muzyków – poza samym Vongiem to zaangażowany społecznie Pisitakun z Tajlandii, eksperymentująca Tajwanka Sabiwa i mieszkający w Londynie Koreańczyk Jaeho Hwang. Każde z nich wydało kilka pozycji w labelu, to oni też odpowiadają za koncerty organizowane pod szyldem Chinabot. Ta czwórka też bardzo dobrze pokazuje zróżnicowanie i cechy wspólne katalogu – sięganie po nagrania terenowe, odwoływanie się do własnej muzyki tradycyjnej, twórcze przetwarzanie jej, osobistość i intymność muzycznej wypowiedzi. Chyba najbardziej poruszającym w dotychczasowym dorobku wydawnictwa jest „2562 Neon Flames” Vonga (podpisany nowym pseudonimem Neo Geodesia). Nagrany w ciągu kilku dni po śmierci matki artysty materiał przesiąknięty jest stratą, a jednocześnie jest pełen życia, wiary w lepszy świat. Vong zbiera dźwiękowe pamiątki po matce – rodzinne nagrania, jej ulubione piosenki – i artefakty kambodżańskiej popkultury – DVD do karaoke, fragmenty programów, a także elementy khmerskiej tradycji, sampluje kantoam ming, zespół pogrzebowy z Angkor Wat, metalofony używane w buddyjskich ceremoniach. Na żałobę po śmierci matki nałożyła się pandemia, przez ponad rok Vong nie mógł odwiedzić swojej rodziny. To wszystko razem składa się na dziwaczny, rozedrgany album o różnych obliczach. Jest tu miejsce na tęsknotę za matką, za krajem, ale i na katharsis, akceptację tych uczuć. Tylko mówiąc o traumie, da się ją przezwyciężyć.

Z czasem Chinabot wpuścili do siebie muzyków z innych regionów Azji. Davaajargal Tsaschikher jest w rodzinnym Ułan Bator jednym z najważniejszych muzyków rockowych, gra w Mohanik. Solowo idzie w stronę transowego eksperymentu zanurzonego w mongolskiej tradycji. Dużo jest w jego muzyce stepu, wielkiej przestrzeni, tego morza traw, które jest symbolem jego ojczyzny. Pięć lat temu dźwiękowe prace Tsaschikhera trafiły na weneckie biennale. „Re exist” to pokłosie tamtego wydarzenia, wyrastające także z wiary w Tengri, wszechogarniające bóstwo mongolskiego panteonu. Nie znaczy to, że artysta jest koniecznie szamanem, ale że właśnie w rodzimej religii leży podstawa jego muzyki, że poprzez nią się najpełniej wyraża. Swobodnie łączy syntezatory z fletami, lutniami dutar czy drumlą. Jest tu miejsce i na ambientowe pasaże i hipnotyczne frazy dutaru. Pochodząca z Bahrajnu Sara Haras z kolei w swojej muzyce wykorzystuje muzykę khaleeji (muzykę arabskich krajów położonych nad Zatoką Perską, łączącą w sobie wpływy arabskie z perskimi, afrykańskimi i indyjskimi), by budować z niej opowieść o relacjach władzy we współczesnym Bahrajnie, przytłaczającą i duszną. Pochodzący z Nowego Delhi Rahul Jigyasu, nagrywający jako Bamboo Mystics, szuka punktów przecięcia klasycznej muzyki hindustańskiej, indonezyjskiego gamelanu i afrykańskich polirytmii, łączy trzy wielkie regiony Globalnego Południa. Na „Swara Suci” korzysta tylko z tradycyjnych instrumentów, nie przetwarza ich brzmienia – zgodnie z tytułem, który można tłumaczyć jako „Czyste dźwięki”. To trochę new age, trochę ambient, trochę tradycja, jakby odpowiedź na „Nommos/Visiting: The Anthology of Interplanetary Folk Music Vol. 1” Craiga Leona.

Działalność Chinabot nie jest zjawiskiem odosobnionym, wpisuje się w szerszy trend. Ruch „odzachodnienia” muzyki niszowej, eksperymentalnej czy elektronicznej (i szerzej – kultury), nacisk na glokalność są coraz silniejsze. Podobnie działają Gqom oh!, Principe Discos czy Nyege Nyege Tapes (i jej siostrzana Hakuna Kulala) – w tym ostatnim przypadku z zastrzeżeniem, że to inicjatywa Belga i Greka. Zwrot ku lokalności, odwrócenie się od kopiowania zachodnich trendów i ich twórcze przetwarzanie na własnych warunkach widać też u nas w wydawnictwach Pointless Geometry czy przede wszystkim w Tańcach. Jeszcze innym, wartym wymienienia zjawiskiem jest działalność Stowarzyszenia 1000Hz, które z jednej strony opowiada pozbawioną kolonialnych naleciałości historię kultury północnego Malawi, a z drugiej przypomina działalność zespołu Dubiny, który wyrażał swoją białoruską tożsamość na Podlasiu. To, co kiedyś było chowane po kątach, wstydliwe – pochodzenie, zwyczaje, język, pamięć – wyciągane jest do światła.