Popkultura w zasadzie od samego początku równie mocno co w przyszłość, patrzy w przeszłość, szczególnie we własną. Każda dekada XX wieku miała swój revival, kolejne zapomniane nagrania są odkrywane i stają się nowymi klasykami. Dekadą, do której w polskiej muzyce w 2017 roku wracano dość często, a przynajmniej powroty do niej były najgłośniejsze, są lata 30. ubiegłego wieku. Podobnie jak cały okres II RP obrosła mitami ona i im dalej się od niej oddalamy, tym w zbiorowej wyobraźni ma coraz bardziej idealny obraz. II RP funkcjonuje w popkulturze przede wszystkim jako raj utracony, czasy wypełnione szarmanckimi, honorowymi dżentelmenami, zabawami na rewiach i w kawiarniach, co pokazują choćby serial „Bodo” i film „Warszawa 1935”, będący hołdem dla mitu o Warszawie jako „Paryżu północy”.
Jan Emil Młynarski przebył w swojej fascynacji muzyką przedwojenną drogę odwrotną od przebojów w tamtym okresie. Z podwórka z Warszawskim Combo Tanecznym, które prowadzi od ośmiu lat, wkroczył dumnie na salony i rewie z Jazz Bandem Młynarski-Masecki. O ile w tym pierwszym zespole wszystko robili, jak sam to przyznawał, zgodnie z wszelkimi regułami sztuki (udało im się nawet znaleźć dziewczynę grającą na pile), o tyle w Jazz Bandzie z Maseckim pozwalają sobie na dużo więcej swobody, co dobitnie pokazuje „Kącik marzeń”, jedyna kompozycja wykonywana zarówno przez Combo, jak i Jazz Band. W interpretacji tego pierwszego składu to klasyczna ballada podwórkowa, w interpretacji drugiego – wielowątkowa, prawie dziesięciominutowa, zmieniająca się jak w kalejdoskopie kompozycja.
Choć zespół w takim składzie – trzech saksofonistów, perkusista, tubista – mógłby bez żadnego problemu występować w „Adrii” czy innej modnej warszawskiej kawiarni, to nie jest on do końca typowy dla tamtego okresu. Masecki z Młynarskim zrezygnowali z akordeonu i skrzypiec – jedynie w „Kąciku marzeń” pojawia się bandżola. Jak to zauważył w obszernym eseju towarzyszącym płycie „Noc w wielkim mieście” Tomasz Lerski, żaden zespół TAK nie grał, bo nie zostałby zrozumiany przez ówczesnych słuchaczy. Marcin Masecki jest zbyt silną osobowością, by dać się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy. Wystarczy wspomnieć, jak zdekonstruował Bacha, Beethovena albo polskie tańce ludowe – polonezy i mazurki, czy jak nieortodoksyjnie podszedł do nokturnów Chopina. Na „Nocy w wielkim mieście” ukazuje swoje oblicze jako bandleader, godny spadkobierca Jerzego Petersburskiego. W aranżacjach korzysta ze swoich ulubionych zabiegów, „Nikodem” momentami zacina się jak porysowany winyl, czasem coś przyspieszy, czasem coś trochę zwolni, czasem piosenka dociera na skraj kakofonii, by za kilka sekund wrócić na ustalone tory. Instrumenty pozostają w ciągłym dialogu, przedrzeźniają się, wcinają się w słowo. W grze Maseckiego na pianinie słychać jego fascynację ragtime’ami i Ameryką (którą dzieli z przedwojennymi kompozytorami), przenosi akcenty, synkopuje melodie.
Jazz Band Młynarski-Masecki, „Noc w wielkim mieście”,
LADO ABC 2017Młynarski w tym zestawieniu trzyma się trochę na uboczu (widać to było na premierowym koncercie w Hali Gwardii, gdy często usuwał się w cień, oddając pola kolegom), ale każde zaśpiewane przez niego słowo zachwyca. Garściami czerpie ze stylu Adama Astona, jednego z najwybitniejszych (a może i najwybitniejszego) śpiewaka epoki. Okrągłe samogłoski, zmiękczone spółgłoski, cyzelowane z zegarmistrzowską precyzją, ale swobodą świetnie korespondują z muzyką. Do tego stylu Młynarski przyzwyczaił już w Warszawskim Combo Tanecznym, jednak tutaj doprowadza go do perfekcji. Nie ma w jego śpiewie ani grama pastiszu czy ironii, to hołd złożony brutalnie przerwanej tradycji. Najbardziej poruszająco wypada w utworze tytułowym, napisanym przez Samuela Ferszkę i Andrzeja Własta, przepięknej miłosnej balladzie, będącej kwintesencją stylu Jazz Bandu, budującego alternatywną historię polskiej muzyki rozrywkowej.
Młynarski z Maseckim konstruują własny „kącik marzeń”, w którym tragedia Holocaustu nie wydarzyła się, żydowscy kompozytorzy i tekściarze, będący fundamentem muzycznego boomu lat 30., nie zginęli w komorach gazowych, a ocaleńcy nie wyjechali z Polski na Zachód. Przypominają, że jazz nad Wisłą narodził się nie po wojnie, ale przed nią. Oddają autorom należne im miejsce w historii polskiej muzyki. Lata 30. to tak naprawdę jedyny okres, gdy polska muzyka rozrywkowa nie tyle była na czasie z najnowszymi trendami, co też była w ich awangardzie. Przede wszystkim dzięki twórcom pochodzenia żydowskiego – jak wspomniany już Adam Aston, cichy bohater „Nocy w wielkim mieście”, którego płyt słuchamy od Palestyny po Nowy Jork – o czym zbyt często współcześni słuchacze zdają się zapominać, a co z lubością na każdym kroku przypomina Młynarski. „Gramy koncert 11 listopada. Mnóstwo ludzi na sali, śpiewamy piosenki niepodległościowe, przeplatając je utworami warszawskimi. Jakiś «prawdziwek» krzyczy, żebym zaśpiewał «Bal na Gnojnej». Dobra, śpiewam, facet zachwycony. Po skończonym utworze mówię, że piosenka, podobnie jak wiele innych przedwojennych hitów, została skomponowana przez wybitną żydowską kompozytorkę Fanny Gordon, która w rzeczywistości nazywała się Fajga Joffe. Do Polski przyjechała z Rosji, a potem wyemigrowała do Stanów. I nagle ten człowiek nie wie, jak się zachować. Jest całkowicie skonfundowany, myśli mu się kłębią: wszystko, tylko nie «Bal na Gnojnej»… Muszę przyznać, że miałem wtedy dużą satysfakcję” – mówił niedawno w wywiadzie dla internetowego wydania „Przekroju”.
Utwór „Noc w wielkim mieście” pojawia się także na drugiej płycie Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej, „Tańcz mój złoty”. I tak samo mocno zapada w pamięć. Podobnie jak Jazz Band, Orkiestra z nostalgią podchodzi do przedwojennego repertuaru, delikatnie go uwspółcześniając. Zajmuje się zresztą podobnym jego wycinkiem, piosenką rewiową i kabaretową. Aż dziw, że powtarzają się tylko dwie piosenki – oprócz „Nocy…” oba zespoły zabrały się za „Nikodema”.
Warszawska Orkiestra Sentymentalna, „Tańcz mój złoty”,
Sonic Records 2017I o ile Jazz Band pod wodzą aranżera Maseckiego przewartościowuje piosenki, nadając im nowego sznytu, brawury, o tyle Orkiestra nie ma aż tak wygórowanych ambicji, starając się wiernie przekazać klimat epoki i dancingów. W tym Gabriela Mościcka i spółka są świetni. W ich muzyce słychać kawiarniany i kabaretowy klimat. Grają bardzo teatralnie, momentami może nawet za bardzo, szczególnie w nieświadomie przerysowanych duetach Mościckiej i Kazimierza Nitkiewicza. Można to jednak zrzucić na karb konwencji. Na „Tańcz mój złoty” Orkiestra gęsto upakowała 17 piosenek - fokstrotów, polek, tang, swingów. To szeroki wybór, w którym pojawiają się i hity pamiętane do dzisiaj („Zimny drań”), i zapomniane perełki, co daje jeszcze pełniejszy obraz tego, jak szerokie horyzonty mieli przedwojenni twórcy piosenek. Dużo się dzieje na obu płytach WOS – rumby przeplatają się z tangami, jazz współbrzmi z klezmerką, czyli dokładnie tak, jak to działo się przed osiemdziesięciu laty.
Jeszcze radykalniej niż Jazz Band do przedwojennych piosenek podchodzi Zespół BODO, formacja wymyślona przez Szymona Tarkowskiego, byłego basistę m.in. zespołów Pustki i Płyny. Razem z Hanią Malarowską, Maćkiem Bąkiem i Andrzejem Kwiatkowskim nie chcą oni odtwarzać atmosfery międzywojnia. Bez pardonu wyciągają natomiast piosenki z lat 30., odzierają je z przedwojennego kontekstu i przenoszą kilkadziesiąt lat w przyszłość, traktując je, jakby nie ciążyła na nich osiemdziesięcioletnia historia. Tak brzmi ich debiutancka płyta, zatytułowana po prostu „BODO”.
Zespół BODO, „BODO”,
Sony Music Poland 2017Tym, co spaja różnorodne aranżacje, w których elektronika spotyka się z indie rockiem i brodatym rockiem spod znaku Creedence Clearwater Revival jest wszechobecna psychodelia. Wydaje się, że Zespół BODO mruga okiem do słuchacza i mówi mu „to nie rzeczywistość, to marzenie senne”. Jedynie trzeszcząco-akordeonowy początek płyty w postaci „Tylko Ty” nostalgicznie uśmiecha się do przedwojnia. Piosenka zaraz przenosi się jednak bliżej rejonów zajmowanych przez freak-folkowego Devendrę Banharta. Z pozostałych pomysłów najbardziej przemawiają do mnie „Ach, śpij kochanie”, które z kołysanki zmieniło się w psychodeliczną, narkotyczną przejażdżkę na pograniczu jawy i snu w stylu Jane’s Addiction oraz hipisowskie, przełamane freejazzową solówką saksofonu „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. W przeciwieństwie do zarówno zespołu Jana Młynarskiego, jak i Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej, Zespół BODO nie zajmuje się archiwistyką i gra tylko największe hity.
BODO oferuje całkiem nowe spojrzenie na piosenki znane wszystkim bez wyjątku, odbrązawia je i uwagę z kontekstu historycznego przekierowuje na samą muzykę, melodie, które równie dobrze sprawdzają się dzisiaj, we współczesnym anturażu. Jednocześnie BODO jest przykładem podwójnej retromanii. W ich muzyce słychać nostalgię za latami 30., jak i późniejszymi dekadami, latami 60. i 70., równie mocno zakorzenionymi w popkulturowej mitologii.
Obraz, który na swoich płytach budują Jazz Band, Warszawska Orkiestra Sentymentalna i Zespół BODO, choć bardzo pociągający, jest nie do końca prawdziwy. Nie ma w nim miejsca na szarą rzeczywistość. Międzywojenna Polska w żadnym wypadku nie była rajem utraconym. Zakorzenienie tego mitu jest tak silne, że prawie każde wypomnienie niedoskonałości II RP spotyka się z ogromnym hejtem. Ostatnio doświadczył go Jacek Dehnel po wywiadzie dla gazeta.pl, gdzie wspomniał o ciemnych stronach przedwojennej stolicy. Wystarczyło kilka zdań o mieszkaniowej ciasnocie, by prawica przykleiła mu łatkę zwolennika zburzenia Warszawy. „Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność, bo mam możliwość odideologizowania tych piosenek i skonfrontowania publiczności z ich historycznym kontekstem” – mówił Młynarski we wspomnianej już rozmowie z „Przekrojem”. Lider Jazz Bandu w innych wywiadach, których udzielił przy okazji premiery „Nocy w wielkim mieście”, mówił o idealizacji obrazu lat 30. i o świadomości, że międzywojenna Polska to nie tylko budowa modernistycznej Gdyni, ale i na przykład Bereza Kartuska. Jednocześnie swoją muzyką wpisuje się w budowanie mitu tamtej epoki.
O ciemniejszej stronie II RP – gettach ławkowych, biedzie, napięciach na tle rasowym i religijnym, autorytaryzmie, rosnącej faszyzacji życia publicznego – opowiada natomiast bez ogródek krakowska Hańba!. Jej fenomen przekroczył granice kraju (zespół ma na koncie udaną trasę po USA, występy na SXSW oraz sesje dla wpływowego radia KEXP). Kwartet zajmuje się czymś pomiędzy rekonstrukcją a kreowaniem historii alternatywnej. Grają w składzie kapeli podwórkowej - banjo, akordeon, tuba, klarnet, bęben – śpiewają teksty przedwojennych poetów jak Tuwim, Broniewski czy Pasternak, ale przesuwają początki punku z lat siedemdziesiątych do międzywojennej Polski, biednej, bezsilnej i wściekłej. Tej, o której milczą inne projekty odwołujące się do muzyki z tamtego okresu.
To nie jest muzyka ładna i subtelna, na takie fanaberie jak wysmakowane aranżacje nie ma miejsca. Hańba! gra do bólu prosto, nawet nie z punkowym, co z hardcore’owym zapałem i zaangażowaniem. Podczas gdy w muzyce Jazz Bandu i Orkiestry Sentymentalnej przenosimy się do eleganckich kawiarni, tak tutaj znajdujemy się na ulicy – słychać zamieszki, starcia bojówek, płomienne przemowy agitatorów, okrzyki „Żyda bij!”. To już nie „kącik marzeń”, tylko raczej koszmarów. Klarnet piszczy i meandruje, banjo jęczy męczone przez Adama Zagajewskiego, akordeon też momentami ledwo zipie. Hańba! jest jak walec, nic dziwnego, że za granicą często porównuje ich się do The Pogues. Taki zespół, „zbuntowana kapela podwórkowa”, mógł zaistnieć w II RP – Hańba!, „Będą bić”,
Kaloryfer Lecolds 2017podobnie jak Jazz Band – ale zapewne nie w takiej zdecydowanej, ekstremalnej formie. Wiersze sprzed lat, czasem bezlitośnie pocięte przez zespół, są równie aktualne dzisiaj, co w momencie ich pisania osiemdziesiąt lat temu. „Każdy z nich ojczyzny broni,/ toteż patrzeć na nich miło./ Pewnie gdyby dziś nie oni,/ już by Polski tej nie było./ Przed komuny wrażą tonią, /Oni dzierżą straż nad Wisłą,/ Oni jedno dzisiaj bronią/ I rolnictwa i przemysłu!” – tak o narodowcach pisał Tomasz Hollender, którego tekst śpiewała Hańba! na swoim debiucie. Dokładnie takie same głosy pojawiają się i dziś. Za pomocą bezpiecznej retro stylizacji zespół komentuje współczesność. Żeby ten komentarz był jeszcze bardziej dobitny, Hańba! sięga nie tylko po przedwojenne wiersze. Jeden tekst, „Polak zbrojny”, napisał im Ziemowit Szczerek, idealnie wpasowując się w rzeczywistość 1937 i 2017 roku: „Będzie wielkie Międzymorze/ nad Europą Polski Orzeł/ Od Bułgarii po Nordkappa/ Byle Hitler nas nie napadł”. „Będą bić!” to niezwykle mocna, polityczna wypowiedź o buncie, przemocy, ksenofobii, postępującym demontażu demokracji, faszyzmie. I jednocześnie przestroga przed powtórką z historii. W końcu w świecie Hańby! za dwa lata wybuchnie wojna.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).