Orkiestra jazzowa to formacja otoczona szczególną mitologią. Okres jej świetności przypadał bowiem na lata 30. i 40. – czas największej popularności jazzu, który nigdy wcześniej ani nigdy później nie spotykał się z tak entuzjastycznym przyjęciem szerokiej publiczności. Co więcej, poszerzaniu składu zespołów towarzyszyło rozwijanie nowych technik i zasad gry, które dały początek swingowi, po dziś dzień – szczególnie w bardziej tradycyjnych kręgach – uchodzącemu za wyznacznik jazzu par excellence. To także okres, kiedy uznanie zdobywali wybitni kompozytorzy i aranżerzy, jak Fletcher Henderson, Duke Ellington czy Count Basie.
Nie znaczy to oczywiście, że w późniejszych latach jazz orkiestrowy zniknął czy zaszył się w głębokim podziemiu. Format rozwijał się wraz z muzyką, doskonale sprawdzając się także w bardziej eksperymentalnych jej odmianach, czego najlepszym przykładem intergalaktyczna trupa Sun Ra, tworząca i koncertująca pod wodzą lidera przez niemal czterdzieści lat. Jednak w miarę jak jazz stawał się gatunkiem coraz bardziej niszowym, utrzymanie regularnego zespołu liczącego kilkanaście osób robiło się trudne. W ostatnich latach boleśnie przekonała się o tym Matana Roberts, która mimo bezspornego sukcesu płyty „Coin Coin, Chapter One: Gens de Couleur Libres” z 2011 roku, nie była w stanie zorganizować trasy koncertowej z całą piętnastką towarzyszących jej muzyków. W rezultacie kolejny album nagrała już w sekstecie, a zapowiadana na przyszły miesiąc trzecia część cyklu ma być wydawnictwem solowym.
Kondycja big-bandów nie przedstawia się jednak tak czarno, jak mógłby sugerować powyższy przykład. W minionym roku to właśnie relatywnie duże składy odpowiedzialne są za jedne z najciekawszych wydawnictw płytowych. Co prawda większości z nich odbiega rozmiarami do klasycznych orkiestr jazzowych, ale chętnie nawiązują do ich dziedzictwa, tworząc energetyczną, przyjemnie bujającą i pełną radości muzykę. Inne natomiast oferują złożone, wielowarstwowe kompozycje, w których mistrzowsko wykorzystują możliwości brzmieniowe, jakie daje poszerzony skład.
Do pierwszej kategorii z pewnością można zaliczyć Full Throttle Orchestra, która choć istnieje od ponad dekady, to każdą z trzech dotychczasowych płyt nagrywała w nieco innym składzie, za to nieodmiennie z udziałem Adama Lane’a – kontrabasisty, aranżera i lidera formacji. Jego zdolności kompozytorskie można było podziwiać przede wszystkim na wydanym cztery lata temu podwójnym albumie „Ashcan Rantings”, który spotkał się z niezwykle ciepłym przyjęciem krytyki. Wówczas też wykrystalizowało się obecne brzmienie zespołu, na które składa się mocno pracująca sekcja rytmiczna, wokół której rozwija tematy i improwizuje rozbudowany skład instrumentów dętych.
Orkiestrowe aranżacje Lane’a to efekt fascynacji przede wszystkim twórczością Ellingtona i Mingusa, choć za patronów muzycznych Full Throttle Orchestra uznaje on także współczesnych kompozytorów, jak Xenakis czy Nono, a nawet zespoły rockowe w rodzaju Black Sabbath, Motörhead i Melt Banana. Najważniejszy – jak mówi – jest jednak groove i to właśnie ten element dominuje w brzmieniu formacji.
Ich nowy album został nagrany w ośmioosobowym składzie, podczas festiwalu jazzowego, który corocznie odbywa się w Lublanie, stolicy Słowenii. Płytę wypełniają przede wszystkim utwory premierowe, choć pojawia się także tytułowa kompozycja z poprzedniego krążka. W koncertowej wersji zyskuje jednak zupełnie nowy wymiar, niesiona ekstatyczną energią występu na żywo, którą doskonale udało uchwycić się w nagraniu. Dzięki temu materiału słucha się rewelacyjnie. Choć całość trwa dobre 75 minut, nie powoduje uczucia przesytu; muzyka jest bowiem najwyższej próby, a w każdej nucie słychać radość ze wspólnego grania.
Ken Vandermark prowadzi rozbudowane, orkiestrowe składy nieprzerwanie od niemal półtorej dekady. O ile jednak działający w latach 2000–2007 Territory Band dawał mu przede wszystkim sposobność do eksperymentów brzmieniowych i poszukiwania nowych form ekspresji, o tyle kolejny duży projekt, Resonance Ensemble, znamionował raczej zwrot ku jazzowej tradycji. Zwieńczeniem tej tendencji wydaje się Audio One – 10-osobowy skład, który zadebiutował w 2014 roku dwiema równocześnie wydanymi płytami: jedną z materiałem autorskim i jedną z przeróbkami klasycznych kompozycji Hemphilla, Braxtona, Threadgilla oraz Art Ensemble of Chicago.
Jak to często w przypadku składów Vandermarka bywa, materiał zagrany jest niezwykle dynamicznie i z przytupem, ale też uważnym wyczuciem proporcji oraz dbałością o kompozycyjne detale. W składzie znajduje się cztery piąte jego oryginalnego kwintetu, a i pozostali muzycy nie raz dzielili scenę, zatem poziom porozumienia i zgrania wśród członków grupy jest niemal perfekcyjny. Całość skrzy się energią wielopłaszczyznowych wymian i porywających partii solowych, dzięki czemu wydawnictwa Audio One powinny przypaść do gustu każdemu miłośnikowi ognistego jazzu z pogranicza hard-bopu i free.
Ubiegłoroczny album Fire! Orchestra okazał się strzałem w dziesiątkę, zdobył szerokie uznanie ze strony nie tylko jazzowej publiczności. Niemal trzydziestoosobowa grupa powstała ze skromnego trio, które w 2009 utworzyli Andreas Werliin, znany przede wszystkim z eksperymentalno-piosenkowego Wildbirds & Peacedrums, basista Johan Berthling, który udzielał się w akustyczno-ambientowym Tape, oraz grający na saksofonie Mats Gustafsson – jedyna postać w tej grupie kojarzona przede wszystkim ze sceną jazzową. Po nagraniu kilku albumów w tym składzie, także z gościnnym udziałem zaproszonych gitarzystów, muzycy postanowili przetestować wypracowane podejście w wydaniu bigbandowym. Tak narodziła się debiutancka płyta Fire! Orchestra, formacji silnie osadzonej w tradycji lat. 60 i 70., czerpiącej inspiracje zarówno z dorobku dużych składów jazzowych prowadzonych przez Sun Ra czy Charliego Hadena, jak rockowego jamowania spod znaku Jimmiego Hendrixa i Grateful Dead.
Ze względu na tak pokaźne rozmiary istniały obawy, że skandynawska orkiestra może okazać się jednorazowym wybrykiem lub – w najlepszym razie – dość krótkotrwałym przedsięwzięciem. Jednak zachęceni sukcesem debiutanckiego krążka muzycy postanowili pójść za ciosem i na jeden dzień zamknęli się w studiu nagraniowym w Göteborgu, gdzie zarejestrowali swój drugi album, zatytułowany „Enter!”. Choć spontaniczna energia koncertowego wcielenia grupy została na nim zastąpiona przez bardziej wyważone podejście do kompozycji, to wszystkie cechy, które czynią ich brzmienie tak atrakcyjnym, nadal są obecne: nieposkromiona masywność, chwytliwe tematy, natchnione deklamacje, dzikie wokalizy. Warto doświadczyć, czym jest ta grupa, również w kontekście nagrań studyjnych.
Dowodzona przez Martina Küchena grupa Angles przeszła dość podobną drogę: zaczynali jako sekstet, który po dwóch wydanych płytach powiększył się do oktetu, by ostatecznie ustabilizować skład na liczbie dziewięciu członków. Większość z nich udziela się zresztą w Fire! Orchestra. Mimo tego pokrewieństwa muzyka obu zespołów różni się znacząco. Angles grają akustycznie z towarzyszeniem wibrafonu oraz silnie zaznaczoną dramaturgią; to dwie najbardziej charakterystyczne cechy ich brzmienia.
Küchen konsekwentnie podejmuje w swej twórczości tematyką wojenną, co nadaje jej pewnego rodzaju gravitas, a miejscami wręcz elegijny wydźwięk. Pojawiają się, co prawda, także chwytliwe tematy i chwile zbiorowego uniesienia, wydaje mi się jednak, że na najnowszej płycie, „Injuries”, nastrój melancholii jest szczególnie zaakcentowany. Być może za sprawą górującego nad całością, ponaddwudziestominutowego utworu „A desert on fire, a forest / I’ve been lied to”, który utrzymany jest w dość wolnym tempie i oparty na przejmujących, niemal żałobnych frazach, które przechwytywane są przez kolejne instrumenty i zdają się ciągnąć w nieskończoność. Pozostałe kompozycje mają w sobie nieco więcej optymizmu, choć nie beztroski. I bardzo dobrze, bowiem siła muzyki Angles tkwi właśnie w surowych emocjach, której wynikają z nieobojętności na to, co dzieje się na świecie, i znajdują odzwierciedlenie w unikalnym brzmieniu formacji.
Do grona nowych, obiecujących big-bandów trzeba koniecznie zaliczyć prowadzoną przez Wacława Zimpla To Tu Orchestra, która zadebiutowała w 2014 roku albumem „Nature Moves”. Po sukcesach zespołów Hera i Undivided oraz własnego kwartetu, Zimpel postanowił zmierzyć się z dużym składem, dla którego napisał utwory inspirowane twórczością amerykańskich minimalistów: La Monte Younga, Terry’ego Rileya czy Steve’a Reicha, a także muzyką repetytywną pochodzącą z kultur dalekowschodnich. Materiał na płycie ciąży więc raczej ku kompozycji niż improwizacji i poza ekstatycznym finałem ma dość kameralny charakter.
Otwierający całość, prawie półgodzinny „Cycles” rozwija się niespiesznie, poprzez powtarzające się frazy, które płynnie wchodzą w kolejne rekombinacje, stopniowo budując transowy klimat utworu. Muzyka delikatnie faluje, narastając i opadając, ale przez cały czas zachowuje niezwykłą lekkość, mieniąc się bogactwem barw. Zgodnie z tytułem płyty, całość sprawia bardzo organiczne wrażenie; dźwięki płyną swobodnie i naturalnie, cierpliwie wciągając słuchacza w swój dyskretny, miarowy puls.
Pozostałe utwory mają podobnie intymny, miejscami niemal medytacyjny charakter, z wyjątkiem kompozycji wieńczącej płytę, w której następuje erupcja Coltrane’owskiego free. Zimpel nie kryje się więc ze swoimi fascynacjami, nawiązując zarówno do uduchowionych tradycji jazzowych, jak i muzyki dalekowschodniej, ale posiada umiejętność łączenia tych wpływów w zupełnie nową jakość. W dużym czy małym składzie, staje się on jedną z najważniejszych indywidualności światowego jazzu, o własnym, niepodrabialnym stylu i języku ekspresji.
W minionym roku w polskim jazzie objawiło się wyjątkowo dużo ciekawych, nowych projektów opartych na rozbudowanym składzie. Już na samo zwieńczenie roku ukazała się płyta „Chord Nation”, nagrana przez orkiestrę Nikoli Kołodziejczyka, młodego kompozytora i pianisty, który szkolił się pod okiem Vince’a Mendozy. W skład grupy wchodzi dwadzieścia pięć osób, co przekłada się na monumentalne, prawdziwie orkiestrowe brzmienie. Kołodziejczyk stworzył muzykę, która – ze wszystkich wymienionych tu pozycji – chyba najmocniej osadzona jest w tradycji bigbandowej, a zarazem w swym eklektyzmie na wskroś współczesna. Czerpie zarówno z tradycji jazzowej, jak i klasycznej, płynnie przechodzi między konwencjami, doskonale operując nastrojem i czarując elegancją formy.
Obie płyty – Zimpla i Kołodziejczyka – zostały wydane przez warszawską oficynę For Tune, która z podziwu godną konsekwencją oddaje się dokumentowaniu tego, co na krajowej scenie okołojazzowej najciekawsze. W jej zeszłorocznym katalogu znaleźć można także interesujący projekt stworzony przez wokalistkę Grażynę Auguścik z towarzyszeniem połączonych sił trzech formacji: Trio Jana Smoczyńskiego, Janusz Prusinowski Trio oraz Atom String Quartet. Wbrew regułom matematyki daje to trzynaścioro wykonawców udzielających się na płycie, której materiał wyjściowy stanowią inspirowane motywami ludowymi kompozycje Witolda Lutosławskiego. Rezultatem tego połączenia jest intrygująca, wymykająca się podziałom gatunkowym muzyka na przecięciu trzech tradycji.
Jeśli dodać do tego działalność koncertową prowadzonej przez Raya Dickatego Warsaw Improvisers Orchestra, czy nowego dużego składu pod wodzą Macieja Trifonidisa – 3275 kg Orchestra, to widać, że jazz orkiestrowy rozwijał się w minionym roku szczególnie intensywnie. Rosnąca liczba dużych składów świadczy o krzepnięciu polskiej sceny.
Na koniec płyta, która pojawia się prawie we wszystkich zestawieniach podsumowujących to, co w 2014 było w jazzie najlepsze, czyli „Mise En Abime” oktetu Steve’a Lehmana. Czarująca niesamowitą finezją oraz złożonością formy, wykorzystującej techniki kompozytorskie zaczerpnięte ze spektralizmu – powstałego w latach 70. nurtu muzyki współczesnej, w którym organizacja materiału dźwiękowego wywodzona jest bezpośrednio z akustycznych właściwości fal dźwiękowych. Mimo skomplikowanej podbudowy teoretycznej, muzyka zawarta na płycie ma zaskakująco przystępny charakter. Pojawiają się co prawda dźwięki elektroniczne i wiele nieoczywistych rozwiązań kompozycyjnych, ale to wciąż bez wątpienia jest jazz.
Dość oczywistym punktem odniesienia może być „Out to Lunch” Dolphy’ego, nie tylko ze względu na wyeksponowaną rolę wibrafonu, ale przede wszystkim inteligentne aranżacje, łączące formalny rygor ze swobodnym, wartko płynącym flow. Podobnie jak tamto wydawnictwo z 1964 roku, „Mise En Abime” również stanowi płytę, która może pogodzić jazzowych konserwatystów i awangardzistów. Oferuje bowiem fascynującą muzykę, która jest starannie skomponowana, schludna i odegrana z niezwykłą pieczołowitością, a jednocześnie żywa, pulsująca energią i wymykająca się utartym schematom.
W zaledwie czterdziestu minutach Lehmanowi udało się zawrzeć solidną porcję dźwięków, tworzących złożoną acz przestrzenną całość, niczym misternie zaprojektowana budowla. Aktywna, grająca z matematyczną precyzją sekcja rytmiczna kładzie solidne fundamenty, a złożona z instrumentów dętych nadbudowa skrzy się od nieustannych napięć, zderzających tubę, puzon, saksofony tenorowy i altowy oraz trąbkę w karkołomnych harmoniach, które w pełni angażują uwagę i nie pozwalają się oderwać. Niezwykle kunsztowny album, który efektywnie demonstruje, jak może brzmieć kreatywny jazz na początku XXI wieku.