Jazz to (nie) maszyna
fot. Radosław Kaźmierczak

10 minut czytania

/ Muzyka

Jazz to (nie) maszyna

Artur Szarecki

Muzyka Autechre opiera się na mechanicznych rytmach i jest rażąco odmienna od swobodnie płynących jazzowych improwizacji. Szalony pomysł Wojciecha Mazolewskiego, który wziął na warsztat kompozycje duetu, wynika z tej nieprzystawalności

Jeszcze 3 minuty czytania

Pink Freud to grupa, która od początku, konsekwentnie porusza się po jazzowych obrzeżach. Często eksperymentują z różnorodnymi estetykami i intencjonalnie przekraczają granice gatunków. W rezultacie ich kolejne albumy, oscylując pomiędzy alternatywą a mainstreamem, w zasadzie nigdy nie brzmią tak samo; na złość jazzowym purystom.

Można odnieść wrażenie, że ich najnowsze przedsięwzięcie idzie pod tym względem jeszcze dalej. „Pink Freud Plays Autechre” to, jak sama nazwa wskazuje, dość karkołomna próba zmierzenia się z dziedzictwem pionierów IDM. Choć coraz więcej grup ze świata jazzu sięga w swojej twórczości po elektronikę, wciąż stosunkowo niewiele jest prób aranżowania tego rodzaju muzyki na modłę jazzową. Prawdopodobnie największym doświadczeniem w tym zakresie może pochwalić się Vijay Iyer, który ze swoim trio sięgał między innymi do repertuaru Flying Lotusa i M.I.A., a jego eleganckie aranżacje bez wątpienia mogą uchodzić za wzór dla wszelkich prób przełożenia eksperymentalnej elektroniki na język jazzu. Jednak nagranie całej płyty z przeróbkami IDM-owych klasyków i to jeszcze tego ciężaru gatunkowego, co muzyka Autechre, stanowi bezprecedensowe przedsięwzięcie. Z pewnością wzbudzi też szerokie zainteresowanie krytyków i publiczności.

Twórczość Roba Browna i Seana Bootha, tworzących pod szyldem Autechre, stanowi żelazny kanon gatunku. Przy czym ich niezwykle precyzyjne, oparte na mechanicznych rytmach kompozycje mogą wydawać się rażąco odmienne – by nie powiedzieć antynomiczne – wobec swobodnie płynących jazzowych improwizacji. Szalony charakter pomysłu Mazolewskiego wynika właśnie z tej nieprzystawalności. Potrzeba zatem było kogoś głęboko przekonanego o duchowym pokrewieństwie wszelkiej muzyki, w której „nie istnieją style, podziały, a jedynie inne wykształcenie i wrażliwość”, by podjąć się niewykonalnego zadania scalenia ze sobą tych rozbieżnych estetyk. Jeśli komukolwiek ta sztuka miała się udać, to właśnie Pinkfreudom. Nie tylko z powodu deklarowanej przez Mazolewskiego fascynacji dokonaniami Autechre, ale przede wszystkim dlatego, że grupa choć osadzona w tradycji jazzowej, często sięgała po elektronikę, modulując i przetwarzając brzmienie akustycznych instrumentów tak, by uzyskać organiczną, naturalnie brzmiącą fuzję gatunków. Na plus trzeba zaliczyć też ich bogate doświadczenia z graniem nietypowych coverów.

Materiał na płytę przygotowywany był w oparciu o spisywane ze słuchu utwory Autechre, pochodzące z trzech płyt: „Incunabula” (1993), „Amber” (1994) i „Chiastic Side” (1997), oraz z EP-ki „Envane” (1997). Muzycy Pink Freud na warsztat wzięli więc nagrania z pierwszego, najbardziej melodyjnego okresu Brytyjczyków, co wydaje się zrozumiałe ze względu na narastającą złożoność i amorficzność ich późniejszych dokonań.

Przełożenie na język jazzu nawet najwcześniejszych dokonań pionierów IDM – zanurzonych w glitchu, pełnych rytmicznych niuansów i wielowarstwowych tekstur – musiało stanowić nie lada wyzwanie. Tym bardziej że nagrań dokonano na żywo, podczas koncertu Pink Freud w Katowicach, w styczniu 2015 roku. Grupa zaprezentowała się wówczas w czteroosobowym składzie, z Mazolewskim na elektrycznym basie, Rafałem Klimczukiem na perkusji, Karolem Golą na saksofonie barytonowym oraz Adamem Baronem na trąbce.

Już od początkowych dźwięków na pierwszy plan wybija się wszechogarniający puls. Efekt ten uzyskiwany jest nie tylko dzięki rygorystycznej, bogatej w detale grze sekcji, ale również poprzez miarowo powtarzane krótkie frazy instrumentów dętych, które tworzą dodatkową warstwę rytmiczną. Natomiast umiejętnie wykorzystana elektronika nieco łagodzi mechaniczny charakter muzyki, nadając jej więcej przestrzeni i nastrojowości. Z gmatwaniny dźwięków czasem wybija się też partia solowa, choć generalnie kompozycje są dość zwarte i nie dają muzykom wiele swobody ani możliwości instrumentalnych popisów. Nacisk położony jest raczej na sumienną współpracę – precyzję i timing – aby osiągnąć efekt dobrze naoliwionej maszyny dźwiękowej.

Szczególne wyrazy uznania należą się Klimczukowi, który – zwłaszcza dzięki niesamowitej grze na talerzach – z dużą precyzją odtwarza wszystkie rytmiczne niuanse utworów Autechre. Dodatkowo wypracował fantastyczne brzmienie perkusji, nieco płaskie i metaliczne, doskonale oddające klimat tego rodzaju muzyki. Jednak nawet jego staranność i kunszt w połączeniu z niebanalną kreatywnością nie są w stanie wygenerować wszystkich tych „owadzich” chrobotań, szmerów i chrzęstów, które tworzą właściwą materię utworów Autechre. Najdotkliwiej uwidacznia się to we flagowym „Basscadet”, w którym brzmienie sekcji rytmicznej jest znacznie uboższe niż w oryginale. Pinkfreudzi starają się, co prawda, zrekompensować te braki poprzez pomysłowe rozwiązania instrumentalne w postaci świadomie repetycyjnej gry dęciaków, jednak powtarzane w kółko te same motywy szybko robią się męczące. W rezultacie ich wykonaniom często brakuje pary, aby pociągnąć utwór nieco dłużej, nie zanudzając przy tym słuchacza.

Jazzowy potencjał muzyki Autechre okazuje się więc dość skromny. Mazolewski i spółka chyba sami zdają sobie z tego sprawę, gdyż ich wersje są względnie krótkie, zwykle zamykające się w okolicach czterech–pięciu minut. Dość powiedzieć, że przeciętnie zabierają zaledwie połowę czasu trwania oryginałów. Formuła ulega zatem wyczerpaniu, zanim muzycy na dobre zdążą się rozkręcić.

Specyficzny charakter wczesnej twórczości Brytyjczyków polega na tym, że ascetyzm w zakresie wykorzystanych środków przekłada się – dzięki dźwiękowym właściwościom materiału oraz studyjnym technikom jego obróbki – na złożone struktury brzmieniowe. W muzyce Autechre glitch tworzy zarówno warstwę rytmiczną, pulsując z różnymi, choć harmonicznie skoordynowanymi częstotliwościami, jak i odpowiada za subtelne niuanse sonorystyczne. Innymi słowy, Brown i Booth są mistrzami w wykorzystaniu akustycznych właściwości wszelkiego rodzaju zgrzytów, trzasków i szumów. O ile Pink Freud udało się dość wiernie odwzorować strukturę ich kompozycji, o tyle subtelne odcienie brzmieniowe tworzące niepowtarzalną atmosferę ich muzyki, w wersji Mazolewskiego i spółki sprowadzone są do dość prostych, elektronicznych modulacji brzmienia instrumentów. Wypreparowane z gęstej otoczki mikrodźwięków, kompozycje Autechre tracą istotną część swojej zjawiskowości i zaczynają nieco razić monotonią.

Nie znaczy to, że aranżacyjny eksperyment Pink Freud należy uznać za całkowicie nieudany, na płycie bowiem nie brakuje błyskotliwych pomysłów. Świetnie wypadł np. „Goz Quarter”, być może dlatego, że to najbardziej ograna przez zespół kompozycja Autechre, która pojawiła się już na płycie „Monster of Jazz” z 2010 roku. W ich wersji utwór rozwija się wokół miarowego podkładu perkusyjnego oraz dialogu trąbki i saksofonu, których brzmienie jest coraz silniej przetwarzane elektronicznie, mutując w amorficzne konstelacje quasi-ambientowych dźwięków i solowych improwizacji. Ciekawie prezentuje się także „Pulse”, w oryginale chyba jeden ze słabszych momentów „Chiastic Side”, w całości oparty na dość prostym i jednostajnym rytmie o silnie metalicznym pogłosie. Pinkfreudzi podejmują natomiast brawurową próbę odegrania go bez udziału perkusji, powierzając rolę sekcji rytmicznej instrumentom dętym oraz gitarze basowej, co przekłada się na świeży i pozytywnie zaskakujący efekt.


Zespół wyraźnie ożywia się pod koniec, szczególnie w wieńczącym album „Eggshell”, gdzie wykorzystuje motoryczny charakter utworu, by w końcu zagrać z większą swobodą i polotem, umiejętnie różnicując tempo i nastrój. Nakręcająca się dynamika i masywne brzmienie prowadzą do niespodziewanej chwili wyciszenia z pozbawioną akompaniamentu partią trąbki, do której stopniowo dołączają pozostałe instrumenty i muzyka znów nabiera rozmachu… by równie gwałtownie przerwać trans kilkoma rwanymi frazami saksofonu barytonowego. Znakomity finisz, który nie bez racji porwał katowicką publiczność, co słychać po gromkich owacjach utrwalonych na płycie.

Pink Freud, Pink Freud Plays Autechre, Universal 2016Pink Freud, „Pink Freud plays Autechre”,
Mystic 2016
Mimo paru mocnych akcentów, album jako całość pozostawia jednak pewien niedosyt. Na przekór buńczucznym deklaracjom, Pink Freud nie udało się osiągnąć efektu synergii. Ich próba zagrania Autechre na jazzowo jest tylko tym – bezpośrednim zestawieniem dwóch estetyk, w czysto muzycznym sensie nieoferującym żadnej nowej jakości. Co więcej, zbyt często zespół wydaje się być skrępowany przez narzuconą sobie konwencję, a najlepiej wypada tam, gdzie popuszcza wodze fantazji i pozwala sobie na acidjazzowe odloty, wykraczające poza sztywne ramy kompozycji Autechre.

Dlatego słuchając całej płyty, miejscami trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to nieco jałowe ćwiczenie stylistyczne. Dla porównania, w przeróbkach Vijaya Iyera również można podziwiać kunszt aranżacyjny, który pozwolił przełożyć frenetyczną rytmikę Flying Lotusa czy taneczny elektro trans M.I.A. na format akustycznego tria, ale przede wszystkim są to dobre kawałki jazzowe prezentujące to, co w tym gatunku najlepsze: swobodę, polot, telepatyczną interakcję, złożone współbrzmienia instrumentów. Sięgnięcie po repertuar tak kultowej formacji, jak Autechre, przyniesie Pink Freud uznanie w środowiskach alternatywnych, ale rezultat zakrawa zaledwie na ciekawostkę, która być może przemówi do fanów dokonań Browna i Bootha, zaintrygowanych wariacją na temat twórczości swoich ulubieńców, ale niekoniecznie do miłośników jazzu, którzy oczekiwaliby rozwinięcia formuły gatunku w nowych, niespodziewanych kierunkach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.