Mark Lanegan tyle razy ocierał się o śmierć – przede wszystkim z przedawkowania narkotyków – że wydawał się niezniszczalny. Wywodził się z pokolenia rockmanów z Seattle, które na przełomie lat 80. i 90. wpuściło w muzykę gitarową nowe siły witalne, ale akurat swoje życie miało za nic: przedawkowali Layne Staley i Andrew Wood; skończyli ze sobą Chris Cornell i Kurt Cobain. Śmierci tego ostatniego Lanegan nie mógł sobie wybaczyć. W dniu samobójstwa Cobain uporczywie wydzwaniał do Marka, ale ten nie chciał odebrać telefonu.
Jednak Lanegana zbyt łatwo byłoby sprowadzić tylko do legendy grunge’u. On sam tego nie chciał. Po rozpadzie Screaming Trees, przez resztę swojej kariery uciekał od tej łatki. Wielokrotnie mówił, że nie chce patrzeć przeszłość. W końcu jednak napisał autobiografię, „Sing Backwards and Weep”, namówił go do tego Anthony Bourdain – kolejna bliska mu postać, która odeszła za wcześnie. Lanegan nie oszczędza w tej książce nikogo – ani zmarłych przyjaciół, ani żyjących jeszcze muzyków, najmniej litości ma dla samego siebie. Choć bardzo się prosił o śmierć, paradoksalnie odszedł wtedy, gdy rozliczył się z samym sobą i zaczął cieszyć się życiem.
Na jego muzykę trafiłem poprzez fascynację grunge’em. Mając 14 lat, marzyłem, by mieszkać w Seattle i chodzić w deszczu po ulicach tego miasta. Ograniczanie się tylko do największych – Nirvany, Pearl Jam, Alice in Chains, Soundgarden – nie wchodziło w grę. Trzeba było wejść głębiej, sięgać po zespoły z drugiego i trzeciego szeregu. Mniej popularne, ale być może ciekawsze. Tak na moim horyzoncie pojawili się Screaming Trees. Płyty „Dust” i „Sweet Oblivion” zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Był jeszcze zespół Mad Season, supergrupa, w której skład wchodzili muzycy Alice In Chains czy Pearl Jam. Lanegan grał w tym zespole rolę drugoplanową, na płycie „Above” zaśpiewał w dwóch kawałkach. Album z 1994 roku do dziś uważany jest za jedną z najlepszych płyt sceny grunge.
Ktoś, kto twierdzi, że Lanegan był bardziej muzykiem ze słonecznej Kalifornii niż dżdżystego Seattle, miałby również wiele argumentów na uzasadnienie tej tezy. Niedługo po tym, jak zostałem nastoletnim grandżowcem, wsiąknąłem równie głęboko w stoner rocka, stałem się psychofanem Queens of the Stone Age i sceny, która wytworzyła się wokół Josha Homme’ego. Śledziłem wszystkich współpracowników, dokładnie sprawdzałem, kto zagrał na jakiej płycie. Ważną postacią w tej układance był właśnie Lanegan. Już w 2000 roku zaśpiewał na płycie QOTSA „Rated R”. Trzy lata później razem z Dave’em Grohlem (eksperkusistą Nirvany i gwiazdorem Foo Fighters) dołączył do duetu Homme-Oliveri na płycie „Songs for the Deaf”, najwybitniejszym albumie kalifornijskiego zespołu. Pojechał też z nimi w trasę (odwzajemniając się zaproszeniem Homme’a na pożegnalne tournée Screaming Trees) i regularnie pojawiał się na kolejnych albumach QOTSA.
Ach, jak bardzo chciałem usłyszeć, jak Lanegan śpiewa „Hangin’ Tree” czy „Song for the Dead”, usłyszeć ten chropowaty, ziemisty, żużlowaty głos, zobaczyć tego nieruchomego gościa, dla którego na scenie liczy się tylko muzyka, nie uśmiechy i aplauz publiczności. Z QOTSA się nie udało, do Warszawy przyjechali w 2005 roku już bez niego. Trochę ponad rok później wreszcie pojawiła się okazja. To było ponad 15 lat temu, 2 grudnia 2006 roku, dziewięć dni przed moimi osiemnastymi urodzinami, w warszawskiej Proximie. Lanegana w trasę – by pomóc mu stanąć na nogi po kolejnym odwyku – zabrał Greg Dulli. Oczywiście nie miałem o tym wtedy pojęcia. Na koncert The Twilight Singers poszedłem przede wszystkim dla Lanegana. Wróciłem zauroczony również gwiazdą wieczoru. Potem byłego wokalistę Screaming Trees miałem okazję oglądać jeszcze wiele razy: ponownie z Dullim (jako The Gutter Twins), z Isobel Campbell, z własnym zespołem czy wreszcie z polskim projektem WERK, z którym zagrał jedną piosenkę.
Gdy przyjeżdżał do Polski po raz drugi, w 2012 roku, zrobiłem z nim wywiad. Przez telefon. Mimo że nie znoszę takiej formy rozmowy, nie mogłem przepuścić takiej okazji. Stresowałem się jak uczniak, mając w głowie maksymę „nie spotykaj swoich idoli”. Gdy do niego zadzwoniłem o umówionej godzinie, wyprowadzał psa na spacer. Rozmawialiśmy krótko, kilkanaście minut, zaczęliśmy od jego ukochanej koszykówki i Clippersów, przez wiele lat najgorszej drużyny NBA, która po dekadach bycia wyśmiewaną przez wszystkich wreszcie zaczęła wygrywać. Może Lanegan im kibicował, bo widział w nich siebie, gości, którzy ciągle dostają bęcki od życia, ale wstają, otrzepują się i idą dalej?
Lanegan był szczęściarzem. Sam mówił, że od alkoholu uzależnił się, mając dwanaście lat, a sześć lat później dołożył do tego heroinę. Z narkotyków nie brał tylko ketaminy („ale jedynie dlatego, że nikt mu jej nie zaproponował”). Podczas jednego z pobytów w szpitalu prawie amputowano mu rękę. Ostatni raz przedawkował w 2004 roku, zapadł w śpiączkę, później przez jakiś czas zajmował się malowaniem dekoracji w studiach filmowych, by się utrzymać. Przeżył większość swoich przyjaciół, w tym tych najbliższych, Cobaina i Staleya.
Ćpuński życiorys to jedna prawda o Laneganie. Jako muzyk był on jednak nie do przecenienia. Solowe albumy, zanurzone w bluesie i folku, nagrywał jeszcze w latach 90. Były pełne utworów skromnych, kameralnych, pełnych bólu istnienia, który prześladował go do ostatnich dni. Jego twórczość podpisana własnym nazwiskiem jest zupełnie inna niż ta w zespole Screaming Trees, gdzie przez lata czuł się podporządkowany braciom Conner, autorom większości materiału. Na „The Winding Sheet” Lanegan pokazuje swoje zamiłowanie do klasyki bluesa, do jej odświeżania i reinterpretowania. Razem z Cobainem i basistą Nirvany Novoselikiem nagrali bluesowy klasyk „Where Did You Sleep Last Night?” Leada Belly’ego. Kilka lat później tę piosenkę zagra Nirvana na pamiętnym MTV Unplugged. Z tego wczesnego okresu najczęściej wracam do „Whiskey for the Holy Ghost” i „I’ll Take Care of You”. Na tej drugiej w pełni objawił się talent Lanegana do zamieniania cudzych piosenek we własne. Lead Belly był tylko przygrywką. Lanegan sięgał i po klasyki bluesa, i po piosenki swoich przyjaciół, jak Jeffreya Lee Pierce’a z The Gun Club. Na każdej piosence odciskał swoje piętno, nie tylko głosem, sposobem interpretacji, lecz także barowo-pogrzebową atmosferą.
W 2000 roku Screaming Trees się rozpadli, a Lanegan poczuł się w artystycznym sensie naprawdę wolny. Przełomowym albumem, który otworzył go na nową publiczność, był „Bubblegum” z 2004 roku. Nie pierwszy raz Lanegan wymyślił się na nowo. Pomogły mu w tym doświadczenia z QOTSA i goście, od PJ Harvey po Duffa McKagana z Guns N’ Roses. Centralnym utworem na płycie jest napędzany automatem perkusyjnym, momentami industrialowy utwór „Metamphetamine Blues”, który wydaje się emblematyczny dla nowego oblicza wokalisty. Doskonale pokazuje, jak zmieniła się jego muzyka na przestrzeni zaledwie kilku lat. Jeszcze lepiej to słychać, gdy porówna się ją z wersją demo z 2002 roku „When It’s in You”, nagraną w Houston, brzmiącą jeszcze jak niespieszna bluesowo-rockowa balladka z repertuaru Screaming Trees. Na „Bubblegum” Mark charczy jak połączenie Waitsa, Cohena i Cave’a. Od każdego z nich jest jeszcze bardziej depresyjny, jeszcze bardziej autodestrukcyjny.
W tym samym 2004 roku przedawkował po raz ostatni. Lata trzeźwości wypełnił muzyką, która zastąpiła mu narkotyki. Może po prostu chwytał się każdej okazji, bo wiedział, że po latach narkotykowego uzależnienia żyje tak naprawdę na kredyt. Z Isobel Campbell, byłą wokalistką Belle & Sebastian, miał nagrać jeden album, skończyło się na trzech. Jej delikatny, eteryczny głos i folkowe, baśniowe piosenki stanowią idealne tło dla jego ziemistego, prawie piekielnego charkotu. Ta metoda się sprawdziła, ich koncert w Łodzi był niczym misterium. Miałem ich prawie na wyciągnięcie ręki, siedziałem w trzecim rzędzie w pięknej, nowo otwartej filharmonii. Lanegan jak zawsze stał z rękami zaciśniętymi na statywie mikrofonu, z oczami zamkniętymi albo wbitymi w podłogę. Gdyby nie lustrzany sufit, nie wiedziałbym, że robi to, by zerkać na teksty, zapisane na kartkach rozłożonych na podłodze.
Po koncercie Lanegan zniknął. Znana była jego niechęć do interakcji z ludźmi. A potem to się nagle zmieniło. Po premierze „Blues Funeral” (2012) Lanegan nie tylko zaczął udzielać wywiadów, ale też czekał na fanów po koncertach, zaopatrzony w marker. Z każdym pogadał, każdemu coś podpisał. To był szok. Gdy spytałem go o to w wywiadzie, odpowiedział po prostu, że się zmienił, że czuje się lepiej ze sobą i takie sytuacje sprawiają mu przyjemność. A jak jeszcze uszczęśliwia to innych, to nie widzi powodów, by tego nie robić.
Chyba z tego samego powodu nie był w stanie odmówić nikomu. Stał się idealnym gościem: współpracownikiem, którego warto zaprosić na album. Takim, który nada piosence charakteru i harmonijnie wpisze się w pomysł, nie będzie narzucał swojej wizji. Z Soulsavers, brytyjskim duetem producenckim, nagrał dwie poruszające soulowo-gospelowe płyty. Trudno zliczyć pomniejsze współprace. Portal Rate Your Music podaje, że Lanegan pojawił się na 57 albumach i singlach. Od rockowych Creatures From The Atom Brain przez folkową bardkę Maggie Björklund po Moby’ego. Zaśpiewał nawet u Tinariwen, legend tuareskiego, pustynnego grania. Trudno było za nim nadążyć, pojawiał się na niszowych nagraniach, nie bardzo tę część swojej działalności rozgłaszał. Jak do tego doliczy się regularnie wydawane własne albumy, rzeczy nagrywane pod pseudonimem Dark Mark, kompakty i winyle dostępne tylko na koncertach, specjalne single, to okaże się, że bycie fanem Lanegana nie jest łatwym zadaniem. A skompletowanie jego dyskografii jest prawie niemożliwe.
Muzycznie ostatnimi laty Lanegan zmierzał coraz mocniej w stronę muzyki syntezatorowej. Zaczęło się od delikatnego flirtu z disco na „Blues Funeral” (jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało), potem coraz mocniej włączał elektroniczne brzmienia, zbliżając się do zimnej fali i postpunka. Wyjątek zrobił dla „Imitations”, drugiego zestawu interpretacji cudzych piosenek. Spróbował na nim wskrzesić magię „I’ll Take Care of You”. Udało się mu połowicznie, choć to nadal bardzo dobry album. Zresztą kolejne płyty Lanegana zawsze utrzymywały równy poziom i jednocześnie daleko im było do wybitności.
Bolesny proces, jakim było pisanie autobiografii, zaowocował nagraniem „Straight Songs of Sorrow”, najbardziej osobistego albumu. Lanegan rozlicza się w nim z przeszłością, czyści swoje konto, jest gotowy na to, co przyniesie przyszłość. Ostatni album Lanegana – nagrany pod pseudonimem Dark Mark we współpracy z Joem Cardamone występującym jako Skeleton Joe – jest groteskowym, horrorowym, zimnofalowym eksperymentem. Na tle dyskotekowych bitów Lanegan wciela się w wampira-narkomana. Pod tą groteską kryje się jednak coś więcej – dzisiaj takie wersy jak „Life is just a cabaret” i podniosły charakter niektórych kompozycji można odczytywać jako pożegnanie. Takie, jakie zrobił David Bowie na „Blackstar”. To niezwykły zbieg okoliczności. „Dark Mark vs. Skeleton Joe” nagrali album na początku pandemii. Później Lanegan trafił na kilka miesięcy do szpitala, zarażony koronawirusem – wpadł w śpiączkę, stracił przejściowo słuch. Nie pomógł fakt, że aż do tego momentu traktował pandemię jako spisek, więc nie zaszczepił się, z czego – znów bez litości dla siebie samego – rozlicza się w wydanej w grudniu 2021 roku książce „Devil in a Coma”.
Grunge umierał wielokrotnie – z Cobainem, ze Staleyem czy Cornellem. Są tacy, którzy twierdzą, że niewinność Seattle straciło ze śmiercią Andy’ego Wooda w 1990 roku. A jednak dopiero tak naprawdę z Laneganem – który uciekał od niego jak najdalej się dało – grunge odchodzi w przeszłość. Zostały nagrania i wspomnienia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)