„Wymyk”, reż. Greg Zgliński

Michał Walkiewicz

Reżyser zachowuje się, jakby nie był pewny gruntu, po którym stąpa. Jakby skupiona twarz Więckiewicza i psychologicznie wiarygodnie postaci nie były wystarczającą rękojmią artystycznego spełnienia

Jeszcze 1 minuta czytania


Kieślowski i duchy: bohaterowie „Wymyku”, jak niegdyś Witek Długosz w „Przypadku”, puszczają się w szaleńczą pogoń za odjeżdżającym pociągiem. Stawka znów jest najwyższa, gra idzie o moralne pryncypia. Dobro i zło, zbrodnia i kara, przebaczenie i odkupienie czekają tuż za rogiem. Proza życia po wielkiej tragedii to jednak dla reżysera, Grega Zglińskiego, zbyt lichy temat. Sięga więc po alegorię i buduje z symboli pionowy świat, w którym patriarcha po wylewie zastępuje Boga, a jego synowie pokornie wcielają się w role Kaina i Abla. Nic więc dziwnego, że roztrwania dramaturgiczny potencjał swojej opowieści.

Gdyby bracia Firlejowie nie wsiedli do pociągu, starszy – Alfred (Robert Więckiewicz) – pozostałby chamem i maczo Made in Poland. Słuchałby rockowej muzyki, paradował w skórzanej kurtce, meldował się na obiedzie u nieszczęśliwej żony (bezdzietność pozostaje czołowym lękiem ekranowych Polek) i pielęgnował etos „twardego, choć drobnego” przedsiębiorcy. Z kolei młodszy – Jurek (Łukasz Simlat) – który wrócił ze słonecznej Florydy i wraz z bratem przejął ojcowską spółkę, pielęgnowałby wspomnienie o zmarłej żonie, wychowywał dzieci na dobrych katolików i składał pocałunki na dłoni rozczarowanej Alfredem matki. Pech chce, że bracia wskakują jednak do wagonu. Trącają palcem pierwszą kostkę domina. Jurek staje w obronie napastowanej przez wyrostków dziewczyny, Alfred z kolei nie jest w stanie podnieść ręki na bandytów, którzy katują i wyrzucają Jurka z pociągu. Młodszy z braci zapada w śpiączkę, starszy wybiela się w oczach najbliższych i próbuje poukładać nowe, wzniesione na kłamstwie, życie. Umieszczone w sieci nagranie z bójki obnaża całą prawdę – wstyd i gniew, który bohater próbuje od siebie oddalić, malują się wkrótce na znajomych i nieznajomych twarzach.

Kiedy po feralnych wydarzeniach Alfred odzyskuje przytomność w wagonie, narracja powoli się uspokaja. Wcześniej dynamiczna, zapośredniczona nawet w filmie akcji (jak w pierwszej scenie, w której bohaterowie przecinają czerwonym mitsubishi tory kolejowe tuż przed nadjeżdżającą lokomotywą), staje się wyciszona – sygnalizuje nieodwracalne zmiany w psychice bohatera, zapowiada dramat o tym, jak wybaczyć sobie i ponownie zbliżyć się do innych. Tyle, że reżyser zachowuje się, jakby nie był pewny gruntu, po którym stąpa. Jakby skupiona twarz Więckiewicza i psychologicznie wiarygodnie postaci nie były wystarczającą rękojmią artystycznego spełnienia. Wątpliwości te pchają go dwiema ścieżkami: w kierunku quasi-sensacyjnego wątku prywatnego śledztwa oraz w stronę nadętego symbolizmu.

„Wymyk”, reż. Greg Zgliński.
Polska 2011. W kinach od 18 listopada 2011
Pierwsza ścieżka naszpikowana jest pułapkami natury gatunkowej, w które Zgliński ustawicznie wpada (żeby wspomnieć tylko o wyjętej ze sztampowego sensacyjniaka sekwencji przesłuchania barmanki zamieszanej w wydarzenia z pociągu, oraz postaci rzutkiego mechanika, który może „namierzyć” każdą osobę w mieście). Druga kończy się ślepą uliczką – zaprzęgając bohaterów w służbę alegorycznej konwencji, Zgliński buduje mur między nimi a widzem. Gdy chce pokazać, że Alfred odgradza się od żony, każe mu schować się za wzniesioną w pocie czoła stertą kartonów. Kiedy zależy mu na sportretowaniu desperackiego pragnienia odkupienia win, nakazuje bohaterowi obmywać i namaszczać ciało brata. Zaś gdy konieczna staje się dobitna metafora matni, w której znalazł się mężczyzna, sadza go w kościele, w polu widzenia plotkujących sąsiadów i każe zbyć milczącą dezaprobatą księdza, zapraszającego go do konfesjonału.

Zgliński zaczyna z wysokiego C, lecz stopniowo redukuje psychologiczne bogactwo tego świata, reprezentowane przez wątek braterskiej rywalizacji o względy seniora familii oraz konfliktu Alfreda z żoną (rewelacyjna Gabriela Muskała!). Gdyby egzaminu w szkole filmowej nie zdawał u Kieślowskiego i nie połasił się na hołd dla mentora, jego film byłby pewnie arcydziełem psychodramy. Pytanie, czy wtedy w ogóle Zgliński zainteresowałby się tą historią?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.