Amerykanin Wes Craven to facet z wyobraźnią, dlatego czasem kusi go, żeby – wbrew popkulturowej propagandzie – nie „być sobą”. Pewnego razu zagrał wraz z Meryl Streep „Koncert na 50 serc” (1999), kiedy indziej spacerował z duchem Oscara Wilde’a po paryskiej nekropolii Père-Lachaise („Zakochany Paryż”, 2005) i przyglądał się pojedynkowi zaradnej pańci z przebiegłym terrorystą („Red Eye”, 2005). Sadzano go obok Johna Watersa i Gore’a Vidala w dokumentach o dzieciach rewolucji seksualnej, w swoim pierwszym filmie („Together” z 1971 roku, nakręconym wraz z Seanem S.Cunninghamem, ojcem serii „Piątek trzynastego”) opowiadał o erotycznych przygodach kontestującej młodzieży, a jako lubieżny Fotograf pstrykał fotki w pornosie „Thunderbuns” (1976). Nie-bycie Wesem Cravenem wychodziło mu jednak kiepsko. Parafrazując polskiego gangstera, życia nie oszukał. Dopóki Freddy Krueger, Ghostface i rodzina popromiennych mutantów z wzgórz, które miały oczy, nie zdecydują inaczej, Wes Craven pozostanie legendą horroru. We wchodzącym właśnie na ekrany „Krzyku 4” dotychczasowe filmy reżysera, jego gatunkowe fascynacje i obsesja autotematyzmu splotły się w węzeł, którego nie sposób już rozplątać.
Aż poleje się krew
Schodzisz do piwnicy po piwo? Nie mów „zaraz wracam”. Wsiadasz do samochodu? Zawsze sprawdzaj tylne siedzenie. Nie chowaj się w szafie, nie oglądaj się za siebie, nie pytaj o drogę na stacjach benzynowych (zwłaszcza w Teksasie i Arizonie), unikaj ludzi z zepsutymi zębami i bielmem na oczach. I nigdy, przenigdy, nie uprawiaj seksu!
„Krzyk 4”, reż. Wes Craven.
USA 2011, w kinach od 15 kwietnia 2011Powyższych reguł gatunku zwanego slasher movies Craven nie kodyfikował samotnie, ale jeśli przystawić fanowi kina grozy (zębate) ostrze do gardła i spytać, komu mainstreamowy horror zawdzięcza ów dekalog, nazwisko Amerykanina przyjdzie mu do głowy jako pierwsze. Zachodnie slashery, które już w nazwie zawierają kompletną definicję podgatunku („to slash” znaczy ciąć, szlachtować), wyrosły na żyznym gruncie filmów Hitchcocka (głównie „Psychozy” z 1960), włoskiego nurtu giallo i pojedynczych „pierwiosnków” z Wysp Brytyjskich („Podglądacz” Michaela Powella, 1960). W prehistorycznym okresie rozwoju tej konwencji, konstytuujące ją elementy – charyzmatyczny morderca, głupiutkie ofiary i galony sztucznej krwi – występowały w zmiennych konfiguracjach, lecz za sprawą Cravena i jemu podobnych (John Carpenter, Tobe Hooper, Bob Clark) szybko uległy kodyfikacji. Wspierane stosowną ideologią (filmowa przemoc jako reakcja kultury popularnej na okrucieństwa wojny wietnamskiej), umocowane w kinofilskiej kulturze, otoczone miłością przez widzów, slashery triumfowały.
Przez następne dwadzieścia lat Craven pojawiał na ekranie się niczym ojciec chrzestny całego nurtu, składając widzom kolejne „propozycje nie do odrzucenia”. Gatunek rósł w siłę, dźwigany na barkach przez coraz to nowe ikony filmowej grozy – Freddy’ego Kruegera, Jasona Voorheesa, Michaela Myersa, czy Leatherface’a – oraz kolejne „królowe krzyku” (Jamie Lee Curtis, Heather Langenkamp, Adrienne King). Muskularne franczyzy okazały się jednak zbyt wielkim ciężarem. A kiedy konwencja została do cna wyeksploatowana, ktoś musiał posprzątać trupy. Pierwszy na miejscu zbrodni pojawił się Craven.
Zdziwione monstrum
„Koszmar z ulicy Wiązów”, 1984Człowieka-Pizzy nie trzeba nikomu przedstawiać. Imię: Fred, nazwisko: Krueger, zawód wykonywany: woźny. W latach osiemdziesiątych („Koszmar z ulicy Wiązów”, 1984) – dzieciobójca, współcześnie (remake, 2010) – pedofil. Znaki szczególne: rękawica z nożami zamiast palców, upiorny bordowo-zielony sweterek, filcowy kapelusik, twarz jak pizza ze wszystkimi dodatkami. Trzy dekady temu sprawa była poważna. Dzieciaki śniły o Kruegerze, a ten w makabryczny sposób uświadamiał im prawdziwe znaczenie frazeologizmu „spać jak zabity”. W planie metaforycznym, Krueger, podobnie jak bohaterowie „Blue Velvet” Lyncha, był symbolem świata ufundowanego na kłamstwie – pomijając oczywiste pobudki, mścił się za to, że prawda o jego śmierci (został zlinczowany przez rodziców zabitych dzieci) została zatajona. Craven, tak samo jak Lynch, sięgnął po oniryczną ikonografię, w której naczelne miejsce zajmuje odbity w krzywym zwierciadle wizerunek amerykańskich przedmieść.
Wpisany w całkiem poważną jak na połowę lat 80 narrację, Kruger musiał się zdziwić, gdy dekadę później stał się głównym bohaterem wielkiej reinterpretacji slasherowego gatunku. Zdając sobie sprawę, że nic nowego o kampowych killerach powiedzieć nie można, Craven przeniósł swoją opowieść na poziom autotematyczny. W „Nowym koszmarze Wesa Cravena” (1994) powrócił do swojego ulubionego dziecka (od sequeli „Koszmaru...” się odżegnywał, poza „Wojownikami snów”, do których napisał scenariusz). Bohaterką uczynił tym razem Heather Langenkamp, aktorkę wcielającą się w postać Nancy Thompson, protagonistki z oryginalnego filmu, zaś akcję umieścił na planie filmowym kolejnego obrazu o Kruegerze. W kluczowej scenie, grający siebie Craven przekonuje Heather, że to masowe uwielbienie umożliwiło Freddy’emu przeniknięcie do prawdziwego świata. Jakby na potwierdzenie tych słów, w telewizyjnym show, w pełnej charakteryzacji, pojawia się Robert Englund – aktor, którego twarz już na zawsze pozostanie obliczem Kruegera.
Człowiek-Pizza zyskał godnego następcę, a raczej następców, bo Ghostfacem mógł być każdy, o ile znalazł tylko kawałek czarnej firany i zakupił odpustową maskę zjawy. Zbudowana na nośnym autotematycznym koncepcie seria „Krzyk” (1996-2011), z motywami w stylu kółka filmoznawczego, maratonów filmowych i społeczności kultywującej serię opartych na faktach horrorów „Cios”, to fabularna „podwójna pętla” – redefinicja konwencji już redefniowanej, obnażanie obnażonego. Zapętlając się w kolejne filmy w filmach, parafrazując kolejnych twórców, przekraczając granice ironii i autoironii, Craven brnie w ślepy zaułek. „Czy można być bardziej meta?” – pyta retorycznie jedna z bohaterek.
Emblematyczna dla całej późnej twórczości Cravena jest scena z najnowszej odsłony „Krzyku”. Ghostface, który lubuje się w terroryzowaniu swoich ofiar za pomocą filmoznawczego quizu, zadaje jednej z bohaterek pytanie o remake klasycznego slashera z lat 70. Dziewczyna w mgnieniu oka wypluwa z siebie dziesiątki tytułów, jej słowa płyną jak z przyciśniętego palcami szlauchu. Zakochany w tej tradycji Craven nie ma wyboru – może ją już tylko kultywować, na mniej lub bardziej wymyślne sposoby.
Ocalić legendę
Craven, facet z wyobraźnią, nawet kręcąc horrory, lubił czasem być kimś innym. Odwiedzał „Ludzi pod schodami” (1991) i „Wampira w Brooklynie” (1995), wysyłał „Zaproszenie do piekła” (1984), rozszyfrowywał symbolikę „Węża i tęczy” (1988), zaklinał „Potwora z bagien” (1982). Jego największą miłością pozostały jednak slashery. Kiedy ów podgatunek zmutował w ekranową pornografię przemocy (gorno), Craven odezwał się ponownie. Spirytystyczny slasher „Zbaw mnie ode złego” (2010) miał być „partnerem w dyskusji” dla zbliżającego się „Krzyku 4”. Trudno jednak po raz kolejny dyskutować z samym sobą, co ilustruje zresztą pewna scena. W kampowym cross-overze „Freddy kontra Jason”(2003) spotykają się dwie ikony kina grozy – Freddy Krueger i Jason Voorhees. Tworząc we śnie widmo zmarłej matki Jasona, Freddy wskrzesza mordercę z maczetą i wysyła go na krwawe łowy. Zabójstwa Jasona mają przypomnieć mieszkańcom ulicy Wiązów o legendzie Freddy’ego. Żywiące się strachem swoich ofiar monstrum pojawi się wtedy ponownie w snach jej rezydentów. Wydaje się, że podobną strategię pielęgnowania cudzych mitów przyjęli dawno temu twórcy slasherów. Póki więc ktoś nie zabierze głosu, Wes Craven będzie krzyczał w pustkę.