Logika przypadku
„Adwokat”, reż. Ridley Scott

Logika przypadku

Michał Walkiewicz

„Adwokat” Scotta to film udany, ale scenariusz McCarthy'ego zasługiwał na więcej – na stylistyczną ascezę, czarny humor, lżejszą rękę, lepiej przemyślane wybory obsadowe

Jeszcze 2 minuty czytania

W sądzie Cormaca McCarthy'ego, w którym na ławie oskarżonych siedzi zwykle cała ludzkość, istnieje tylko jeden, najwyższy wymiar kary. Nie inaczej jest w „Adwokacie” Ridleya Scotta, do którego McCarthy napisał scenariusz. Od czasu nieudanego „Rewolweru” Guya Ritchiego nie było chyba filmu, w którym konwencja dramatu gansterskiego (tutaj w spalonej słońcem i przysypanej piachem odmianie) byłaby tak mocno zaprzegnięta w służbę moralitetu, zaś zderzenie bohatera ze światem zbrodni miało wymiar przede wszystkim metafizyczny. Krytycy i widzowie, przynajmniej w Ameryce, są rozczarowani. W pulsującym zwiastunie, któremu rytm nadawał „Sail” zespołu Awolnation, świstały pistoletowe kule, spadały ścięte głowy, a powietrze gęstniało od ironicznych dialogów. Na ekranie tymczasem każda dekapitacja i każdy wystrzelony pocisk są jedynie interludiami dla filozoficznej rozprawki.

Tytułowy Adwokat (Michael Fassbender) nie ma imienia. Nie ma również przeszłości (a przynajmniej nic o niej nie wiemy), a także przyszłości, którą zazwyczaj przekreślają w utworach McCarthy'ego egocentryzm i cwaniactwo. Ma tylko ładną buźkę, szybki samochód i Penelope Cruz, odgrywającą tutaj rolę złotego roleksa. Pragnąc zabezpieczyć się finansowo, wchodzi w narkotykowy biznes i zacieśnia więzi ze swoją szemraną klientelą – noszącym się na pstrokato Rainerem (Javier Bardem), jego diaboliczną kochanką Malkiną (wytatuowana w cętki i obwieszona złotem Cameron Diaz), a także pośrednikiem Westrayem (Brad Pitt). W cierpiącym na nadmiar przyciężkich metafor filmie nie brakuje scen zapowiadających koleje losu bohatera: najpierw widzimy geparda, ścigającego po sawannie umęczonego królika, później zaś ciężarówkę przewożącą narkotyki w cysternie z szambem.

Facet, który ma jeszcze mniej szczęścia niż rozumu, nieudany narkotykowy deal, gra w kotka i myszkę z wściekłymi mafiozami. Co prawda nie ma żadnych skodyfikowanych reguł kierujących podobną narracją, ale wiadomo, że chodzi w niej o zasady rządzące dwoma rzeczywistościami. Najpierw poznajemy bohatera w jego naturalnym środowisku, w którym panuje jeszcze jakaś elementarna hierarchia wartości, póżniej zaś, po fabularnej wolcie, obserwujemy jego adaptację do nowych reguł i empiryczną naukę prawa dżnugli. U McCarthy'ego owe zasady pozostają jednak nieprzeniknione – tak na poziomie fabularnym (intryga w zasadzie schodzi na drugi plan), jak i intelektualnym (czyny zbrodniarzy są tak okrutne, że aż nienazywalne i niewyrażalne).

„Adwokat”, reż. Ridley Scott

Zło jest w „Adwokacie” rozproszone, wszechwładne i choć w finale zyskuje twarz, pozostaje enigmą. Dla głównego bohatera spotkanie z kartelem to doświadczenie z pogranicza metafizyki: dotarcie do granic własnego języka, poznania, wyobraźni. Inni przestrzegają go przed rzeczami, których nie będzie potrafił nazwać, sytuacjami, których nie jest w stanie sobie wyobrazić. I takie rzeczy oczywiście się dzieją: filmy typu snuff nagrywane są dla zabawy, gnijącego trupa nielegalnego imigranta członkowie gangu przesyłają sobie w ramach żartu, z kolei Malkina masturbuje się na oczach Reinera, rozkraczając się na masce samochodu i pocierając waginą o przednią szybę. O wszystkim dowiadujemy się z przeciągniętych stąd do wieczności dialogów, w których poezja pulpowej literatury zmiksowana jest z kaznodziejską retoryką. Zdaniami-zaklęciami raczą się tutaj wszyscy: od barmana w podrzędnej meksykańskiej knajpie po znawcę diamentów, nieprzypadkowo granego przez aktora z „ważnych, a nawet ważkich” filmów, Brunona Ganza.

W „To nie jest kraj dla starych ludzi”, opartym na książce McCarthy’ego, filozofujący zabójca Anton Chigurch rzucał monetą, by zdecydować o życiu lub śmierci swoich ofiar. W „Adwokacie” brakuje podobnego „agenta chaosu”, lecz ekranowym światem znów rządzi przypadek („Podkreślam: może się uda, a może nie” – słyszy mecenas od przyjaciela, próbującego wyrwać go ze szponów kartelu). Jest on jedynym punktem odniesienia: siłą destrukcyjną, ale również ocalającą. Ci, którzy – mając baczenie na znaczeniowy paradoks – potrafią pojąć jego logikę (czyli po prostu przystać na jej brak), rozdają karty. Jednak dla mecenasa, który dotąd był panem własnego losu, przypadek to kolejna rzecz poza wyobraźnią. Świat, w którym siał wiatr, różni się od tego, w którym zbiera burzę – rządzi nim inny system wartości, kierują nim odmienne siły, a przede wszystkim zaludnia go „nowy rodzaj człowieka”, jak powiedziałby szeryf Ed Tom Bell z „To nie jest kraj dla starych ludzi”.

„Adwokat”, reż. Ridley Scott.
USA 2013, w kinach od 15 listopada 2013 
Akcja filmu rozgrywa się na pograniczu Meksyku i USA, tam, gdzie niewyobrażalne rzeczy dzieją się od lat, a roczna liczba trupów idzie w tysiące. To kolejna wariacja McCarthy'ego na temat jałowych ziem z „Krwawego Południka”, „Dziecięcia Boga” czy – posuwając się nawet dalej w skojarzeniach – z apokaliptycznej „Drogi”. I – co akurat nie zaskakuje – nie jest to miejsce dla Ridleya Scotta, który uwięził nihilistyczną powiastkę w bezpiecznej formule stylu zerowego. Tak jak bohater Fassbendera nie pojmuje horroru, którego stał się częścią, tak i Scott nie rozumie mrocznej natury twórczości McCarthy'ego. Jego film jest udany, ale ten scenariusz zasługiwał na więcej – na jakąś formę stylistycznej ascezy, na czarny humor, lżejszą rękę, lepiej przemyślane wybory obsadowe (koszmarnie przestylizowany Bardem). Tam gdzie McCarthy widzi tragedię, Scott szuka przede wszystkim spektaklu. Według tego pierwszego kopulująca z samochodem Malkina jest symbolem – tandetnym, ale jednak symbolem – kontrolujących nas atawizmów. Dla drugiego to po prostu ostra laska z burzą piaskową pod czaszką. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.