QUEER OPERA: Casto Divo.
Callas i gest cierpiącej inności

Maciej Jabłoński

Callas jako prawda! Callas Inna, niemożliwa, napięta do granic ludzkiego poznania, szorstka, nienazywalna jak głos Syreny z opowiadania Lampedusy, czuła tylko dla wielkiej sztuki

Jeszcze 1 minuta czytania

Retoryczna siła postaci-ikon wzrasta we współczesnej kulturze z każdą chwilą, gdyż wszystko, czym dziś dysponujemy, to absolutna teraźniejszość. Pochwycenie ikony, jej pozorne choćby uziemienie, władza nad nią lub choćby tajemnicza z nią przygoda, dramat (i radość) jej detronizacji – czasami za wszelką cenę – budują portret ikony w społecznym rezonansie i dodają jej powabu tak, jak bezradny fizyk mówi o nieuchwytnym charmie cząsteczek elementarnych. Retoryczność inności, ekstatycznego wyobcowania z uniwersum rządzonego przez banalność, czyli chleb codzienny człowieka, który nie powstanie już z ostatecznego upadku; retoryczność blasku słońca, które uosabia blask sztuki nieznającej kompromisu; retoryczność uczuć i emocji, które w obłędnym trudzie skrywane za suknią Normy lub makijażem kamiennej twarzy umykającej przed drwiącym spojrzeniem, czy w nieznośnym życiu w społeczeństwie, które nie czytało subtelnych myśli starych Greków, mogą wypowiedzieć się bez wstydu frazami operowej sztucznej koloratury: Edsona Cordeiro czy Philippe Jarrouskiego. Ściszony śmiech pełznie po sali, zwycięstwo retoryki pojęli tylko nieliczni, pozbawiając świat jeszcze jednej czarownej chwili. „Zachwycam się, więc jestem” – zdaje się żartować Goethe z Kartezjusza. Czy dziś żyjemy w czasie autora „Fausta”, czy filozofa, któremu przyśnił się gmach wiedzy pewnej z nim samym jako budowniczym i odźwiernym?

Callas jako prawda! Callas Inna, niemożliwa, napięta do granic ludzkiego poznania, szorstka, nienazywalna jak głos Syreny z opowiadania Lampedusy, czuła tylko dla wielkiej sztuki (czułość do ziemskiego mężczyzny zdetronizowała arcysymbol opery do cierpienia zwykłej kobiety). Do wachlarza Carmen, szaty Medei, diademu Toski i paznokci Turandot należy gra retoryką postaci i przestrzeni – teatru i życia, które jest teatrem, i ten właśnie subtelny rys osobowości artystki stanowi o jej integralności: życia i teatru. Gmach ów, powstały z muzyki Amfiona, wspiera się na kolumnach greckich: cierpienia, poświęcenia, odrzucenia i boskości; grecki ogień – zmysłowość i znaczenie zawsze razem, mówi Kristeva – spali każdego, kto zbliży się niebezpiecznie do bóstwa, lecz ogrzewa świat opery jak być może nigdy dotąd. Tympanonem tej świątyni jest miłość do sztuki, tego, co wieczne, niezmienne, co może kiedyś zwycięży z banalnością absolutnej teraźniejszości: „muzyka była tym, co kochałam najbardziej”, wyznała artystka. W filmie „Philadelphia” Jonathana Demme’a miłość jest fundamentem życia, które uczłowiecza naszą zdolność do ponoszenia ofiary. Tego szuka zarówno filmowy, śmiertelnie chory bohater, jak i Maddalena z opery „Andrea Chénier” Umberto Giordano, której przejmujące wyznanie – „Io son l’amor” – słyszymy w jednej z kluczowych scen filmu, oraz Callas, która to wyznanie wyśpiewuje i które mogłoby być wyznaniem jej i Andrew Becketta.

Prawda czego i dla kogo? Skąd jej moc, niczym moc muzyki? Skąd bezgraniczna admiracja dla głosu i postaci Greczynki, która odebrała anemicznemu operowemu światu resztki wyblakłej godności? Skąd wreszcie ta retoryka inności, wykluczenia i niezrozumienia, którą homoerotyczna część współczesnego społeczeństwa przyjęła z otwartymi, wyczekującymi ramionami? Ten rodzaj identyfikacji, czasem przez prywatny gest, wykupienie drobiazgu na aukcji, czasem przez ruch zakrywania szalem ramion, przez wyniosłość, która przystoi tylko najbardziej samotnym artystom, ów grecki – boski i teatralny – tlen, którym oddychała Callas, tworzą atmosferę, w której proces sakralizacji sztuki i kapłanki niosącej jej magiczny, wiecznotrwały ogień, uczynił życie cierpiącego Innego wzniosłym, rozpuszczonym w boskim ideale, który odwołuje choć na chwilę pychę przyziemnej kultury i banalnej doczesności.

„Czysta Bogini” staje się na moment „Czystym Boginkiem” w przebraniu Normy, Medei, Violetty, Toski, czy Carmen, wznoszącym się dzięki niepowtarzalnej, odrzucanej sztuce, w rejony, w których może być sobą i pomieszkać w pozornym i spełnionym świecie. Aż do rozsypania prochów w geście pożegnania, choć do dziś nie wiemy na pewno, czyje to były prochy…