Zabieranie głosu

Karolina Kobielusz / Marta Konieczna

Dla twórczyń transseksualnych i niebinarnych przekształcanie głosu w muzyce to nie tylko zabawa brzmieniem, ale nierzadko manifest – wygłaszany w imieniu setek tysięcy ludzi pozbawionych na co dzień innej możliwości wyrażenia siebie

Jeszcze 5 minut czytania

Przed premierą swojego najnowszego albumu „KiCk i”, Arca robiła wszystko, by przygotować fanów na nadejście dzieła naprawdę wielkiego. Wywiady, sesje (w tym znakomita okładkowa dla ,,Paper Magazine’’), ekstrawaganckie klipy i legendarne już live’y na Twitchu, portalu streamingowym dla graczy. Co prawda z powodu pandemii musiała ona naprędce zmieniać koncepcję czy wręcz nagrywać wszystko od nowa, projekt udało się jednak doprowadzić do finału. Wyszło bogato, strojnie, a album jest tak różnorodny, że aż można zarzucić mu niespójność. Na towarzyszących utworom wideoklipach widać protezy dla cyborgów. W warstwie muzycznej słychać glitchujące odpryski tego, co kiedyś nazywane było popem. Wydawać by się mogło, że Arca zamiast DNA posiada jeszcze kod binarny, ale i tak na „KiCk i” wciąż najistotniejszy pozostaje głos – ulegający ciągłej ewolucji od początku drogi artystycznej Arki. Jego zmiany pozwalają prześledzić historię i tożsamość samej twórczyni. To typowe dla innych transseksualnych i niebinarnych artystek i artystów. Można wręcz mówić o określonym typie genderowej ekspresji wyrażonej poprzez głos. 

W każdej krtani drzemie najbardziej osobisty z instrumentów. Tak jak wszystkie inne są dla muzyków przedłużeniem ich ciała, tak głos po prostu nim jest. Brzmienie głosu, zupełnie jak twarz i linie papilarne, to wyjątkowo unikatowa cecha, za pomocą której możemy być identyfikowani. Mówiąc, śmiejąc się i wzdychając, budujemy naszą własną tożsamość. Częściej niż byśmy przypuszczali, świadomie i nie, modulujemy brzmieniem swojego głosu, dostosowując go do przekazywanego komunikatu oraz własnej persony. A jednym z kluczowych czynników mających wpływ na tę kreację pozostaje tożsamość płciowa.

Choć wydaje się, że jesteśmy w stanie określić głos jako męski lub kobiecy na podstawie jego wysokości, to rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej skomplikowana i o wiele mniej binarna. Co prawda istnieją ,,twarde’’ różnice, np. w długości strun i więzadeł głosowych, jednak im dalej dźwięk przez nie wzbudzany wędruje po aparacie mowy, tym więcej właściwości nabywa. Według badań determinującym aspektem przy rozróżnianiu płci głosu jest nie jego wysokość, a brzmienie – proporcja nasilenia wysokości poszczególnych tonów, które składają się na ogólny tembr głosu. Co jednak ważniejsze, dochodzi do tego szereg cech związanych chociażby z intonacją i artykulacją, które często wynikają wprost z genderowego uwarunkowania społecznego. Mamy więc przeświadczenie (i uprzedzenie) o niskich, mrukliwych i stanowczych głosach ,,męskich’’ oraz wysokich, trajkoczących, ale też łagodnych głosach ,,kobiecych’’. Efekty wyraźnie widać w projektowaniu VoiceAssistants typu Siri czy Alexa oraz doborze lektorów według ich płci do typu czytanego przez nich komunikatu. A gdy na co dzień ktoś w te wyobrażenia się nie wpasowuje, osądy nierzadko potrafią być krzywdzące i nie myślimy tu tylko o pomyłkowych zwrotach przez telefon.

Tembr głosu może być wprawdzie poddany tranzycji – możliwości jej są jednak ograniczone. Terapia hormonalna jest w stanie znacząco wpłynąć na brzmienie wyłącznie do czasu osiągnięcia określonego wieku, a fonochirurgia strun głosowych zalecana jest raczej tylko transkobietom (w ramach tzw. tranzycji MTF). Jako że większość osób transpłciowych dąży do osiągnięcia brzmienia głosu przypisywanego danej płci, istnieją też inne, efektywne metody. Należą do nich treningi głosu mające na celu podnoszenie lub obniżanie krtani, wzmacnianie rezonansu, praca nad kształtowaniem formantów na poszczególnych głoskach. Wszystko to potwierdza, że płeć głosu, o ile jeszcze chcemy o takiej mówić, kształtuje się daleko poza samą długością strun głosowych. Poza tym istnieją przecież osoby niecispłciowe i niebinarne, które nie czują potrzeby zmiany swojego głosu, bo odpowiada on ich tożsamości.

Eksplorowanie i wyrażanie własnej tożsamości, zwłaszcza tożsamości płciowej, działa więc również w obrębie głosu. Transseksualni i niebinarni twórcy i twórczynie sztuki dźwiękowej mają na tym polu szczególnie wiele do przekazania. Modyfikacja głosu, która przekracza genderowe bariery, nie jest zresztą w muzyce czymś nowym, przynajmniej od czasów śpiewaków kastratów. O genderowym wymiarze modyfikacji głosu pisała w Pitchforku Sessi Kuwabara Blanchard, podając przykłady, które wymagają jednak rozszerzenia. Owe modyfikacje rozumiane mogą być bardzo różnie, są jednak na tyle charakterystyczne, że można z nich wyodrębnić pewien wyjątkowy rodzaj ekspresji wokalnej. Powtarzającą się jej cechą jest wyjście poza płciowe schematy i oczekiwania.

Arca (Alejandra Ghersi), która od niedawna jest osobą transpłciową, nie zdecydowała się na feminizację tembru swojego głosu. Tym, co swego czasu okazywało się jednak ważniejsze od samej intonacji, było leksykalne poczucie komfortu. Już za czasów Nuuro – debiutanckiego i uznanego na wenezuelskiej scenie projektu artystki – zaczęła ona od konstruowania warstwy lirycznej, bazującej na zaimkach bezosobowych. Zabieg ten dawał jej pole do zrozumienia swojej klarującej się wówczas seksualności i, jak się później okazało, kobiecości. W efekcie, już debiutancki album „Xen” (2014) zdawał się nacechowany kobiecością. Zapewne stanowi nie tylko udźwięcznienie, ale i swoiste zwizualizowanie jej późniejszego manifestu. Wydawnictwo to, podobnie jak „Mutant” (2015), niemalże w całości pozbawione jest jednak głosu, a jeśli już się on pojawia – pozostaje skryty w gąszczu dźwięków. Dopiero album „Arca” z 2017 roku ujawnia jej dojrzały głos w pełnej okazałości (co poniekąd związane było z coming outem rok później). Ciężko w tym przypadku mówić o jego jakimkolwiek jednoznacznym nacechowaniu płciowym. Arca balansuje na tej płycie pomiędzy skrajnie różnymi tonami (ułatwia jej to szeroka skala wokalna). Używa falsetu na zmianę z głębokim basem. Tak jakby chciała powiedzieć, że głos ludzki w zasadzie nie ma ograniczeń, a gender głosu w jej przypadku nie istnieje.

Co ważne, na przedostatnim albumie artystka zdecydowała się śpiewać w swoim ojczystym hiszpańskim – języku jej tożsamości i sumy doświadczeń, z którym tworzy intymną relację. Utwory z płyty „Arca” inspirowane są znanymi w krajach andyjskich tradycyjnymi tonadami. W zależności od regionu te pieśni tonalne towarzyszą albo ciężko pracującym, albo są wyrazem przeszywającej tęsknoty i melancholii. 


Album „Arca” był tylko zapowiedzią możliwości wokalnych wenezuelskiej artystki. Tegoroczny album „KiCk i” jest już dojrzałym owocem. Arca postanowiła przemówić głosem silnym, ale i kokietującym. Co ciekawe, pierwszy raz zaprasza też inne głosy, zresztą tylko kobiece – słyszymy Björk, Rosalíę, Shygirl i Sophie. Wenezuelka żongluje wysokościami i rejestrami, próbując przy tym łamać granice pomiędzy gatunkami. Po raz pierwszy zdecydowała się na wprowadzenie efektów naniesionych na swój wokal. Mocno sfeminizowany, a momentami wręcz dziecięcy tembr w „Rip the Slit” i „Machote” przeplata się jednak z operowym, znanym już starej publiczności, sznytem.

Ostatniej z wymienionych gościń specjalnych „KiCk i” – Sophie, również artystce transseksualnej, nie brakuje (w przeciwieństwie do Arki) śmiałości w zabawach z efektami nakładanymi na głos. Jednym z jej znaków rozpoznawczych stały się ,,ultrakobiece’’, skrajnie wysoko brzmiące wokale. Sample były przez artystkę filtrowane przez tyle efektów i przechodziły taką obróbkę tonów, że koniec końców nie przypominały nic ludzkiego. Prędzej snapchatowe nakładki na selfiki, które przy okazji transformują też głos. Zresztą artystka przyznała się do fascynacji nimi.

Sophie ujawniła swoją tożsamość przy okazji albumu „Oil of Every Pearls Insides” (2018). Album Sophie był kamieniem milowym z dwóch powodów. Po pierwsze, album entuzjastycznie oceniany przez Pitchforka i „Wire”, media obsesyjnie budujące hierarchię muzyki współczesnej, zawierał dźwięki, które z kanonem muzyki popularnej nie miały pozornie nic wspólnego. Wysokie, momentami histeryczne wokale mogły się kojarzyć przecież z landrynkowym eurodance’em lat 90. w stylu Aqua czy Vengaboys czy łzawymi balladami r’n’b charakterystycznymi dla przełomu wieków. Gdy wokal Sophie z kolei melorecytował, a nie śpiewał, wtedy przypominał generator mowy albo głosy z różnego rodzaju powiadomień, które słyszymy w przestrzeni publicznej. Jest to tworzywo dźwiękowe kojarzące się raczej z opresją późnego kapitalizmu, konceptem „nudnej dystopii” Marka Fishera, a nie z „dobrą muzyką”. Sophie wykorzystuje jednak ten trashowy materiał i rozpycha się na parnasie muzyki popularnej. Unieważnia nie tyle sam kanon, ile kryteria estetyczne, które powodują, że nazywamy coś „dobrą” albo „złą” muzyką.   


Albumowi towarzyszy manifest – jego echo brzmi najwyraźniej w utworze „It’s Okay To Cry”. Choćby Just know you’ve got nothing to hide. It’s okay to cry” przekazane jest prawdziwym głosem, wciąż jednak rezonującym z tym przetworzonym cyfrowo. Sophie skupia się w większości na wysokich, zniekształconych dźwiękach, nie pozwalając zaszufladkować swojego głosu jako stricte kobiecego czy męskiego. Poprzez przekształcenia jest on oderwany od takiego prostego, binarnego podziału. Co więcej, ten głos staje się głosem nie-ludzkim, ucieka od ludzkich rejestrów. Jest trochę głosem robota, trochę popsutej zabawki, a trochę istoty niebiańskiej. 

Sophie / Planningtorock, fot. Goodyn Green, CC BY-SA 4.0


Od lat już interesującą modyfikację głosem w swojej twórczości wykorzystuje też Jam Rostron, czyli Planningtorock. Niebinarne i genderqueerowe artyszczę (za: Zaimki.pl) od 16 lat tworzy przebojowy i onieśmielający avantpop i ma na koncie współpracę m.in. z The Knife czy LCD Soundsystem. Skąd przedrostek avant-? Jego utwory nieraz noszą znamiona filmowych aranżacji, wykorzystują brzmienie orkiestrowe. Najbardziej nośna pozostaje jednak iście rockowa charyzma, która napędza (w zupełnie nierockowy sposób) kolejne albumy, przy dodatkowym wsparciu przebłysków disco.W gruncie rzeczy są to wciąż po prostu piosenki o miłości, odnajdywaniu siebie, marzeniach. Pozorna uniwersalność tych wyznań zostaje jednak przekuta w zupełnie queerowe i indywidualne doświadczenie. Kluczem do jego zrozumienia jest właśnie wokal. Już same tytuły „Non Binary Femme”, „Let’s Talk About Gender Baby” czy „Transome” stanowią dosłowne przywołanie genderowej tematyki, którą mniej literalnie odzwierciedla praca głosem. Przesłuchując dyskografię Planningtorock, można odnieść wrażenie, że każdy utwór śpiewa ktoś inny. Jam Rostron potrafi zręcznie przechodzić z rejestru głowowego do piersiowego, nawet naprzemiennie. W ramach wokalnej kreacji śpiewa też o wiele niżej i wyżej od swojego naturalnego tonu. Ścieżki przepuszcza następnie przez AutoTune, przerzucając je po osi częstotliwości, a każdy kolejny efekt, jak literackie tłumaczenie, zniekształca pierwotną jakość, czy raczej nadaje jej nowe znaczenie. Wnosi do popu cały panteon głosów.


Artystką równie wolną od twórczych barier jak Jam Rostron, a jednocześnie reprezentującą zupełnie inne tendencje może być jedno z ostatnich objawień sceny eksperymentalnej – Lyra Pramuk. To ona okazuje się prekursorką i dominantą względnie nowego nurtu futurist folk music, co szczególnie znane może być publiczności Unsoundu, tegorocznego Tauron Nowa Muzyka, a także warszawskiej odnogi Unsoundu, festiwalu Ephemera. Mieszkająca w Berlinie artystka tworzy już od dłuższego czasu i ma na swoim koncie współpracę z Holly Herndon czy Colinem Selfem. Ostatnio zaś zadebiutowała albumem „Fountain”. Album okazał się swoistą przestrzenią do badań nad ludzkim głosem uwikłanym w płeć. Dla Lyry Pramuk płeć jest czymś niewidzialnym. Determinuje ona tylko energię, która działa poprzez ludzkie ciała. Nie podlega natomiast binarnemu rozróżnieniu. Jest od niego niezależna. Siłą, która w twórczości Pramuk wynosi ją ponad te ograniczenia, jest głos.

W historii muzyki istniały całe epoki i stulecia, gdy twórczość wokalna a capella traktowana była jako najwyższy i najkunsztowniejszy przejaw sztuki dźwiękowej. Lyra zdaje się kontynuatorką tej tradycji. Głos jest dla niej zdecydowanie najważniejszy. Na albumie „Fountain” to wręcz jedyny instrument, którego używa do snucia opowieści bez słów, cyfrowo rozmnażając go w cały chór. Muzojęzykowe sylaby i westchnienia budują wszystkie utwory od podszewki – z ich sampli Pramuk komponuje nie tylko harmonię i melodię, ale też struktury rytmiczne. Zanim każda z próbek trafi na swoje miejsce, zostaje przetworzona przez efekty dostępne w programie Ableton. Jednym z takich sposobów jest nagrywanie wokalu w różnych prędkościach, co nie tylko wpływa na zmianę barwy, ale i poszerza skalę głosu. Jednak i bez tych cyfrowych przekształceń możliwości wokalne Pramuk są niezwykłe. Przeszła ona w tej dziedzinie kompleksowy trening w nowojorskiej Eastman School of Music. Być może jednak nie mniej ważne od edukacji okazało się doświadczenie dorastania w ciele, w którym nie chciała dorastać. Terapia hormonalna, typowa w przypadku tranzycji MTF, nie sfeminizowała tembru jej głosu. Artystka przyznaje, że aspekt ten potrafi być uciążliwy dla wielu transkobiet, w tym niej samej. W pogodzeniu się z tym aspektem pomogły jej medytacja i długotrwały proces wsłuchiwania się w siebie. Kluczowym elementem oraz zwieńczeniem tej terapii było tworzenie muzyki. To dzięki niej Lyra Pramuk mogła w końcu uwolnić swój głos z ciała i genderu.


Nie wolno zapominać o wielu innych artystkach i artystach trans, u których rozbudowana ekspresja płciowa nie skutkuje modyfikacją wokalu. To zupełnie jak z przywołaną wcześniej dysforią płciową. Osoby niebinarne i trans nie są monolitem, każda jednostka ma prawo do indywidualnych odczuć względem swojej tożsamości i fizykalności – w tym brzmienia głosu. Istnieją ludzie, którzy nie czują potrzeby włączania terapii prowadzącej do zmiany barwy głosu w poczet swojej tranzycji. Czują się dobrze ze swoim głosem. Z tych samych powodów istnieją rzecz jasna artyści, którzy, nawet jeśli w swej twórczości odzwierciedlają nienormatywne genderowe ekspresje, nie wyrażą tego poprzez sam tembr głosu. To z kolei tworzy osobny, samoistny manifest: oto jestem, a jeśli jeden z elementów mojej ekspresji nie pasuje wam do pozostałych, to może właśnie wy jesteście tymi, którzy przede wszystkim powinni się z nim zetknąć.

Przykładem takiego podejścia jest postać Big Freedii – jego/jej (używa obu zaimków) mocny, donośny i niski głos to prawdziwy znak rozpoznawczy, który według binarnych szufladek mógłby zdaniem niektórych kłócić się z femme’ową kreacją. Artyst(k)a nie jest osobą trans, choć z pewnością entuzjastycznie żongluje genderowymi żywiołami: nosi kolorowe peruki, ale i proste sportowe ubrania. Mniej znanym, choć równie intrygującym przykładem jest Macy Rodman – transkobieta, która w swoich utworach zazwyczaj nie stara się ,,brzmieć jak kobieta’’. Głos muzyczki kojarzy się jako pierwotnie męski. Z czasem w twórczości Rodman narasta wykorzystanie swoistej ,,przegiętej’’ maniery, która w coraz ciekawszy sposób dociera się z jej glamour’owym anturażem. W tym miejscu nie można również pominąć Anohni. Autorka poruszających protest songów na miarę XXI wieku w swoim solowym projekcie udowodniła, że eksplorowanie naturalnej barwy głosu to dojrzały wyraz pogodzenia się ze swoją, wciąż kształtującą się, tożsamością. Spadkobierczyni i zdeklarowana fanka technik artystek i artystów soulowych prezentuje głęboki, niski głos przefiltrowywany jedynie przez sztafaż emocji.


Na gruncie polskiej sztuki dźwiękowej należy też przywołać Pat Dudek, która kreuje ponadbinarną ekspresję wokalną bez konieczności używania elektronicznych efektów ingerujących w samą strukturę tembru głosu. Dudek potrafi śpiewać sopranem, najwyższym z kobiecych głosów, co, jak sama przyznaje, pasuje do jej niebinarnej natury. Potrafi też modulować nim na tyle zręcznie, by kreować za jego pomocą różne postaci. W wielu projektach Pat Dudek z pogranicza sztuki dźwiękowej i w kinematograficznych performansach autorstwa Wojciecha Pusia wokal pełni funkcje narracyjne – jest wehikułem zabierającym słuchaczy w odrealnioną podróż. W projekcie MILKBABY (tworzonym wspólnie z MANOIDEM) Pat Dudek wciela się w jeszcze inną postać. Śpiewa również bardzo wysoko, ale tym razem jak wokalistka pop. Wszechstronność, z jaką Dudek używa głosu, sprawia, że jest to swego rodzaju manifest. Zabiera głos i mówi: mogę być, kim chcę.

Album wizualny i film „Nonrecognition”, Pat Dudek, Wojciech Puś, Jerzy Tabor

 Brzmienie głosu jest ściśle zespolone z jego przekazem. Mamy to nawet w języku: zabrać głos, oddać głos, głosować, głosić, wygłaszać. Postulaty niedające się zatrzasnąć w binarnych wyobrażeniach odnajdziemy zawarte w samych dźwiękach – tym, jak twórcy i twórczynie transseksualne i niebinarne bawią się i przekształcają swój głos. Nierzadko są one obecne też w warstwie semantycznej – odnajdziemy je więc nie tylko w muzyce, ale też w samych tekstach piosenek. Głos zabrany przez nich w sprawie swojej tożsamości to także głos setek tysięcy ludzi na całym świecie, którzy są tłamszeni i wciąż pozbawieni jakiejkolwiek możliwości wyrażenia siebie.

Dziękujemy Pat Dudek za wyjaśnienia i pomoc w zrozumieniu tematu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)