Chore, ale grzeje
Jared Rodriguez / Truthout CC BY-NC-ND 2.0

17 minut czytania

/ Media

Chore, ale grzeje

Paulina Domagalska

Tak, powtarza Matt Taibbi w książce „Nienawiść sp. z o.o.”, Trump jest okropny. Sprawia, że wszyscy jesteśmy głupsi. Ale odejdzie, a my zostaniemy z nieodwracalnie zmienionymi mediami. Z pustką, którą trzeba będzie czymś zapełnić

Jeszcze 4 minuty czytania

Ostatnio głośno było o filmie dokumentalnym „The Social Dilemma”. Twórcy jasno wykładają w nim, dlaczego media społecznościowe są złe, tłumacząc to poprzez ich konkretne funkcje, np. przycisk „lubię to”. Lub odświeżanie strony, wieczne odświeżanie, po którym wpada na nasz timeline więcej tego, co lubimy. Lub co nas złości. Bo każda emocjonalna reakcja jest dobra, ale ta negatywna – złość, oburzenie, obrzydzenie, niedowierzanie – najlepsza. A chociaż media społecznościowe są mediów wrogiem śmiertelnym, trochę je łączy. W końcu największą niechęć odczuwa się do wroga, który myśli podobnie.

Często powtarza się, że proces O.J. Simpsona był próbą generalną przed narodzinami oszałamiających, uzależniających, nigdy niekończących się amerykańskich newsów całodobowych. O.J. Simpson, uciekający autostradą swoim białym fordem bronco, był dla telewizji prawdziwym cudem. Co innego zrobić w takiej sytuacji jak wysłać nad autostradę helikopter z kamerą? Ale to tzw. skandal z Moniką Lewinsky – seks, kłamstwa, młoda dziewczyna i prezydent Stanów Zjednoczonych – na trwałe zmienił amerykańskie media. News o romansie wypłynął w styczniu 1998 roku, Senat podjął decyzję w sprawie impeachmentu Billa Clintona w lutym 1999 roku. Przez ponad rok media żyły nieustannie podsycanym skandalem, w którym sprawą kluczową były kwestie takie jak plama na sukience, seks przez telefon, zawartość kosza na śmieci czy wręczony jako prezent tomik poezji Walta Whitmana. Wielka pustka musiała wypełnić serca dziennikarzy, kiedy Bill Clinton przeminął. Na szczęście przyszedł Donald Trump. W międzyczasie były jeszcze wojny w Afganistanie i Iraku, ale umówmy się – Bliski Wschód nie jest nawet w połowie tak rozrywkowy jak kompulsywny kłamca, playboy, właściciel kasyn i hoteli oraz amator złego smaku.

*

Wyobrażam sobie, że czytanie nazwiska 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych już po wyborach, kiedy można go sobie w końcu odpuścić, bo na horyzoncie pojawiła się jakaś namacalna cezura całego tego szaleństwa, to ostatnia rzecz, na jaką ktokolwiek ma ochotę. Poza tym wbrew pozorom pisanie o Trumpie wcale nie jest przyjemne – co ciekawego można jeszcze o tym człowieku powiedzieć? Polaryzacja, podział kraju na pół, publiczny rozwód z prawdą – to wszystko tematy znoszone. A on sam? Padła na jego temat każda obelga. Został oskarżony o wszystko, co można sobie wyobrazić. A kiedy wydaje się, że osiągnął szczyt, udowadnia, że stać go na więcej. Jest straszny, ale bywa po prostu śmieszny. Rozrywkowy. Trochę jak pierwszy sezon „The Apprentice”, programu telewizyjnego, który prowadził. (Wiem, co mówię, obejrzałam). Niekończące się reality show z nim w roli głównej naprawdę dobrze się ogląda, nawet jeśli ze złości gryziemy paznokcie do krwi. Poza tym bardzo śmiesznie tańczył do kawałka YMCA na swoich wiecach. Jednocześnie pisanie o nim wydaje się wręcz tanim chwytem. Bo pisząc o nim, można sobie pozwolić na więcej. To trochę jak publiczne uleganie wstydliwej pokusie.

Matt Taibbi, „Nienawiść Sp. z o.o.”. Przeł. Tomasz Gałązka, Czarne, 360 stron, w księgarniach od października 2020Matt Taibbi, „Nienawiść sp. z o.o.”. Przeł. Tomasz Gałązka, Czarne, 360 stron, w księgarniach od października 2020

Amerykański dziennikarz Matt Taibbi uważa, że to obłęd pisać w kółko o Trumpie. Żeby wyłożyć tę myśl, napisał całą książkę, „Nienawiść sp. z o.o.”, o tym, jak media piszą o Trumpie. Próbując od Trumpa uciec, stał się jego kolejnym zakładnikiem.

Zerkając na przebieg kariery młodego Taibbiego, można by się nigdy nie domyślić, że to z niego wyrośnie dziennikarz, który spróbuje być sumieniem mediów. Kiedy czyta się o jego młodości, na myśl nasuwają się od razu porównania z Hunterem S. Thompsonem. W latach 90. Taibbi mieszkał w Rosji, która boleśnie przechodziła na wolny rynek, i pracował w prowadzonej przez ekspatów gazecie „The Exile”. Pisali do niej głównie Amerykanie, ale znalazł się tam także Eduard Limonow (który zabraniał poprawiać błędy w swoich tekstach). Blisko jej było do zinów czy czasopism w rodzaju naszego „brulionu”. W „The Exile” ukazywały się reportaże, w tym dużo wcieleniówki, śledztwa, publicystyka. Oraz dzika beka. Raz dziennikarze opisali własną akcję, w której zaskoczyli korespondenta „New York Timesa” i obsmarowali go ciastem z końską spermą. Powód? Słabo pisał o Rosji. (Niektórzy z tej orbity nadal uważają „The Exile” za najbardziej szczery i czysty wyraz wolności prasy, ale Taibbi na ten temat milczy. Przymuszony do odpowiedzi, powiedział, że był wtedy uzależniony od narkotyków, a jeśli ktoś podtrzymuje romantyczną wizję tamtego czasu, to nic nie zrozumiał). Później Taibbi był reporterem magazynu „Rolling Stone”, co aurę godnego następcy Huntera S. Thompsona tylko wzmocniło. To ciekawe, że człowiek, który zarabiał na życie, wymyślając najbardziej bezlitosne obelgi na temat obiektów swoich dziennikarskich dociekań, zaczął poszukiwać w dziennikarstwie umiaru.

Jedno wytłumaczenie tej ewolucji jest sentymentalne – Taibbi jest przede wszystkim beznadziejnie, bezpowrotnie zakochany w zawodzie dziennikarza. Idealizuje go. I o niego walczy. A w jego wizji dziennikarz goni za newsem i chodzi swoimi ścieżkami, a nie przepisuje tweety prezydenta i uczestniczy w zbiorowym akcie oburzenia. Istnieje po angielsku przymiotnik contrarian i od pewnego czasu określa się nim dziennikarzy polemistów, którzy z przekonania, przekory czy dlatego, że w głębi duszy są trollami, idą w poprzek konsensusu. Słowo miewa swój zapaszek, trochę jak polski „symetrysta”. Taibbi z pewnością taki bywa, kontrariański. Na przykład pozostaje sceptyczny wobec tzw. Russiagate, czyli afery, w której Donald Trump został oskarżony o bycie zależnym od Rosji (skala oskarżeń była różna, a kończyła się na oskarżeniu prezydenta o bycie agentem). Dokładniej rzecz ujmując, Taibbi pozostawał sceptyczny wobec elementów tej historii, na które brakło pokrycia w faktach. Według niego media w przypadku Russiagate odpuściły sobie zasadę, że jeśli nie ma na coś dowodów, to się o tym nie pisze. Robiły to w imię wspólnego celu: atakowania i rozliczania pierwszego takiego prezydenta. Ale motywacja nie ma tu znaczenia. Według Taibbiego prześcigały się w ten sposób we własnej dewaluacji, w zamian oferując konsumpcję bardziej wciągającą, emocjonalną i uzależniającą.

Drugie wytłumaczenie nawrócenia Taibbiego ma związek z pieniędzmi. Jego książka stawia prostą tezę: wszyscy ulegliśmy „syndromowi zaburzenia Trumpem”. Albo przynajmniej wszyscy w mediach i naokoło. Zapanowała środowiskowa jednomyślność. (To odnosi się oczywiście do Stanów Zjednoczonych, choć przecież i u nas Trump częściej lądował na czołówkach gazet niż Barack Obama). Nie chodzi nawet o to, że serwisy puchną od fake newsów, pisze Taibbi. W mediach jest mnóstwo prawdziwych informacji, ale są opatrzone opinią, podane we fragmentach, a my, publiczność, nie poznajemy finału tych łamiących wiadomości, które wskakują na czerwony pasek w telewizjach i jedynki gazet (a raczej wskakują do „trendujących” haseł na Twitterze). Media to biznes, a Trump jest dobry dla biznesu.

Wystarczy policzyć książki jego byłych współpracowników, reporterów politycznych, wspomnienia członka rodziny Trumpa i jego rzekomej kochanki Stormy Daniels, książki o pierwszej damie, w tym jej nieautoryzowaną biografię, filmy dokumentalne, skecze komików, podkasty oraz, zgadza się, miniserial. Niektórzy dziennikarze, jak Bob Woodward (ten od Watergate) czy Michael Wolff (ten od „Ognia i furii”), zdążyli napisać o Trumpie nie jedną, a dwie książki. Ukazała się także książka napisana przez polityka anonima (który niedawno, w nic już niekosztującym go geście, ujawnił swoją tożsamość) – to kontynuacja hitowego felietonu z września 2018 roku „Jestem częścią ruchu oporu wewnątrz administracji Trumpa”.

Z kolei „New York Times” na początku listopada osiągnął liczbę 7 milionów cyfrowych subskrybentów. Pod koniec 2017 roku miał ich 3,5 miliona. Prezydentura Trumpa to oczywiście nie jedyny powód, dla którego jego publiczność się podwoiła. Jednak według badań z kwietnia tego roku czytelnicy tej gazety w 91% identyfikują się jako Demokraci, a ci, gdybym miała obstawiać, lubią czytać krytykę Trumpa. (Z sondażu wynika także, że publiczność tej gazety jest raczej biała i ma wyższe wykształcenie).

Czemu więc Taibbi napisał książkę o Trumpie? Bo chociaż walczy o dziennikarstwo, w którym na czołówki gazet trafiają „prawdziwe problemy prawdziwych ludzi” i tematy, które omijają prosty podział na Republikanów i Demokratów, to wciąż jest częścią tego samego środowiska. Środowiska, w którym największym i najbardziej opłacalnym tematem ostatnich czterech lat był Trump. Brzmi to tendencyjnie, ale polecam spróbować pisać (i czytać) teksty na tematy, które nikogo nie interesują. Ekonomia uwagi jest bezlitosna.

*

Każdy, kto otarł się o branżę dziennikarską, zna historie, jak to kiedyś było lepiej, a teraz jest coraz gorzej. Że kiedyś stawka za jeden większy tekst wystarczyła na miesiąc życia, a teraz jest dobrze, jeśli starcza na tydzień. Że było mniej wyjazdów sponsorowanych, za to więcej korespondentów zagranicznych. Że redakcję i dział reklamy dzielił mur. Że tempo było inne. Oczekiwania. Perspektywy zatrudnienia. Możliwości awansu.

Matt TaibbiMatt Taibbi

Taibbi sam jest przykładem na zmieniający się rynek. Od jakiegoś czasu – jak chyba już wszyscy – współprowadzi podkast z publicystką i komiczką Katie Halper. Książkę „Nienawiść sp. z o.o.” (i jedną wcześniejszą) publikował w odcinkach na platformie Substack.com, a od kwietnia zostawił robotę w magazynie „Rolling Stone” i swoje teksty publikuje tylko na Substacku, który daje możliwość płatnych subskrypcji. W ten sposób zasilił coraz większe grono dziennikarzy spod znaku ekonomii crowdfundingu. W sposób dosłowny utrzymują go czytelnicy.

A jednocześnie w swojej książce wydaje się ignorować argument ekonomiczny. Co prawda uważa, że wywoływanie, a następnie podtrzymywanie złości u czytelników to właśnie cyniczna strategia mediów, ale omija środowisko, w którym te media muszą funkcjonować i wyszarpywać sobie chwilę uwagi publiczności i jej pieniądze. Taibbi tak bardzo wierzy w wartość talentu, siłę i powinności prawdziwego dziennikarza, że nie pisze o roli, jaką media społecznościowe odegrały w rozmontowaniu rynku medialnego. Nie narzeka na ich żelazny uścisk, pod którym tradycyjne media albo nadążą, albo wypadną z komunikacyjnej pętli. Jakby nie dostrzegał, że wydawcy mają związane ręce tym, co grzeje w sieci. Mówiąc o dziennikarzach, omija też całe zastępy tzw. media workerów, którzy są zatrudnieni, by realizować linię redakcyjną i generować kliki. Licząc na przełom w karierze (który nigdy nie nadejdzie), wykonują polecenia i przepisują te same historie z tak samo ułożonymi tytułami. „NIE UWIERZYSZ, CO TRUMP WŁAŚNIE POWIEDZIAŁ”. Nie pisze o odpływie zysków z reklamy i coraz większym poleganiu na pieniądzach czytelników. Ani o tym, że miłość subskrybentów może być dusząca i jest bardzo warunkowa. Okej, skupia się na mediach, które radzą sobie raczej dobrze, ale przecież rynek pełen jest tytułów, choćby lokalnych gazet, które muszą się zwijać.

*

Jednym z głównych adresatów krytyki Taibbiego jest „New York Times”. To zrozumiałe – jego rozwój podczas prezydentury Trumpa był niesamowity. Nie chodzi tu jednak tylko o niechęć outsidera wobec wiodącej instytucji. Kształt jej polityki redakcyjnej nie jest przecież lokalnym newsem – „New York Times” wyznacza trendy w branży. Oraz trudni się globalną sprzedażą treści. I przechodzi przemianę, a ta nie wydarza się po cichu.

Ben Smith, kiedyś szef „Buzzfeed News”, od niedawna pisze o mediach do „New York Timesa”. Zdążył m.in. napisać tekst, w którym tropi błędy w książce Ronana Farrowa „Złap i ukręć łeb”, ale także – co jest metadziennikarstwem do kwadratu – opisuje własną redakcję. Na przykład w reportażu po publikacji felietonu senatora Toma Cottona, kiedy część dziennikarzy zażądała odejścia szefa działu opinii „New York Timesa”. Pisze także o wzajemnym uzależnieniu Trumpa od mediów („fake news!”) i na odwrót. Bo Trump poddał media symbolicznemu osądowi. Jego przeciwnicy stanęli więc po stronie mediów w sposób emocjonalny i bezapelacyjny. I przynieśli ze sobą zestaw progresywnych poglądów, których odzwierciedlenia oczekują na stronach swojej gazety.

I chociaż trudno dzielić włos na czworo, kiedy ktoś krzyczy „pali się!”, a inni rzucają się na pomoc, Ben Smith zwraca uwagę, że dziennikarze, chociaż potrzebni, nie są po to, by ich lubić i zawsze się z nimi zgadzać. A dziś powodem niechęci może być na przykład zbyt neutralne zrelacjonowanie jakichś słów Trumpa. Cytując Smitha: „Gazeta jest w trakcie ewolucji – od przyciężkiego, uznanego dziennika do soczystego zbioru dobrych narracji w sieci i usługach streamingowych”. Z daleka ta zmiana nie jest aż tak widoczna, ale redaktorzy gazety do tej pory opowiadają, jak długa dyskusja poprzedziła decyzję, by na jedynce gazety po raz pierwszy napisać, że Trump – prezydent – kłamie.

*

Sprowadźmy te rozważania bardziej na ziemię, konkretnie na ziemię polską. Matt Taibbi, łajając swoich kolegów w zawodzie, opisuje, chyba nieświadomie, wyśrubowane standardy środowiskowe. Na miłość boską, on krytykuje nawet za jakiś drobiazg Jane Mayer, reporterkę „New Yorkera”, znaną z tego, że opisała korytarz pieniężny, jaki utworzyli bracia Koch, by wesprzeć amerykańską prawicę.

Czytając o Ameryce, można czasem ulec pokusie przekładania wszystkiego na nasze podwórko jeden do jednego. A przecież podobieństw (podział na dwa obozy) jest pewnie tyle samo co różnic (co mają USA do 30-letniej demokracji?). Ale to, o czym pisze Taibbi, łączy nas na pewno: skrajnie podzielone społeczeństwo ma skrajnie podzielone media.

Czytając te (słuszne) tyrady o dziennikarskich przewinach i mediach coraz bardziej tożsamościowych, przypomniało mi się, że chyba żaden polski serwis nie publikuje informacji o korektach w tekstach online. Błędy na papierze trzeba było kiedyś sprostować, teraz błędy znikają. Może to lepsze dla ego autorów, bo w końcu kto lubi się publicznie pomylić czy przekręcić nazwisko, ale gorsze dla przejrzystości i zaufania. A w ekstremalnym wydaniu doprowadziło (razem zapewne z kilkoma innymi czynnikami) do tego, że we wrześniu felieton, który wywołał złość w mediach społecznościowych, zniknął ze strony „Gazety Wyborczej”.

*

Jedna z ostatnich pomyłek ekipy Trumpa była jak z sitcomu. Ktoś zorganizował konferencję prasową, ale zamiast zwołać ją w luksusowym hotelu Four Seasons w Filadelfii, przez przypadek zarezerwował firmę krajobrazową Four Seasons Total Landscaping. Co robić, ustawiono mównicę na parkingu, w pobliżu sex shopu, krematorium i więzienia. Śmieszne? Śmieszne. News oczywiście został opisany przez tytuły małe i duże.

Tak, powtarza Taibbi, Trump jest okropny. Sprawia, że wszyscy jesteśmy głupsi. Jego kadencja stanowiła tak celny zamach na społeczny i polityczny konwenans, że trudno było ocenić, co jest newsem ważnym, a co tylko przecinkiem. Ale odejdzie, a my zostaniemy z nieodwracalnie zmienionymi mediami. Z pustką, którą trzeba będzie czymś zapełnić. Zresztą to już się dzieje. Trump jeszcze nie przestał straszyć, że tak naprawdę to on wygrał wybory prezydenckie i zostaje w Białym Domu na drugą kadencję, a publicyści już nas ostrzegają: w przyszłości czeka nas kolejny, gorszy Trump i populizm skuteczniejszy oraz bardziej inteligentny. Być może. Ich argumenty są przekonujące. Ale przypomnę: to Trump miał być tym czymś gorszym, ohydną aberracją, glitchem w rzeczywistości, rasistą, psychopatą, kłamcą, mizoginem i faszystą u sterów światowego mocarstwa. Gdzie kończy się prognozowanie, a zaczyna uzależnienie od strachu?

Tyle słów napisano na temat Trumpa, a zostanie po nim (miejmy nadzieję) mgliste wspomnienie – „chore gówno”, cytując zwięzłe słowa byłego prezydenta USA, George’a W. Busha. Relacjonując wyniki wyborów, Trumpa na wizji żegnali dziennikarze, którym ze wzruszenia łamał się głos i szkliły oczy. Trudno w tym roku o optymizm, ale wygląda na to, że za parę miesięcy będzie można odetchnąć. Przestać denerwować się, że o kolejnej wojnie dowiemy się z konta na Twitterze człowieka, który jest uzależniony od oglądania kablówki. Ale czym są te spokojniejsze czasy? Taibbi pozostaje bezlitosny wobec uczucia utraconego poczucia komfortu. Bo kadencje upływają, czasy się zmieniają, a niektóre sprawy – wydatki na wojsko, bezdomność, bogacenie się polityków – trwają.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).