Tłoczno. Miejsc do internisty już nie ma, apteka zamknięta, dentystka dziś nie przyjmuje. Jeżeli prawniczka będzie coś wiedzieć, to sama do ciebie zadzwoni. Już za późno, żeby złożyć wniosek o mieszkanie. Musisz czekać. Spróbuj jutro, ale rano. Tak, musisz stać w kolejce. Rezygnacja miesza się ze złością i rozpaczą. Ktoś rzuca gniewnie: „Look I have my ausweiss!”.
Po raz kolejny się przesłyszałam. Po tygodniach przyzwyczajania się, że „tak” to „nie” (dokładniej: „nai”), a Grecy wcale nie spędzają dni na rozmowach o ksero, tylko mówią, że coś wiedzą („wiem” to po grecku „xero”), próbowałam wyciszyć w głowie dźwięk, który jedynie przypominał znane mi słowa. Zrobiłam tak z wieloma dźwiękami, żeby jakoś pracować w miejscu, w którym zlewały się ze sobą grecki, angielski, arabski, urdu, farsi, lingala, francuski i parę języków, których nazwy musiałam sobie najpierw zguglować, żeby móc je wymówić z pewnością siebie.
Potem dowiedziałam się, że jakoś tak się po prostu przyjęło, chyba w hot spotach na wyspach. Wokół tyle ludzi i tyle języków, trzeba sobie radzić, trzeba jakoś się dogadać. Papiery to ausweiss. Ozwajz. Auswajs.
Jeszcze kilka miesięcy temu, w lutym, marcu, centrum Aten było zamalowane apelami o solidarność z Afrin albo z uwięzionymi w greckich więzieniach. Gdzieniegdzie nadal wisiały plakaty upamiętniające śmierć queer-aktywistki Zackie Oh („My, zboki z każdej dzielnicy, przejmujemy ulice i wzywamy nasze siostry: zdziry, osoby trans, dumne pedały…”) Teraz, przechadzając się głównymi ulicami miasta, można natknąć się na nową wiadomość – „stop eksmisjom uchodźców”.
Liczba osób wyrzuconych na bruk w kwietniu – jak wiele z tego, co dotyczy migracji w Grecji – nie jest łatwa do ustalenia. Jedne źródła mówią o 80 osobach, inne o aż 300. Gazeta „Kathimerini” podała, że około 40 migrantów i uchodźców, w tym rodziny z dziećmi, w geście protestu rozbili miasteczko na placu Syntagma. Na tym samym placu, na którym gromadzili się ludzie w trakcie najgorszych chwil krachu ekonomicznego. Miesiąc przed tym protestem Unia Europejska ogłosiła zmierzch kryzysu migracyjnego.
Anonimowy urzędnik miejski zapytany przez gazetę, co mają począć ze sobą wyrzuceni na bruk ludzie, odpowiedział, że mogą – o ile będą miejsca – udać się do leżącego na obrzeżach miasta obozu Elaionas. Jednak, biorąc pod uwagę, że wszystkie opcje zakwaterowania dla azylantów i uchodźców w Grecji są przepełnione lub obowiązują na nie listy oczekujących, była to co najwyżej odpowiedź pozorowana.
Poszłam na jeden z takich opuszczonych skłotów. Na okratowanym podwórku, dwa miesiące po eksmisji, wciąż leżały rozrzucone ubrania i zdeptane kartony. Wcześniej pamiętam z tego miejsca śpiwory suszące się na zewnątrz i kartkę z informacją o braku wolnych miejsc.
Ta eksmisja to w gruncie rzeczy nieistotne wydarzenie, nawet w kontekście lokalnym. Kraj, do którego w 2015 roku przypłynęło około 800 tysięcy migrantów, nie ma cierpliwości, żeby drzeć szaty nad czterdziestoma bezdomnymi. Kto zna Ateny, ten wie, nikt niczego specjalnie w tym mieście nie ukrywa. O zmierzchu bezdomni moszczą się na ławkach i pod drzewami na Syntagmie, najbardziej reprezentacyjnym placu miasta, położonym naprzeciwko parlamentu, dokładnie tak samo jak w innych zakątkach śródmieścia. Poza tym mówimy o mieście, gdzie wszystko jest kwestią perspektywy.
Wracałam do domu po pierwszym dniu pracy. Pracowałam w darmowej przychodni, która była też punktem pomocy psychospołecznej i konsultacji prawnych. Miejsce było otwarte dla każdego. Oprócz paru Greków przychodzili głównie cudzoziemcy – migranci bez papierów, azylanci, uchodźcy. Wszyscy. Trochę osłupiała powiedziałam koledze, że zaskoczyła mnie długa kolejka ludzi przed naszym biurem i to, że podobno tak jest codziennie. Przytaknął, sytuacja jest wymagająca. Po chwili dodał poważnie, że wcześniej było naprawdę źle. Na przykład plac, który właśnie mijaliśmy, był pełen śpiących na ziemi migrantów. Kiedy tamtędy przechodziłeś, wyciągali ręce i prosili o pomoc. Trudno było dotrzeć do pracy.
Według szacunków UNHCR-u (Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców) oraz IOM-u (Międzynarodowa Organizacja do spraw Migracji) w 2015 roku do Europy przypłynęło ponad milion osób. Co druga pochodziła z Syrii. Przytłaczająca większość, ponad 800 tysięcy osób, przypłynęła z Turcji do Grecji. Około 8% uchodźców złożyło tu wniosek o azyl.
Obóz w Idumeni, 2016 / fot. Julian Buijzen, CC BY-NC-ND 2.0
W 2016 roku do Europy przybyło 390 tysięcy osób. Rok później – 187 tysięcy. W 2018 – już tylko 144 tysiące osób. Jeśli porównać rok 2015 z 2018, to spadek o niemal 90%. Nie ulega wątpliwości, z perspektywy 2019 roku pewna faza kryzysu się skończyła.
Jednak patrzenie na migrację do Europy wyłącznie z perspektywy jednego wskaźnika pozwala upchnąć inne niewygodne prawdy do przypisów – w tym tę główną i definiującą wszystko. Odpowiedzią Unii Europejskiej na wydarzenia z 2015 roku był eksport kryzysu poza unijne granice, do państw ościennych.
Szlak śródziemnomorski jest dziś znacznie rzadziej uczęszczany, lecz stał się bardziej niebezpieczny. Według Missing Migrants Project droga morska do Europy w 2015 roku zebrała żniwo 4054 ofiar śmiertelnych. Rok później, próbując dotrzeć do Europy, zginęły 5143 osoby. W 2017 roku – 3139. Rok temu, w zmierzchającym kryzysie, 2299 osób. W tym roku odnotowano już 859 zgonów.
Unijna operacja Sophia, skierowana głównie przeciwko przemytowi ludzi, jeszcze niedawno miała też wymiar humanitarny i praktyczno ludzki – patrole morskie wyławiały dryfujących na morzu rozbitków. W marcu operację przedłużono o pół roku, jednak przez spór o to, w jakim kraju mają zejść na ląd ratowane osoby (Matteo Salvini pręży mięśnie!), grupa została pozbawiona okrętów. Sophia, w zamyśle operacja morska, to aktualnie patrole lotnicze. Przypomina mi się puenta głupiego żartu – ani świnka, ani morska.
Ciężar ciał w tej przygnębiającej statystyce rozkłada się nierówno. Centralny szlak śródziemnomorski (głównie wybrzeże libijskie) wciąż pozostaje największym cmentarzem. Trasa z Turcji do Grecji też zbiera swoje ofiary, tylko nikt już nie chce o tym pamiętać. W tym roku na tej trasie straciło życie 57 osób. 17 czerwca w drodze z tureckiego Bodrum na wyspę Kos utonęło 12 osób. Turecka Służba Przybrzeżna oraz Aegen Boat Report podały, że wśród ofiar było troje dzieci.
„Stop! Passport!”. Na platii Victoria migranci spotykają się w ciągu dnia, czasem śpią (na przykład jeśli ktoś stracił podnajmowany pokój lub precyzyjniej rzecz ujmując – kawałek podłogi), w rogu sprzedawca ustawił wózek z sezamowymi preclami koulouri, dzieci się bawią, na placu stoją policjanci, zazwyczaj najbardziej skupieni na swoich freddo espresso i papierosach. Przy wejściu do metra kwitnie handel kartami do telefonów. Taki placyk to miejsce, żeby poplotkować, ile kto stał tym razem w kolejce, przedłużając kartę pobytu, albo w którym NGO-sie robią coś więcej niż rozkładanie rąk w niemocy. Niektórzy siedzą na ławce z całym swoim dobytkiem, upchniętym w plastikową torbę, z której wystaje śpiwór. Klimat jest domowy. Czasem wolontariusze organizują zabawy dla dzieci, zdarzy się, że podjedzie mobilna biblioteka dla uchodźców. To jedno z tych miejsc, które parę lat temu oglądaliśmy na zdjęciach. Migranci rozbili tu miasteczko w szczytowych momentach kryzysu. Przechodziłam właśnie przez platiję Victorię, kiedy dziewczynka przebiegła mi pod nogami, krzycząc koledze w twarz, że ma jej pokazać paszport. Odpowiedziały jej salwy dziecięcego śmiechu. Na twarzy dziewczynki pojawiła się duma – ale powiedziała! Na dodatek po angielsku.
Wystarczy spacer po Atenach, żeby uzmysłowić sobie, że to, co w Polsce dociera do nas co najwyżej w formie fantomowych „lęków migracyjnych”, tam rozgrywa się na żywo, w kilku scenariuszach jednocześnie. Chociaż w skali europejskiej kryzys migracyjny zalicza tendencję spadkową, dla Grecji migracja to temat wciąż przytłaczający. Tylko w jednym tygodniu sierpnia na wyspy greckie dotarło 1943 migrantów.
Cztery lata temu, kiedy bezrobocie w kraju utrzymywało się na poziomie 25%, najwyższym w Unii Europejskiej, zdecydowano się zamknąć na tydzień banki i ograniczyć możliwość wypłacania z nich pieniędzy oraz przeprowadzono referendum na temat warunków pomocy zagranicznej, w którym Grecy masowo powiedzieli „nie” woli politycznej. Kryzys uchodźczy rozegrał się więc w kraju, który nie tylko nie miał odpowiedniej infrastruktury do przyjęcia migrantów (skąd niby miałby mieć), ale który wciąż borykał się z własnymi, głębokimi problemami. To zazębienie sprawiło, że jeden kryzys nakarmił i pogłębił następny.
W 2015 roku Grecja miała też już swoją, niełatwą historię z migracją, a na koncie upomnienia przez ONZ i Unię Europejską za nieskuteczną politykę azylową i niewydolność instytucjonalną. Na początku 2011 roku 300 migrantów przeprowadziło w Atenach sześciotygodniowy strajk głodowy, domagając się legalizacji pobytu i protestując przeciwko nieludzko długim procedurom. Opisał to Dionisios Sturis w książce „Grecja. Gorzkie pomarańcze”.
Migranci na granicy grecko-macedońskiej, 2015 / fot. Steve Evans, CC BY-NC 2.0
Historia lubi się powtarzać. W grudniu 2018 roku na jednym z głównych placów Aten zauważyłam namiot, a przed nim plakat: „SOS. Prosimy o transfer do innego kraju. Strajk głodowy. Jesteśmy uchodźcami politycznymi. Dlaczego nie mamy odpowiedzi!? Czy kogoś to obchodzi!? ONZ? Prawa człowieka?”. Chłodne, grudniowe dni mijały, a namiot wciąż stał w tym samym miejscu. Tym razem w gazetach nie było żadnych wzmianek. Wyjechałam na święta do Polski. W styczniu po namiocie nie było śladu.
Kiedy migrant dociera na terytorium Grecji, jest „przetwarzany” w tzw. reception center albo hot spocie (pracownik UNHCR-u zwrócił mi uwagę, że nie nazywamy tych miejsc „obozami”, a mi wszystko jedno, czy człowiek nie ma dostępu do łazienki i opieki medycznej oraz psychologicznej w obozie czy w hot spocie). Pobiera się tam dane osobowe, robi badania medyczne i przeprowadza inne procedury. Potem można złożyć wniosek o azyl. Jeśli wniosek zostaje przyjęty, dana osoba otrzymuje dokument, dzięki któremu może przebywać w Grecji legalnie do czasu otrzymania decyzji.
Na tym dokumencie widnieje data wywiadu. To najważniejsza data w życiu azylanta. W trakcie wielogodzinnej rozmowy musi bardzo dokładnie przedstawić swoją historię i odpowiedzieć na wiele pytań, w tym na to kluczowe: dlaczego powrót do kraju może stanowić niebezpieczeństwo? Na podstawie pogłębionego wywiadu, przeprowadzonego w obecności profesjonalnego tłumacza (oraz badań medycznych, przedstawionych dokumentów itd.), urzędnicy podejmują decyzję o przyznaniu azylu.
Procedura, chociaż trochę ją tutaj uprościłam, nie jest nadmiernie skomplikowana. Gdyby wszystko działało, jak należy, najtrudniejszym punktem w tym procesie byłoby podejmowanie decyzji – weryfikacja opowiedzianej historii i ocena sytuacji w kraju.
Dimitris Vitsas, były minister ds. migracji w rządzie Alexisa Tsiprasa, powiedział wprost, że państwo jest w stanie przyjąć i przetworzyć 20 tysięcy aplikacji azylowych rocznie. A w 2018 roku złożono ich aż 67 tysięcy. W podobnie alarmującym tonie wypowiadał się dyrektor ośrodka azylowego, dr Markos Karavias, w podkaście „The Undocumented”.
Do Grecji trudno wjechać, ale jeszcze trudniej z niej wyjechać. Chcąc nie chcąc, z kraju tranzytowego dla wielu zmieniła się w kraj docelowy. A niewydolna biurokracja dalej pozostaje niewydolna.
Procedura azylowa opiera się na dwóch podstawowych założeniach – powinna być sprawna i sprawiedliwa. Żeby była sprawiedliwa, musi być przynajmniej zrozumiała. Czyli potrzeba tłumaczy. Tłumacz z arabskiego – nie ma problemu. (Dla Syryjczyków istnieje też specjalna, przyspieszona procedura). Sprawa komplikuje się, gdy trzeba znaleźć kompetentną osobę do uczestniczenia w wywiadzie, która biegle posługuje się greckim i np. sorani. Albo greckim i kurmandżi. Albo greckim i wolof. Więc data oczekiwania na wywiad się wydłuża. I wydłuża. Na przykład o rok. A kiedy już wywiad się odbędzie, trzeba czekać na decyzję. I czekać. I czekać. Brzmi to jak stara, dobra, doprowadzająca do szału na każdej szerokości geograficznej biurokracja, ale w niezwykłych warunkach urasta do rangi niezwykłego problemu.
Migranci są narażeni na niebezpieczeństwo na każdym etapie swojej drogi, bo nie mieli bądź zostali pozbawieni bezpieczników. Bez nich – bez wsparcia rodziny, siatki znajomych, kapitału społecznego – każda trudność, każdy incydent, każdy pechowy wypadek, każde opóźnione pismo z urzędu to potencjalna katastrofa. Żelazna logika, która rządzi ich życiem, brzmi: jeśli jest źle, to znaczy, że zawsze może być gorzej.
Niektórzy azylanci mają umiejętności i cierpliwość, żeby nawigować pośród różnych instytucji i skomplikowanych, czasem obcych kulturowo zasad. Czekając na decyzję, potrafią podejmować konstruktywne działania: podreperują zdrowie, uczą się języka. Dla innych niepewność okazuje się trująca. Są uwięzieni w obawie, że zaraz zostaną odesłani do domu, to znaczy do miejsca, które kiedyś było domem, ale domem raczej złym.
Jeżeli nie wiemy, w jakim wykluczeniu społecznym, ekonomicznym i emocjonalnym żyje azylantka i z jakimi codziennymi problemami się zmaga, to czy będziemy umieli zrozumieć, co oznacza dla niej rok czekania?
Bariera językowa i brak tłumaczy to newralgiczny punkt styku również w ochronie zdrowia. Wyobraźmy sobie kobietę, którą właśnie przetransferowano z wyspy do Aten. Nie mówi po grecku, nie zna w mieście nikogo, pilnie potrzebuje zabiegu medycznego. Jako azylantka w Grecji może korzystać z publicznej opieki medycznej (po wyrobieniu numeru ubezpieczenia społecznego, gdzie trzeba podać adres zamieszkania, ale na potrzeby tej historii załóżmy, że sobie z tym poradziła). Jest w szpitalu! Niestety, angielski zna na tyle, że rozumie tylko: wróć z kimś, z kim można się dogadać. Najlepiej po grecku.
Jest to jasne, że migranci powinni uczyć się języka. Ale jeśli nie zakładamy, że, dajmy na to, Kongijki siedzą w domu i zakuwają greckie słówka na wypadek, gdyby przyszło im uciekać z ojczyzny, nieznajomość języka przez migrantów w początkowym okresie ich pobytu w kraju powinniśmy założyć jako oczywistość.
Braki w ochronie zdrowia to gotowy przepis na kolejny problem na mapie migracji. Problem także dla Greków. Mówimy o kraju, w którym całe rzesze ludzi wykonują pracę, do której nie byli przygotowani (i którą z konieczności wykonują czasem w językowym misz-maszu). Wszyscy ci ginekolodzy, urolodzy, psychiatrzy, interniści, do których trafiają osoby z zespołem stresu pourazowego, doświadczeniem tortur i przemocy seksualnej. Urzędnicy, pracownicy NGO-sów, którzy od kilku lat pracują w sytuacji nieustannego obciążenia. Nikt nie mówi o wtórnym zespole stresu pourazowego. Ludzie są tylko zmęczeni, niecierpliwi, może trochę bardziej obojętni.
Według szacunków greckiego UNHCR obecnie w Grecji żyje około 80 tysięcy uchodźców i azylantów. Na samych wyspach greckich ich liczba w sierpniu przekroczyła 20 tysięcy. Robi się ciasnawo. Ministerstwo ochrony obywateli podało, że 19 czerwca na Samos, w obozie, który jest przystosowany do pobytu 648 osób, znajdowało się… 3617 osób (od czasu wyborów ministerstwo nie podaje aktualnej liczby migrantów na wyspach). Prasa podaje, że na Lesbos liczba migrantów przekroczyła dziesięć tysięcy. O Morii, obozie na Lesbos, zrobiło się głośno rok temu, gdy okazało się, że przebywa tam osiem tysięcy migrantów. Przeludnione obozy na wyspach to wylęgarnia przemocy i nadużyć.
Na stałym lądzie opcje prezentują się następująco: można mieszkać w prowadzonych przez państwo obozach lub w hotelach zapewnianych przez IOM. Istnieją też specjalne ośrodki przeznaczone dla tzw. małoletnich bez opieki, czyli dzieci poniżej 18 roku życia, które dotarły do Grecji bez opiekuna prawnego. (Miejsc w takich ośrodkach jest 1200, a tylko w 2018 roku aż 2639 małoletnich bez opieki złożyło wniosek o azyl w Grecji). Ostatnią opcję zapewnia program Estia, prowadzony przez UNHCR we współpracy z greckim rządem i władzami lokalnymi. Estia ma dwa filary. Pierwszy to udzielanie drobnej, comiesięcznej zapomogi finansowej. Drugi – zakwaterowanie w mieszkaniach. Nie w kontenerach w obozie ani w pokojach hotelowych. W mieszkaniach, gdzie można poczuć się jak człowiek. Proces przyznawania mieszkań lub miejsca w nich jest skomplikowany. Sprowadza się on – słusznie – do tego, żeby zidentyfikować najbardziej narażone jednostki i zapewnić im bezpieczne warunki. Na przykład rodziny z jednym rodzicem, przewlekle chorych czy osoby, które doświadczyły tortur i/lub przemocy seksualnej, zwłaszcza jeśli wydarzyło się to już po przyjeździe do Grecji. W obozach na stałym lądzie mieszka 19–20 tysięcy osób, w hotelach około siedmiu tysięcy. Program Estia to aż 22 tysiące osób z dachem nad głową. „Około 100 osób tygodniowo jest zakwaterowywanych w mieszkaniach Estii, ale wciąż ponad 3 tysiące osób czeka na mieszkanie” – opowiadał mi Boris Cheshirkov z UNHCR. Mimo tego w planach na 2019 roku jest zmniejszenie liczby dostępnych miejsc z 27 do 25 tysięcy.
Liczby, które tutaj przytaczam, są ruchome, ale jakby nie patrzeć, zostaje około 13 tysięcy osób. Według UNHCR te osoby są zakwaterowane samodzielnie lub mieszkają w inicjatywach nieformalnych. Podsumujmy. Wszystkie oficjalne miejsca są wypełnione po brzegi. Jeśli jest się osobą szczególnie narażoną, to na decyzję Estii trzeba czekać miesiącami. Sam proces jest dość nieprzejrzysty, a jeśli nie otrzyma się miejsca w mieszkaniu, nie ma jasnej procedury odwoławczej. Grecja nie posiada choćby doraźnego rozwiązania dla migrantów, którzy doświadczyli przemocy seksualnej. W myśl obowiązującej wykładni: kryzys się skończył – liczba miejsc w ramach Estii będzie zmniejszana. A do tego wszystkiego nie istnieją oficjalne dane dotyczące bezdomności wśród migrantów i uchodźców. Po prostu tego nie ma. Ludzie mieszkają w obozie albo w hotelu, albo w mieszkaniu Estii, a jak się na to wszystko nie załapią, to znaczy, że sami coś wynajmują (lub mieszkają na skłocie, chociaż wiemy, jak to się kończy).
Wyspa Kos, 2015 / fot. Stephen Ryan, IFRC, CC BY-NC-ND 2.0
To fikcja. Istnieje grupa osób, dla których znalezienie się w ostatniej kategorii oznacza życie na granicy bezdomności lub po prostu bezdomność. Z wynajmowaniem miejsca w pokoju bądź nocowaniem u znajomych (albo osób z tego samego kraju – solidarność biegnie zazwyczaj wzdłuż linii etniczno-kulturowych) wiąże się ogromna niestabilność. Mówimy o osobach, które często dopiero uczą się języka, nie mogą polegać na wsparciu rodziny i rzadko posiadają stały dochód (bezrobocie w Grecji wynosi aktualnie 18%, wśród młodych – 40%). I o wynajmujących, którzy, gdy w mieszkaniu robi się zbyt tłoczno, po prostu kogoś wyrzucają. Nie ma okresu wypowiedzenia.
Niezależnie od tego, czy doświadczenia migrantów wypełniają prawną definicję uchodźctwa, w większości przypadków osoby przybywające do Grecji mają za sobą traumatyczne doświadczenia. I chociaż oczekiwalibyśmy, żeby od razu zostali sprawnymi menedżerami projektu „życie w Europie”, najpierw potrzebują wsparcia. Badanie przeprowadzone na grupie Syryjczyków pokazało, że w grupie 728 osób 92% wykazało znamiona zaburzeń na tle nerwowym i wymagało skierowania na badanie. Stan lękowy, pusty portfel i bariera językowa. Wrócić nie możesz, dalej jechać nie pozwalają. Świetny początek dalszego ciągu katastrofy. Najlepiej, jakby w trakcie czekania na decyzje azylowe ludzie byli uprzejmi rozpłynąć się w powietrzu.
Daniel Trilling, autor książki o kryzysie uchodźczym „Lights in the Distance”, przypomniał w swoim najnowszym eseju spotkanie z fikserem w Bułgarii, który „oferował ekipom telewizyjnym «menu» historii cierpienia w przedziale cenowym, który odpowiadał wartości, jaką media przypisywały danym historiom”. Gdyby te ekipy telewizyjne spędziły więcej czasu na miejscu, zobaczyłyby może, że takie „menu” nie ma sensu. Praca z migrantami przynosi po czasie dziwne oswojenie z opowiadanymi historiami (w końcu większość historii jest do siebie dość podobna). Ale uczy też, żeby nie kwantyfikować cierpienia – nigdy nie wiadomo, która rana jest tymczasowa, a która zostanie w kimś na lata. I że kryzys migracyjny można lepiej zrozumieć, obserwując miejsce, do którego migranci dotarli, i kroki, jakie podejmują, niż patrząc tylko wstecz.
Kiedy pisze się o migracjach, same liczby nie wystarczą, to jasne. Każdy kryzys potrzebuje twarzy i historii, poprzez które można o nim opowiedzieć. Ale opisywanie kryzysu migracyjnego wyłącznie poprzez indywidualne tzw. ludzkie historie niesie za sobą ograniczenia. Najbardziej traumatyczne fragmenty historii migrantów i uchodźców łatwo mogą posłużyć za rekwizyt słusznych wzruszeń, ale trudniej je wykorzystać jako element tłumaczący większą całość. Powinniśmy pytać o programy integracyjne, szkolenia przygotowujące do wejścia na rynek pracy, spójną politykę migracyjną, kompleksowe wsparcie dla ofiar tortur i przemocy seksualnej, badania nad bezdomnością, uzależnieniami i pracą seksualną (zwłaszcza wśród nieletnich), dostęp do opieki zdrowotnej.
Dzień po dniu słuchałam o braku, niemocy, bezradności, frustracji. Widziałam krew, łzy, ataki złości. Pokazywano mi blizny, żebym przypadkiem nie wątpiła w to, czego słuchałam. Musieliśmy dostarczać złe wiadomości – diagnozy, odmowne decyzje. Większości z tych historii nie mogę opowiedzieć. Są poufne, jak badania medyczne czy postępowanie azylowe. To minimum prywatności i poczucia godności, jakie mogliśmy zaoferować. Ale, gdybym mogła, czy powinnam je opowiedzieć? Czy ten tekst byłby lepszy, gdybym opisała łamiący się głos zgwałconego mężczyzny, łzy bezdomnej kobiety w ciąży?
Ten kryzys nie jest tylko „ich” kryzysem, on jest też nasz, rozgrywa się na obszarze naszej wspólnoty. To u nas jest możliwe, że migrantka w ciąży nie będzie mieć zimą stałego dachu nad głową. Odwracamy głowę – i w końcu kryzys mija, źle już było. Ale nie zrozumieliśmy, z czym musieliśmy i wciąż musimy się mierzyć.
W sierpniu, kiedy skończyłam pisać ten tekst, Grecy wyeksmitowali kolejne 150 osób, w tym migrantów z ateńskich skłotów.